Narzekałam wszystkim na to, że zima
trzyma, warzyw coraz mniej (a jak są to drogie i obrzydliwe). No i stało
się, w końcu zachorowałam.
Poszłam do lekarza i
zrobiłam sobie bardzo rozgrzewającą zupę. Gardło nie pozwala mi wydobyć więcej
niż 10 słów, więc diagnoza była szybka, a i w poczekalni było
mało osób, bo taka pogoda zmusza do chorowania w zaciszu domowym.
Atmosfera
wokół szanownych doktorów i innych ludzi w kitlach przypomniała mi,
że dwa lata temu często trafiałam do różnych przychodni. I nie byle
jakich, bo zazwyczaj zdrowia psychicznego. O tak! Tam to dopiero była impreza!
I się spotykało osobistości!
Nieroby
z depresją, którzy potrzebowali tylko renty na chorobę psychiczną (bo
to super opcja. Na komisji nie mogą wykryć!) Większość użalała się nad swoim
życiem i właśnie takich lubiłam najbardziej. Szczególnie pana, który pastwił
się nad swoją rodziną i po trzydziestu latach odkrył, że to nie jego wina!
Tylko mu się w mózgu poprzestawiało w dzieciństwie. Pan agresywnie żądał
rozgrzeszenia i dostawał je, ale tylko od swojej terapeutki. Biedactwo…
Zabawnie
też było z małolatami. Ale nie takimi jak ja, tylko tymi, w
których jeszcze hormony buzowały. Dzieliłam ich na dwie grupy: agresywną i
pasywną. Ci pierwszy rozpieprzali nos kolegom z klasy, a podczas sprawy sądowej
bronili się zaburzeniami psychicznymi. Matki delikwentów w gorącej wodzie kąpanych, przyłaziły, spowiadały się i płakały już
w poczekalni, bo "to w gruncie rzeczy dobre dzieci są".
Grupa „pasywna” była
oblegana przez dziewczynki. Kilka lat temu nazywano by je emo. Smutne,
skrzywdzone, niezrozumiane. Zazwyczaj z dobrych, katolickich rodzin. Możecie
mówić, że ściemniam, ale naprawdę spotkałam laskę, której problemem było to, że
rodzice zmuszali ją do chodzenia do kościoła. A ona nie wierzyła. I przez to
miała myśli samobójcze.
Zdarzały
się również osoby, które przychodziły, bo nie miały się komu wygadać.
Byli wariaci z krwi i kości. Byli przyszli samobójcy, niedoszli mordercy.
Podobno widywano tez matki-wariatki,
despotyczne, przyprowadzające swoje zdrowe dzieci (bo mają złe stopnie).
Przychodnia to taka mała diagnoza
społeczeństwa. Aż dziwne, że socjologowie nie prowadza badań w takich miejscach.
A po wizycie u lekarza, po
trudach społecznych w poczekalni, dobrze zjeść coś pożywnego!