Grudniowe święta
nastrajają mnie w szczególny sposób. Nie dość, że zimno, brudno i ponuro, to
jeszcze cała ta "magiczna" atmosfera. Trzeba walnąć w łeb karpiowi
(albo załatwić go w taki sposób), piec ciasta, polerować sztućce, prasować
obrusy, zmieniać firanki, sprzątać pod każdym meblem...
Zaczyna się do dwóch
tygodni przed, kiedy trzeba się zaopatrzyć. Najlepiej wyjść na świąteczne
zakupy w środku tygodnia, w porze obiadowej. Przystanek: wielki supermarket.
A
tam za każdym razem widzę coś, co mnie szczególnie wnerwia. Kradzież, ale
nieuświadomiona.
Stoją sobie bakalie na wagę, a ludzie podchodzą i próbują. Tu skrobną żurawinę, bo oni nie wiedzą jak to smakuje, tutaj spróbują czy morele nie za kwaśne... Nosz, kuźwa, za
takie rzeczy się płaci! Ty zeżresz jednego, sąsiad trzy, a w ciągu dnia
zostanie pochłonięty kilogram. To samo jest przy próbowaniu winogron (sic!)
latem. Nie żryjcie, bo później ktoś za to płaci. I jestem przekonana, że bulą
zwykli pracownicy.