Strony

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Chiny. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Chiny. Pokaż wszystkie posty

2012-09-27

"Prowadzący umarłych" Liao Yiwu

Prowadząc umarłych to kompilacja 28 rozmów przeprowadzonych przez chińskiego poetę i powieściopisarza Liao Yiwu ze swoimi rodakami. Oryginalna wersja zawierała około sześdziecięciu rozdziałów, jednak wydawnictwa zagraniczne postanowiły ją skrócić do 28 najciekawszych i jestem pewna, że polska wersja pokrywa się z wersją po angielsku, którą ja czytałam (prawdopodobnie była tłumaczona z angielskiej wersji?). Charakterystyczne dla większości rozmówców jest ich wykluczenie, egzystowanie na obrzeżach społeczeństwa – założeniem Liao było właśnie ukazać historie tych, którzy na co dzień milczą, bo milczeć muszą, lub do milczenia już od dawna się przyzwyczaili. Tak jest w przypadku Zhanga Zhi-ena, który, po zabiciu magicznego węża Ma zapada na tajemniczą chorobę, która zostaje dość nonszalancko zidentyfikowana jako trąd. Odtąd Zhang musi żyć w odosobnieniu razem z żoną, mimo iż tak naprawdę trędowaty nie jest. Na marginesie żyje także wyznawczyni Falun Gong będącym swoistym dyscyplinowaniem ciała i umysłu, tak by dążyć do poczucia szczęścia, spokoju i zdrowia. Falun Gong uznane zostało przez władzę Chin Ludowych za szkodliwą sektę, chociaż wyznawcy tego ruchu (o ile można użyć tego słowa?) nigdy nie robili nikomu krzywdy. Rozmówczyni Liao – Chen – której Falun Gong niezmiernie pomogło w życiu, nie chce odrzucić tej dyscypliny, przez co naraziła się na wielokrotne bicie i tortury ze strony policji, nie wspominając o tym, że spędziła wiele miesięcy w szpitalu psychiatrycznym, chociaż nic jej nie dolegało.

Historia z Chen należy do niewielu bardziej współczesnych opowiadań. Liao wyraźnie preferuje wywiady z osobami starszymi, ponadsiedemdziesięcioletnimi. Osoby te, w taki czy inny sposób, również zostały wykluczone ze społeczeństwa, dzięki najpoważniejszym dwudziestowiecznym wydarzeniom w Chinach – Wielkiemu Skokowi Naprzód, Wielkiemu Głodowi, Kulturalnej Rewolucji. Buddyjscy mnisi przyglądają się z ciężkim sercem, jak Czerwona Gwardia niszczy kilkusetletnie posągi, księgi i obrazy. Wielu oddanych rewolucjonistów z dnia na dzień staje się prześladowanymi i złamanymi „prawicowcami”. Niektórzy rozmówcy stracili podczas historycznych zawirowań całe rodziny.

To nie jest jednak zbiór heroicznych i dramatycznych opowieści. Wiele postaci, z którymi rozmawia Liao, popełniło sporo rzeczy niegodziwych, przykrych i strasznych, jeszcze więcej z nich było biernych wobec cierpienia innych. I to jest chyba najpiękniejsze – prawdziwość tych historii, które potrafią doprowadzić do łez, ale również wywołać uśmiech, dobitna ludzkość każdej z 28 bohaterów rozmów, bez próby heroizacji, ani bez jedoznacznego potępienia.

Jeszcze jedną cudowną rzeczą w tej książce jest sam Liao Yiwu i jego interakcja z innymi, która polega właśnie na rozmawianiu, a nie „przeprowadzaniu wywiadu.” Charakteryzuje go niesamowita empatia, a mądre słowa, którymi potrafi podsumować wydarzenia z życia swoich interlokutorów, wydają się trafne nie tylko czytelnikowi, ale również tym ostatnim. Mimo to, Liao potrafi również skrytykować, choć zawsze nieco żartobliwie, te osoby, których zachowanie wydaje się szczególnie naganne, bądź bezsensowne bez większego uzasadnienia, tak jak jest w przypadku mężczyzny żyjącego tylko po to by przekraczać nielegalnie granicę z Myanmarem (Birmą), czy Hong Kongiem, a który zawsze ostatecznie „wpada” i trafia do aresztu. Liao podsumowuje go jako beznadziejny przypadek.

Polecam tę książkę wszystkim zainteresowanym Chinami, a także wszystkim, którzy cenią sobie dobry reportaż i uwielbiają się zaznajamiać z życiem codziennym ludzi z odmiennych kultur, z dalekich krajów i kontynentów. Możliwe, że dla tych początkujących w temacie Chin trudno będzie zrozumieć istotę niektórych wydarzeń, od których roi się we wszystkich spośród prawie trzydziestu rozmów, ale kilka rozdziałów, jak i parę informacji wyczytanych chociażby na wikipedii, na pewno dociekliwym czytelnikom wszystko szybko rozjaśni.

2012-06-13

"The Woman Warrior" Maxine Hong Kingston

Moje ostatnie dwie lektury pochodzą z kręgu, który nazywam „imigracyjnym”. Zdaje się, że od jakiegoś czasu jest to mój ulubiony krąg tematyczny, chociaż pewnie tylko tymczasowo – zbyt podobne bywają do siebie te książki. Jednak tak długo, jak poruszają coś we mnie, pozwalają mi zrozumieć moje własne uczucia (te związane z imigracją i nie), będę po nie sięgać.

The Woman Warrior Maxine Hong Kingston oraz Imiennik Jhumpy Lahiri posiadają pewien zbiór wspólny: opisują życie nie tyle pierwszopokoleniowych imigrantów, a raczej ich dzieci, wiecznie zaplątanych pomiędzy dwoma światami, pragnących wyrwać się spod wpływu rodziców za wszelką cenę. Dzisiejsza recenzja-wrażenie poświęcona jest temu pierwszemu tytułowi, mam nadzieję wkrótce zamieścić także parę słów o Imienniku.

The Woman Warrior jest w zamyśle książką jakby-wspomnieniową (jej podtytuł to Memoirs of a Girlhood Among Ghosts ), wspomnienia są jednak jedynie pretekstem do nieskrępowanego opowiadania, które nie trzyma się ściśle żadnych ram gatunkowych. Lektura podzielona jest na cztery części: pierwsza jest rozciągniętą opowieścią o kobiecie wojowniku, opowieścią, którą przekazała małej bohaterce-autorce matka. Druga część to z kolei wspomnienia o matce, o jej życiu sprzed przyjazdu do Stanów, kiedy ta uczyła się w szkole medycznej. Uwaga w tym rozdziale skupia się głównie na epizodzie, kiedy to jeden z pokojów studenckiego internatu był nawiedzany przez ducha, a matka bohaterki zdecydowała się z nim skonfrontować. Pozostałe dwie części opisują życie autorki, jako dziewczynki, w Ameryce, gdzie jej rodzice prowadzą pralnię. Zazwyczaj skupiają się one, podobnie jak druga część, na pojedynczych, intensywnych epizodach i motywach.

Tytułowa kobieta-wojownik pojawiająca się w pierwszym dziale występuje w opowiadaniach matki. Matki, która poza opowieścią, już w trzeźwym, zwyczajnym życiu potrafi mówić, tak jak inni Chińczycy, o córkach: jak o niepotrzebnym balaście, który wychowuje się tylko po to, by oddać komuś innemu. Dla dziewczynki wsłuchującej się w historię, opowieść o kobiecie-wojowniku wydaje się tajemnym, może nieuświadomionym przez matkę nawet, przekazem o tym, że kobieta może być czymś innym, niż żoną, albo niewolnikiem. Duchy w podtytule natomiast, to nie tylko niezwykłe moce, uosobione m.in. w czarnym, nieokreślonym, skołtunionym duchu atakującym matkę w części drugiej. Duchy to przede wszystkim biali ludzie, bo tak Chińczycy zwykli ich nazywać. Tak też zaczyna nazywać (i postrzegać) ich bohaterka książki – Duch Pocztowy, Duch Śmieciarz itp.

Oczekiwałam chyba czegoś więcej od tej książki. Pomimo mojego uwielbienia dla mieszania baśni, legend, nierealnego z realnym, te rozdziały, które stosują ten zabieg podobały mi się tutaj najmniej. Dwie ostatnie części były zdecydowanie najciekawsze – życie chińskiej rodziny a Ameryce, a jednak tak daleko od Ameryki. Szkoła „zwykła”, a wieczorem szkoła chińska. Ciężka praca całej rodziny, także dzieci, w pralni. Kategoryczność matki, która zdaje się nie zmieniać swoich opinii chociażby o jotę przez całe dekady spędzone w obcym kraju.

Myślę, że to ważna książka, ponieważ porusza kwestię imigracji Chińczyków do Stanów Zjednoczonych w bezkompromisowy sposób. Temat ten jest na pewno opracowany rzetelniej, niż chociażby w Girl in Translation Jean Kwok. W The Woman Warrior matka wcale nie jest przekonana o tym, że ich życie jest o wiele lepsze dla niej i jej dzieci w nowym kraju, a jednocześnie nie poddaje się przeciwnościom losu (przy czym wcale nie ukrywa swojego poświęcenia, wręcz przeciwnie). Stare tradycje pozostają zakorzenione w matce i innych Chińczykach, być może nawet mocniej na Nowej Ziemi. Sama lektura jednak bywa czasem nużąca, Kingston niespecjalnie czaruje stylem, czy sposobem prowadzenia powieści, a przynajmniej nie robi tego konsekwentnie. Jest to więc tytuł bardziej dla czytelników-badaczy, którzy interesują się tematyką imigracyjną, niż dla czytelników-relaksantów.

2012-04-18

"Dzikie łabędzie. Trzy córy Chin" Jung Chang

Dawno nie czytałam równie fantastycznej książki. Dzikie łabędzie to opowieść o trzech kobietach, każda z nich reprezentuje inne pokolenie, a ich losy ściśle splatają się z XX-wieczna historią Chin. Autorka przybliża nam życie swojej babki, mamy, oraz swoje własne, jej rodzeństwa i przyjaciół. Czytelnik otrzymuje przy tym sporą dawkę informacji o wydarzeniach w Chinach, zwłaszcza z okresu rewolucji kulturalnej. Po tej lekturze jestem jeszcze bardziej zafascynowana tym niesamowitym krajem.

Podczas gdy wszyscy główni bohaterowie stali się mi bliscy, najbardziej przywiązałam się chyba do matki autorki. Jako młoda dziewczyna była oddana komunizmowi, można zresztą bardzo łatwo zrozumieć dlaczego – obietnica równości i sprawiedliwości, wyzolenia biednych grup społecznych i nadejścia „nowego” pociągała wielu młodych ludzi (Podobne nastroje dobrze zobrazowane zostały np. w Matce Maksyma Gorkiego). Poślubia działacza komunistycznego, bardziej oddanego socjalizmowi i pracy, niż rodzinie, aż do ostatnich swoich dni. Oboje początkowo stają się ważnymi funkcjonariuszami, potrzebnymi i szanowanymi, chociaż matka nękana jest pewną dozą nieufności ze strony Partii i zmuszana jest do samokrytyki z racji swoich znajomości z nacjonalistami Kuomintang sprzed czasów objęcia władzy przez komunistów. Te więzi, wtedy niewinne, będą ciążyć nad nią przez wiele lat.

Stopniowe rozczarowanie rządami Mao osiąga swój zenit podczas rewolucji kulturalnej, która przypada na okres dojrzewania autorki. Jung Chang fantastycznie przedstawia wszystkie paradoksy zarówno codziennego, jak i politycznego, życia, zwłaszcza po tym, kiedy na scenie pojawia się Madame Mao. Książki ogłupiają, na naukę składa się jedynie lektura Dziennika Ludowego (którego przez jakiś czas ludzie bali się wyrzucać, bo były w nim zawsze zdjęcia Mao, więc pozbycie się takiej gazety mogło grozić byciem uznanym za „kapitalistę”), wszelkie dotychczasowe tradycje są „burżuazyjne”, a z głośników w każdym mieście non-stop sączy się jad i denuncjacje kolejnych „kapitalistów” i „prawicowców”. Tych, którzy trafiają do aresztu czekają tortury i, przede wszystkim, serie upokorzeń (np. golenie połowy głowy, opluwanie). Prerażające jest to, co strach czyni z ludźmi, to jak automatycznie sprowadza ich do roli ofiar i katów. Mao wiedział, że ludzie, dosłownie – sąsiedzi i współpracownicy, ustanowią najlepszą kontrolę między sobą. W ten sposób, wyrabiając w ludziach nieufność i obojętność, wiedział, że mało możliwym będzie utworzenie przez nich jakiejkolwiek grupy, czy ruchu oporu.

Każdy rozdział tej książki warty byłby przybliżenia i opisania. Pomimo jej rozmiarów i historyczno-wspomnieniowego charakteru Dzikie łabędzie nie posiadają tzw. „dłużyzn”, nie ma tam nawet jednego zbędnego, pustego, bądź nudnego akapitu. Jung Chang zadbała o to, aby jej opowieść tętniła życiem – czytelnik jest osamotnioną, znudzoną konkubiną, tak jak babka Chang, jest jej matką z trudem pokonując nieludzko ciężką wędrówkę podczas Długiego Marszu, jest w końcu samą autorką, która widzi samobójstwo koleżanki ze szkoły, szykanowanej i dręczonej przez Czerwoną Gwardię. Jednocześnie Chang nigdy nie ocenia, nie potępia i nie gloryfikuje, co, w przypadku przedstawienia historii komunistycznych Chin dla Zachodu niestety czasem się zdarza (mam tu na myśli np. Revolution is not a Dinner Party autorstwa Ying Chang Compestine). Za tę, na pewno trudną, próbę obiektywizmu, bardzo szanuję autorkę. Każdy, kto jest zainteresowany choć odrobinę Chinami i ich burzliwą XX-wieczną historią MUSI sięgnąć po tę pozycję. Każdy, kto niewiele wie o Chinach, a chciałby się dowiedzieć, POWINIEN sięgnąć po Dzikie Łabędzie. A reszta – niech też spróbuje. Nikt nie pożałuje spotkania z tą lekturą, chyba że Ci, którzy najbardziej lubią czytać o wampirach. Wampirów w tej książce brak.

2012-03-19

"Dziewczęta z Szanghaju" Lisa See

Lisa See teoretycznie mogłaby pisać powieści melodramatyczne osadzone w jakichś malowniczych, amerykańskich wioskach. Mogłaby być kolejną Jodi Picoult, albo kimś podobnym. Ale nie jest, głównie dlatego, że bohaterami jej powieści są chińskie kobiety, a ich akcja toczy się, zazwyczaj, właśnie w Chinach. I chwała jej za to, bo czystej Picoultowskiej twórczości nie mogę zdzierżyć. Proza See ma w sobie jednak sporo tego melodramatyzmu, który przechyla się w stronę czytadłowego bardziej, niż subiektywno-zagadkowego, ale nie aż tak mocno, żebym zaczęła wywracać oczami, wzdychać i ogólnie mieć ochotę zarzucić czytanie. Wręcz przeciwnie, jej powieści są bardzo wciągające, a jednocześnie nieirytujące. I dostarczają wiele bardzo interesujących informacji, aczkolwiek zawsze muszę pamiętać żeby podchodzić z dystansem do wszelkich kulturowych rewelacji w fikcji, czy jest to fikcja autorstwa See, czy Buck, czy Ma Jiana.

Wymądrzam się tak, jak gdybym przeczytała już wszystko Lisy See, a to jest dopiero moja druga powieść jej autorstwa, po Kwiecie śniegu i sekretnym wachlarzu. Dziewczęta z Szanghaju jest dla mnie interesująca nie tylko dlatego, że opowiada o jednej z większych metropolii Chin lat 30-tych, ale również przez wzgląd na tematykę imigracyjną, obraz życia chińskiej społeczności w Los Angeles. Podobnie jak w Kwiecie śniegu, głównymi bohaterkami są dwie dziewczyny, tutaj siostry, Pearl i May, gdzie narratorką jest pierwsza z nich. Mieszkają razem z rodzicami w Szanghaju, trochę rozpieszczone i płytkie, dostrzegają tylko radości i przyjemności, jakie przynosi życie. Mnóstwo barw i zapachów, kolorów; synteza wpływów Wschodu i Zachodu. Same dziewczęta pragną być jak najbardziej „zachodnie”. Ich sielskie życie kończy się wraz z bankructwem ich ojca, właściciela firmy wynajmującej ryksze, oraz wraz z inwazją Japonii na Chiny. Pierwsze doprowadza do zaślubienia May i Pearl z chińczykami amerykańskiego, jak na początku wierzono, pochodzenia. To drugie, o przerażających konsekwencjach, ostatecznie zmusza bohaterki do podążenia za wmuszonymi im małżonkami na inny, obcy kontynent.

Na początku czeka je długi pobyt na Angel Island, pacyficznym odpowiedniku Ellis Island. Potem życie pod jednym dachem z małżonkami i ich rodziną. Z początku ma się wrażenie, że rodzina będzie składała się z typowych, papierowych i czarnych bohaterów, ale See zadbała o to, by ich jednoznaczna ocena nie była taka prosta. Nie chciałabym się więcej rozpisywać o fabule, żeby niczego nie zdradzić ewentualnym przyszłym czytelnikom, bo powieść jest dość poważnie wypełniona różnymi sensacyjnymi odkryciami. Zwrócę jeszcze tylko uwagę na prawdziwą moc informacji zawartą w tej książce: kim byli 'papierowi synowie', jak była traktowana chińska społeczność w USA w czasie wojny z Japonią, a następnie podczas zimnej wojny, w jakich zawodach zazwyczaj pracowali chińscy imigranci. Sama nie wiedziałam, że ta ludność była tak dyskryminowana jeszcze w latach 50-tych. See dość odważnie rozprawia się z tym traktowaniem, nie usprawiedliwia Amerykanów, ani nie gloryfikuje Ameryki, chociaż główni bohaterowie szybko odkrywają, że stali się jej obywatelami, nie dzięki papierom, ani bynajmniej nie dzięki przywilejom, ale przez wszystko, co tu przeszli i przetrwali.

Warto też zwrócić uwagę na same główne bohaterki, o wiele ciekawiej przedstawione, niż te w Kwiecie śniegu, chociaż wciąż ich charakterologia, czy nawet przemyślenia bohaterki-narratorki, pod względem oryginalności oraz wnikliwości pozostawiają trochę do życzenia.

Mimo iż pisarstwo Lisy See nie jest zbyt wymagające (a przez to również średnio wynagradzające w głębokie przemyślenia), to jest jednak bardzo udane, wciągające i ciekawe. Na pewno w przyszłości sięgnę po inne jej książki, przede wszystkim po, nieprzetłumaczony jeszcze na język polski, sequel do Dziewcząt z Szanghaju - Dreams of Joy.

2012-02-27

"Cesarzowa" Shan Sa

Cesarzowa to fabularyzowana biografia chińskiej cesarzowej Wu Zetian, jedynej kobiety, której udało się rozpocząć własną dynastię. Żyła ona w latach 624-705 n.e., należy więc założyć, że jest to dzieło o wiele bardziej fabularyzowane, niż biograficzne, chociaż Shan Sa spędziła aż trzy lata, aby dowiedzieć się ze źródeł i opracowań o władczyni i jej czasach jak najwięcej.

Książkę, a więc i biografię cesarzowej, z łatwością można podzielić na trzy części. W pierwszej zapoznajemy się z dzieciństwem i wczesną młodością Światłości, bo tak ma na imię przyszła monarchini, oraz o tym, jak żądna przygód dziewczynka trafia do Zakazanego Pałacu, gdzie 10.000 pięknych, bogatych, utalentowanych kobiet czeka na łut szczęścia, kiedy to Cesarz być może właśnie ją wybierze na swoję konkubinę, albo kolejną żonę. Druga część to związek z nowy Cesarzem, synem tego, któremu Światłość została początkowo przypisana. Najpierw staje się jego konkubiną i przypieczętowuje swoją pozycję rodząc mu dwóch synów, podczas gdy prawowita małżonka nie może zajść w ciążę. Bystra, pragmatyczna, ale i okrutna, Światłość razem z mężem pracuje nad tym, aby upartą radę cesarską zmusić do uznania abdykacji dotychczasowej cesarzowej, by następnie samej zasiąść obok swojego męża jako Pani Nieba i Ziemi. Intrygi, samobójstwa, reformy i zmiany przeprowadzane sprytnie, czy okrutnie, a wszystko po to, by zyskać więcej władzy lub utrzymać się na swoim miejscu – z tego głównie składa się część środkowa. Ostatnia natomiast przedstawia cesarzową jako już starszą kobietę, czczoną władczynię, uwielbianą przez poddanych i cenioną przez cesarskich doradców za swoją mądrość, rozwagę i pracowitość. Ostatecznie, jako już naprawdę schorowana i zmęczona staruszka, zostaje odepchnięta od władzy przez swoich siostrzeńców i dzieci.

Nie należy zapominać o namiętności, która jest najważniejszym pilarem tej powieści. W zasadzie każda przedstawiona w niej postać na namiętość „choruje” i często przez nią właśnie kończy swe życie. Zazdrość o kochanków jest na cesarskim dworze taką samą trucizną, jak zazdrość o władzę. Przypuszczam, że niektóre, dość obfite, opisy igraszek cesarzowej z mężczyznami, jak i kobietami, w tym własną siostrą, mogłyby przyprawić nawet średnio pruderyjne osoby o rumieniec, albo chociaż uniesioną brew.

Język Shan Sy jest dostatecznie gęsty i elokwenty by opisać przepych chińskiego dworu. Taniec przymiotników z rzeczownikami w tej powieści musi być pewnego rodzaju zapisem dwóch melodii wygrywanych na cytrze i bambusowym flecie, które tak często pojawiają się pod koniec powieści. Na pewno w tak obrazowych opisach, pełnych koloru i zapachu, pomaga autorce jej talent malarski. Pomimo mojego podziwu dla języka i stylu powieści, muszę jednak przyznać, że okazjonalnie mnie on nudził i przybijał. Nie wiem też, czy podczas czytania kiedykolwiek choć trochę polubiłam główną bohaterkę, aczkolwiek nie mogę powiedzieć, że to postać sztampowa, przewidywalna, czy papierowa. Na pewno w jakiś sposób udziela się czytelnikowi jej niezwykła siła – kombinacja wierzeń buddyjskich, sztywnego pojęcia honoru, rozsądku i prób zrozumienia miłości, ale i rozczarowują, nawet jeżeli są zrozumiałe, biorąc pod uwagę dworskie intrygi, jej okrucieństwo i nieufność.

P.S. Szczerze powiedziawszy, nie wiedziałam, jak otagować tę powieść, gdyż Shan Sa jest Chinką zamieszkałą we Francji i piszącą po francusku. Wrzuciłam ją więc i do literatury chińskiej i do literatury francuskiej. To nie pierwszy tego typu dylemat, który mam, i na pewno nie ostatni.

2011-12-18

Chiny x 3

Revolution is not a dinner party autorstwa Ying Chang Compestine jest, wydawać by się mogło z projektu okładki i blurbów, pomyślana jako książka “dla każdego przedziału wiekowego,” więc także dla dzieci. Ja nigdy bym dziecku do przeczytania tej książki nie dała, chyba że chciałabym je psychicznie zadręczyć. Akcja powieści toczy się w miejscowości Wuhan, w okresie rewolucji kulturalnej w Chinach, a narratorem jest 9-letnia dziewczynka, Ling, córka lekarzy. Revolution charakteryzuje się sporym ładunkiem emocjonalnym, Ling opisuje niewiarygone upokorzenia i horrory, których ofiarami są jej najbliźsi, jej spokojny dom stopniowo zostaje zniszczony, dosłownie jak i w przenośni. Koszmar zaczyna się od kiedy do tego samego budynku wprowadza się Towarzysz Li, wokół którego formuje się Czerwona Gwardia (młodzież w wieku gimnazjalnym i licealnym, której było wolno denuncjować ludzi w każdym wieku, także własnych nauczycieli i rodziców, niszczyć ich mienie, oraz publicznie upokarzać). Od tej chwili każda najdrobniejsza pomyłka i potknięcie kosztuje rodzinę Ling, oraz nią samą, bardzo wiele.

Powieść bardzo interesująca, trzymająca w napięciu. Świetnie próbuje ukazać czytelnikowi okropieństwa związane ze wspomnianą rewolucją (palenie książek, ścinanie kobietom włosów publicznie, usuwanie ze stanowisk lekarzy i wstawianie na ich miejsce chłopów po 8-tygodniowym kursie medycznym). Mimo to zalatuje sztampą już po pierwszych kilku rozdziałach. Bohaterowie są czarno-biali - całość tak zwanego proletariatu jest ukazana jako stado bezmyślnych, zawistnych owiec. Osoby warte współczucia to jedynie te z tzw. klas wyższych, ofiary zeźlonej “gawiedzi.”

Trochę bardziej "szaro" (w opozycji do "czarno-biało") ujmuje to autor kolejnej książki Balzac and the Little Chinese Seamstress (Balzak i chińska krawcówna) Dai Sijie (tłumaczenie własne):



[B]urżuazyjni intelektualiści, którzy z winy komunistów doświadczyli tyle trudności, byli od nich, w swojej moralności, nie mniej surowi.


Balzak to historia o dwóch chłopcach (18 i 17 lat), którzy zostali odesłani, znowu w rezultacie rewolucji kulturalnej, do odległej od ich miejsca zamieszkania wioski, aby przejść tam proces reedukacji. Reedukacja w większości przypadków jest jednak dożywotnia i chłopcy, synowie lekarzy (znowu) nie mają zbyt wiele szans na powrót do poprzedniego życia. Jednak nawet w prymitywnej, górskiej wiosce dzieją się rzeczy, które mają ogromny wpływ na naszych bohaterów. Do najważniejszych zaliczają się: spotkanie z krawcówną, oraz tajemnicza walizka pełna zachodniej, oczywiście zakazanej, literatury.

Trzeba jednak przyznać, że pomimo dość intrygującego zakończenia, które może być zinterpretowane na kilka sposobów, sama historia jest stounkowo mdła i nijaka. Niewiele dowiadujemy się na temat głównych bohaterów, przyjmujemy, że w jakiś sposób ewoluowali, zmienili się, ale nie bardzo wiemy w jaki. Podobno książka była sporym hitem we Francji (gdzie autor zamieszkał, kiedy wyjechał z Chin), czy w USA. Szczerze powiedziawszy, nie wiem dlaczego.

A ostatnia na dzisiaj książka to też był, swojego czasu, hicior - Concise Chinese-English Dictionary for Lovers (Mały słownik chińsko-angielski dla kochanków) autorstwa Xiaolu Guo, nominowana w 2007 do Orange Prize. Tutaj akcja nie dzieje się ani w Chinach, ani w okresie rewolucji kulturalnej (uff) – a w Londynie, w czasach jak najbardziej współczesnych. Młoda Zhuang przybywa do UK, aby przez rok uczyć się języka. To pomysł jej rodziców, posiadaczy niewielkiej fabryki butów, którzy liczą, że mając kogoś ze znajomością angielskiego, będą mogli prowadzić szerzej zakrojone interesy. Narracja jest (znowu) pierwszoosobowa, ale jednak dość szczególna – jako swojego rodzaju pamiętnik pisany od razu po angielsku, a więc, zwłaszcza początkowo, pełen błędów gramatycznych, ortograficznych i składniowych. Ciekawy eksperyment, jednak nie tak udany jak np. we Wszystko jest iluminacją J. Safrana Foera. Nasza Zhuang, okrutnie naiwna, poznaje mężczyznę, artystę, dwa razy od niej starszego, po czym wprowadza się do niego. Oprócz wzajemnego niezrozumienia i zmagań bohaterki z językiem angielskim nie otrzymujemy wiele więcej. Bardzo interesująca jest jedynie miesięczna podróż bohaterki do Europy, w trakcie której w jakiś sposób dorasta. Szkoda, że nie trwała ta podróż dłużej.

Mimo minusów w Słowniku wiele jest cennych refleksji na temat bycia obcym w nowej kulturze i języku, z czym jestem w stanie zidentyfikować się całym sercem.

2011-10-27

"Katherine" Anchee Min

Kiedy przeczytałam krótki opis tej książki, jak zwykle przyznając później, że nie powinnam była tego robić, to wydawało mi się, że będzie to jakaś lekka lekturka o tym, jak to Amerykanka przyjeżdża do Chin, uczy angielskiego, no i jej uczniowie otwierają się na Zachód, a ona od nich też się czegoś tam uczy. Takie pitu-pitu. Okazało się jednak, że nie jest tak leciutko i zwiewnie.

Oczywiście, książkę czyta się szybko, ciężko mi było się od niej oderwać. Jednak sama opowieść stawała się miejscami dość mroczna badając, aczkolwiek dość powierzchownie, ciemne miejsca międzyludzkich związków. Znaleźć tu można też pewną dawkę duchowego erotyzmu, zmysłowego przywiąznia i zemsty. I pomimo tak pompatyczno-dramatycznego opisu, nie jest to też jakiś romans. Dzięki bogu.

Akcja Katherine jest osadzaona w Szanghaju, w pierwszej połowie lat 80-tych. Główna bohaterka i narratorka powieści, Zebra, powoli i boleśnie wybudza się z bezuczuciowego trwania, do którego przyzwyczaił ją komunistyczny reżim oraz 29 lat podejrzliwości i braku zaufania wobec innych. Wybudza się dzięki Katherine – Amerykance, która przyjeżdża do Chin, aby pracować nad swoim doktoratem o chińskiej kobiecie (Chociaż, jak na doktorantkę, trzeba przyznać, że jej wiedza o Chinach zdaje się czasem bliska zeru). Pomiędzy nimi staje jednak Lwia Głowa, młody mężczyzna o ogromnych ambicjach, oraz zakochana w nim do masochistycznych niemożliwości Jaśmina. No i nie zapomnijmy o wszechobecnej inwigilacji Partii.

Pomimo dość wartko toczącej się akcji i różnych smaczków, wciąż dużo miejsca zajmuje próba rozszyfrowania i wytłumaczenia charakteru Chińczyków, jako wytwóru wielu dekad komunistycznych rządów, maoizmu i rewolucji kulturalnej. Nie jest to wybitne dzieło, ale jeśli ktoś planuje, tak jak ja, w przyszłości zgłębiać historię Chin i jej literaturę, powinien zacząć od prostych literackich utworów eksploatujących podobne tematy. Katherine świetnie spełnia się w tej roli.

2011-10-14

"20 odsłon zachłannej młodości" Xiaolu Guo

W przerwach między Wiekiem niewinności zdarzyło mi się przeczytać niewielką książkę autorstwa chińskiej pisarki Xiaolu Guo, która nie tylko trudni się pisarstwem zresztą, ale i kręceniem filmów. Swojego czasu inna jej powieść była stosunkowo dobrze znana przez polskich czytelników - Mały słownik chińsko-angielski dla kochanków. Ku mojemu zdziwieniu, odkryłam właśnie przed chwilą, że przeczytany przeze mnie utwór też ukazał się na polskim rynku, i to rok temu.

20 odsłon zachłannej młodości to 20 momentów z życia dwudziestoparoletniej Fenfang. Dziewczyna postanawia porzucić swoją, pogrążoną w makabrycznej stagnacji, wioskę, i wyrusza do Pekinu. Tam po paru latach różnych, niezbyt ciekawych, zajęć, udaje jej się zostać statystką, a następnie początkującą scenarzystką. Nie jest to jednak historia w stylu „od pucybuta do milionera”. Fenfang, mimo iż dorosła, jest jak zagubione dziecko. Zdaje sobie sprawę, że niczego nie osiągnęła, chociaż kombinacja: wielkie miasto + jej młody wiek stanowiły same w sobie ogromną obietnicę (skąd ja to znam...). W ogromnym Pekinie prowadzi niemalże koczownicze życie, często zmieniając mieszkania (albo uciekając przed byłym chłopakiem, który miał w zwyczaju ją nachodzić i niszczyć wszystkie jej rzeczy; albo z powodu niezapłaconego czynszu), i jedząc zazwyczaj tylko nudle, popijając je kawą.

Bardzo podoba mi się styl prowadzenia opowiadania: potoczny, ale i bardzo stoicki. Fenfang stoicko opisuje destrukcyjne działania byłego chłopaka, aresztowanie przez policję ludową, powrót do rodzinnej wioski po siedmiu latach. Chociaż jeśli o to ostatnie chodzi, jest to najbardziej emocjonalny moment, więc chyba jednak z tego stoicyzu się wyłamuje.

Współczesne, komunistyczne Chiny i Pekin. Realia tak różne od tych, które ja znam. A jednak byłam w stanie się świetnie zidentyfikować z bohaterką. Wygląda na to, że bolączki wchodzenia w dorosłość (bądź też po prostu nie radzenie sobie z nią) są uniwersalne.

Nie wiem jakie jest polskie tłumaczenie, ja czytałam 20 odsłon po angielsku, czyli w zasadzie oryginał. „W zasadzie”, bo autorka razem z tłumaczką ponownie napisała tę powieść, która w Chinach ukazała się pod tytułem Fenfang i jej 37,2 (To jak nasze 36,6 ;)). Ponownie napisała, czyli wiele rzeczy zmieniła, jak zresztą wyjaśnia w posłowiu. Mam nadzieję, że w polskim tłumaczeniu udało się zachować wspomniany przeze mnie styl. Ale raczej nie powinno być z tym problemu, zwłaszcza że z tytułem świetnie sobie ten tłumacz poradził (A wiadomo, tytuły najgorsze ;)).


A już niedługo STOSY, STOSY!

2011-10-04

"Kwiat śniegu i sekretny wachlarz" Lisa See

„Kwiat Śniegu i sekretny wachlarz” zaczęłam czytać zupełnie przypadkowo, i jak to bywa w tego typu przypadkach, książka ta okazała się, w pewnym sensie, odkryciem. „W pewnym sensie”, ponieważ wciąż zbyt wiele jej brakuje, żeby w jakiś emocjonalnym sensie, o intelektualnym nie wspominając, mną wstrząsnęła.

„Kwiat Śniegu” to powieść osadzona w XIX-wiecznych Chinach, będąca przedstawieniem losów dwóch kobiet, z których jedna jest narratorką. Lily, bo tak jej na imię, jako siedmioletnia dziewczynka podpisuje kontrakt z inną dziewczynką w jej wieku – Kwiatem Śniegu, kontrakt o przyjaźni mającej trwać całe ich życie. Taka przyjaźń, zwana laotong, może być tylko pomiędzy dziewczynkami, które wykazują podobieństwo w najważniejszych kwestiach. W przypadku bohaterek są nimi np. fakt, iż obie urodziły się w roku konia, mają identyczną liczbę rodzeństwa, oraz... równie malutkie stopy. Niestety, różnią się statusem społecznym, co zaważy na przyszłości ich związku, chociaż w dość nieoczekiwany sposób.

Główna bohaterka-narratorka jest raczej denerwująca w relacjach z Kwiatem Śniegu, chociaż wdzięcznie snuje nam ona całą historię. Jej przyjaciółka wydaje się znacznie bardziej skomplikowaną postacią, w której odnajdujemy jakiś cichy opór, nieuskrzydlonego ptaka, pasję, która znajduje ujście jedynie w kontaktach z Lily, ale także w łóżkowych zabawach z mężem. Relacja dwóch dziewczynek, a potem kobiet, jest najważniejsza dla całej powieści, jednak nie jest ona zbyt szczegółowo zgłębiona, podobnie jak psychika bohaterek. Z jednej strony to źle, ale z drugiej, takie rozwiązanie pozostawiam więcej pytań i niedopowiedzeń dla czytelnika, jego wyobraźni i doświadczeń.

Najciekawszym elementem tej książki jest zdecydowanie zanurzenie jej w kulturze Chin XIX wieku, i to jest właśnie to moje „odkrycie”. Wcześniej miałam do czynienia jedynie z twórczością Amy Tan, gdzie rzeczywistość amerykańska przeplata się z chińską, ale najwyraźniej to jeszcze nie było to. Nie wiem na ile realia opisane przez Lisę See są prawdziwe dla kultury chińskiej sprzed 150 lat, ale nawet jeśli w wielu tych niuansach jest chociażby i ziarnko prawdy, warto o nich czytać, poznawać je, próbować zrozumieć, jak żyli tamci ludzie, jakie były ich problemy, i jak odległe były one od problemów europejczyków. Dość szczegółowy opis krępowania stóp jest naprawdę przerażający ale obnażył on moją prawie zupełną jak dotąd ignorancję w tym temacie. Bardzo ciekawe są opisy przedślubnych, wieloletnich obrzędów, kiedy to dziewczynki przygotowują swój posag, ale nie znają nawet twarzy swojego przyszłego męża. Albo obrzędy pogrzebowe, gdzie najbliższa rodzina zobowiązuje się przemierzyć drogę z domu na miejsce pochówku na kolanach.

Nie zapomnijmy również o skandalicznym traktowaniu kobiet, która była mniej warta od krowy, czy konia, chyba że udało jej się "zabezpieczyć swoją pozycję" w domu rodząc wielu synów. Narodziny córki były bowiem najgorszym nieszczęściem. Córka była dodatkową gębą do wykarmienia, którą i tak trzeba było oddać kiedyś innej rodzinie. W tak podłych warunkach kobiety zdołały stworzyć jednak własne pismo – nüshu, którym mogły się posługiwać pisząc do siebie listy. Tak jak robią to bohaterki tej powieści.

Ciekawa, wartka lektura. Nie zmieniła może mojego wszechświata, ale sprawiła, że zainteresowałam się podobnymi lekturami, które zamierzam niedługo zamówić. (Bardzo pomocna okazała się lista Great Chinese Historical Fiction na goodreads.com). A może ktoś z Was mógłby mi coś podobnego również polecić?