Showing posts with label sylveco. Show all posts

Ulubieńcy czerwca

Tuesday, July 1, 2014 -

Hej!
Dotrwałyśmy do tego momentu! Drudzy ulubieńcy właśnie zostali opublikowani i mam nadzieję, że cieszycie się równie mocno, co ja. Mam nadzieję, że wejdzie mi to w krew i będę się trzymała terminów. 

Czerwiec zleciał mi, jak z bicza strzelił. Szybko poszło. Naprawdę. 
Sesja już się skończyła, ale do najlżejszych nie należała. 
Kocham ten miesiąc głownie ze względu na moje urodziny i rozpoczęcie wakacji. Dwie dobre wiadomości na raz i obie mnie zachwycają.
Dużo u mnie było w tym miesiącu nowości, zakupów, prezentów i nie będę oszukiwać, że trochę naciągnęłam, bo niektóre z tych rzeczy mam od mniej więcej połowy czerwca, ale są absolutnymi ulubieńcami już teraz. Nie rozstaję się z nimi na krok i w ogóle nie żałuję, że inne rzeczy poszły w odstawkę. 
Wrócę do nich, jak normalny człowiek, gdy już się nacieszę nowościami :)


 Zacznijmy od ust. W tej kwestii, zrobiłam się ostatnio totalnym świrem. Kiedyś w ogóle nie interesowały mnie pomadki, a  przynajmniej się nimi nie ekscytowałam i nie używałam ich tak często, jak normalna dziewczyna. No i stało się! Teraz się już nie potrafię powstrzymać i moja kolekcja rozrasta się do rozmiarów, które kiedyś nawet nie przechodziły mi przez myśl.

Jako pielęgnację, ostatnio stosuję pomadkę z peelingiem z Sylveco. (Jak mi się w końcu opublikuje ten post, to dowiecie się o niej nieco więcej) To połączenie balsamu do ust, który ma je regenerować z drobinkami cukru, które złuszczają naskórek. Fantastycznie pachnie, jest szybka i wygodna ze względu na fakt, że jest w sztyfcie i niewiele kosztuje, bo około 10zł. 

Na ustach nosiłam w tym miesiącu najchętniej dwie pomadki. I jest na bogato. 
YSL Rouge Velupte w kolorze 33 Rose Neillia, to piękna, koralowa pomadka, która mieści się w ekskluzywnym opakowaniu. Kolor jest dziewczęcy i pozwala się stopniować. Jest to jednak szminka, z którą należy uważać i nie przesadzać z jej ilością na ustach. W innym wypadku, możemy wyglądać, jak klaun.

Dior Addict Fluid Stick w kolorze Wonderland. Same ochy i achy mogą się tutaj pojawić. Jest fenomenalna, fantastycznie nawilżająca, pięknie wygląda na ustach i świetnie się utrzymuje. Nic dodać, nic ująć.

Obie panie są przeze mnie intensywnie testowane, abym mogła jak najszybciej podzielić się z Wami moimi wrażeniami. Wyczekujcie recenzji!



Twarz.
Latem, lubię gdy mam jakiś kolor. Mimo że jestem dość blada i jeszcze nigdy ładnie się nie opaliłam, to lubię nie wyglądać, jak trup wyjęty z Wisły. 

Róż do policzków, to chyba mój ulubiony kosmetyk i nie wyobrażam sobie makijażu bez niego. W tym miesiącu postawiłam na mój kremowy róż Chanel, który niesamowicie naturalnie wygląda na policzkach i długo się utrzymuje. 

Jako akcesorium, które pomaga mi w aplikacji kremowych konsystencji, wybrałam pędzel GlamBrush, który jest skunksem. Bałam się włosia duo-fiber, ale okazało się, że nie ma czego i teraz już nie mam problemów z aplikacją różu. Wcześniej nie za dobrze radziłam sobie z aplikacją palcami, bo automatycznie migrował mi podkład. Pędzelek na zdjęciu, to akurat T5, ale mam jeszcze T6 i oba sprawdzają się równie dobrze. Recenzja moich pędzli już niebawem, ale już teraz mogę Wam powiedzieć, że będzie to typowe "i jestem zadowolona, i nie".

Do konturowania wybrałam bronzer z MACa w odcieniu Harmony. Kultowy już produkt, znany chyba przez każdego. Zdecydowałam się w końcu na jego zakup i bardzo się cieszę, że okazał się być produktem, który mi pasuje. Dobrze się blenduje i naturalnie wygląda na twarzy.


Oczy.
W tym miesiącu było słabiutko u mnie z używaniem cieni. Leciałam raczej na szybkiego i poświęcałam więcej czasu na makijaż tylko, jeśli wybierałam się z Kubą na jakąś randkę. Na co dzień lądowała u mnie cielista kredka Essence, którą nakładałam, jako bazę, na linię wodną i pod łuk brwiowy. Do tego dodawałam kredkę MACa, w kolorze Lord it up przy linii rzęs (czasami ją rozcierałam, czasami zostawiałam), a jako tuszu używałam maskarę They're Real! Benefitu.


Dwa gadżety, bez których nie wyobrażałam sobie tego miesiąca, to zalotka do rzęs i żel antybakteryjny. 
Podkręcanie rzęs weszło mi w nawyk i robię to już niemal za każdym razem. Moja zalotka była w Glossyboxie. Jestem z niej zadowolona, ale nie miałam żadnej innej, więc nie jestem w stanie porównać, czy jest coś lepszego. Na pewno jeszcze zdecyduję się na zakup jakiejś innej, ale to dopiero za pewien czas.

Antybakteryjny żel do rąk, to rzecz, bez której nie wychodzę z domu na krok. Zawsze mam go w torebce, a te z Bath&Body Works są moją największą miłością. Kocham je za zapach, za poręczność i za to, że nie są nudne. 


Na koniec perfumy, które zużywałam w tym miesiącu na potęgę. Są moimi ulubionymi z mojej kolekcji, chociaż mam jeszcze wiele zapachów, które są zaraz po nich. W każdym razie, Victor&Rolf Flowerbomb, to moja perełka. To moje szczęśliwe perfumy. Mam taki rytuał, że zawsze, gdy mam coś ważnego (jakiś egzamin, czy coś w tym stylu), to używam właśnie tej buteleczki. Czuję się w tym zapachu pewniej. Szkoda, że już sporo zużyłam i zaraz będę płakać, że się skończyły. Jednak już zapowiedziałam mamie, że musi mieć na to oko, bo jej dziecko umrze bez tego zapachu ;)


I to by było na tyle! 
Mam nadzieję, że czerwiec Wam minął przyjemnie. Żałuję, że się już skończył, bo to mój ulubiony miesiąc w roku. W każdym razie, już czekam na następny ;)
Miałyście jakąś rzecz z moich zbiorów? Jaki produkt skradł Wasze serce w czerwcu?

W końcu! || hibiskusowy tonik Sylveco

Tuesday, June 24, 2014 -

Dzisiejszy post będzie o pielęgnacji. 
Czyli o tym, jak to zawsze się naprodukuję, a odzew pod postem jest stosunkowo mały. Standardzik. Koleżanki po fachu potwierdzą ;) Nie dziwię się Wam. Ja też chętniej czytam o kolorówce, niż o pielęgnacji. 

Mimo to, liczę na minimalny odzew ;)


 Hibiskusowy tonik do twarzy Sylveco, to rzecz którą przytaszczyłam (dosłownie) ze sobą z Warszawy.  Jeśli jesteście ciekawe, co tam robiłam - zapraszam do kliknięcia w ten LINK
Tam też dowiedziałam się czegoś więcej o marce Sylveco i miałam z nią styczność po raz pierwszy. To znaczy, już trochę czytałam wcześniej na temat tych kosmetyków, ale nieszczególnie mnie do nich ciągnęło. Może dlatego, że były dla mnie trudno dostępne. Nie ma możliwości dostać ich w drogerii. Jedyną opcją są apteki, sklepy zielarskie i ze zdrową żywnością. 


Postów na temat ich kosmetyków, w najbliższym czasie znajdziecie na blogu jeszcze dwa. Trzy kosmetyki zostały nam wręczone do testów i wszystkie trzy uważam za godne uwagi. Z rezerwą podchodzę do takich spotkaniowych prezentów i nie zachwycam się byle czym, czy nie piszę recenzji, jeśli coś mnie szczególnie nie zachwyci (albo w drugą stronę). 

Toniki w mojej karierze miałam trzy. Ten jest czwarty. I chyba muszę powiedzieć - do czterech razy sztuka. CHOCIAŻ, nadal marzy mi się wersja toniku, który uda mi się kupić z atomizerem. Przepadam za wodą termalną Uriage i chciałabym, żeby mój tonik miał podobną formę. 

Dlatego post nosi nazwę "w końcu!", bo w końcu znalazłam tonik, który mnie zadowolił. 

Kiedyś traktowałam ten temat po macoszemu. Kompletnie mnie toniki nie obchodziły i uważałam, że są stratą kasy i czasu. Potem jednak do mnie dotarło, że warto ich używać. Żaden jednak nie spełniał moich oczekiwań na tyle, żebym ostatecznie nie wracała do ponownego przemywania twarzy płynem micelarnym, czy wodą termalną. 

 Nie każdemu uda się uchwycić bąbelek ;) 

Marka Sylveco może pochwalić się fantastycznymi składami kosmetyków. I tak też jest w tym przypadku. Skład jest prosty, krótki i całkiem spoko. 

Bałam się zapachu, bo nie ukrywam, że jeśli jakiś kosmetyk nieprzyjemnie pachnie, to nie dam rady go używać. W dzieciństwie mama często poiła mnie hibiskusową herbatą, więc miałam nadzieję, że źle nie będzie. I nie jest. Zapach jest delikatny, nienachalny, bardzo przyjemny i ulatnia się ze skóry.

Czerwone zabarwienie kosmetyku nie ma przełożenia na skórze i nie barwi jej. Sam tonik jest dla mnie czymś delikatnie bardziej zagęszczonym niż woda. Nie nazwę go jednak żelem. Czytałam wiele opinii, że jest gęsty, ale nie wiem... Ja tak nie uważam. Dlatego używanie go przypadło mi do gustu i nie wyobrażam sobie już dnia bez niego. Jest lekki, delikatny i hipoalergiczny. Szybko się wchłania i pozostawia skórę lekko nawilżoną. Oczywiście nie obejdzie się bez kremu. To chyba logiczne.

Ostatnio przechodzę przez mękę. Na dworze panuje pyłkowe szaleństwo, mój nos i oczy nie wytrzymują, ale skóra wcale nie pozostaje w tyle. Niestety odbija się to na mojej cerze, która jest od niedawna bardzo podrażniona. Dobiłam się też ostatnimi czasy odłożeniem tabletek antykoncepcyjnych, dzięki czemu mam chwilowo nowe ciekawostki, co rano. 
Używanie toniku trochę mi pomaga. Uspokaja moją skórę, która ostatnio nie ma łatwego życia.


Wydaje mi się, że dobrze widać jego konsystencję na tym zdjęciu. Coś pomiędzy żelem, a wodą. 
Buteleczka jest ciemna, co akurat mnie się podoba. Jakoś nie przepadam za przezroczystymi opakowaniami, mimo że widać w nich, ile produktu nam jeszcze zostało. Za około 16zł kupimy 150ml toniku. 
Przy jego wydajności, która według mnie jest średnia na jeża, to całkiem dobra cena. Ja kupię go ponownie.
Szkoda tylko, że tak słabo z dostępnością, ale na spotkaniu dowiedziałam się, że marka Sylveco nie ma zamiaru wejść do sprzedaży drogeryjnej. Dziewczynom ze Szczecina radzę wybrać się do sklepu ze zdrową żywnością koło Galerii Kaskada. Tam jest naprawdę spory wybór. Słyszałam też o EkoDeli. Kosmetyki Sylveco znajdziecie jeszcze na pewno w małych sklepach zielarskich. 



Ja jestem z niego bardzo zadowolona. A Wy? Miałyście do czynienia z marką Sylveco?
DO GÓRY