Właśnie siedzę sobie i piszę ten wpis, a sąsiad za ścianą postanowił robić remont. Dokładnie w tym momencie, gdy zaczęłam pisać pierwsze słowa tytułu tego wpisu. Ja to mam szczęście normalnie...
Obiecałam Wam ostatnio na Instagramie, że podzielę się moją opinią na temat paletki Charlotte Tilbury Luxury Palette w wersji Pillowtalk. O tym, że jestem fanką tej marki, wiecie doskonale. Każdy kto zna Alę trochę dłużej wie, że trochę z niej kosmetyczny snob. Co prawda moment zachłyśnięcia się kosmetykami mam już za sobą, jednak niektóre z moich starych przyzwyczajeń zostały ze mną do dziś. W związku z tym po dziś dzień lubuję się w produktach kolekcjonerskich, cieszących oko, sprawiających że serce drży mocniej.
Sama seria PillowTalk przyniosła słynnej makijażystce niekwestionowany sukces. Zaczęło się od kultowej już konturówki w kolorze, który można określić mianem "my lips but better". Podobno jedna z nich sprzedawana jest na świecie średnio co dwie sekundy! Lekko zgaszony róż, który tworzy piękny odcień zmieszany z beżem, daje cudownie naturalny efekt na niemal każdej karnacji. Pokochały go nie tylko gwiazdy, modelki, ale też miłośniczki makijażu z całego świata. Charlotte nie poprzestała na konturówce i stworzyła pasującą do niej pomadkę, o dokładnie takiej samej nazwie. Co prawda, mam ją już od bardzo dawna, ale skubana nie doczekała się u mnie jeszcze recenzji. Jest mi za to wstyd, serio - dlatego przygotuję materiały do publikacji i w marcu na pewno zobaczycie tę śliczność na łamach mojego bloga. Wracając jednak do tematu pomadki Pillowtalk, chciałam Wam nadmienić, że ona również rozeszła się, jak świeże bułeczki. Co prawda oba te produkty trafiły do sprzedaży na stałe, ale był czas, że naprawdę ciężko było je upolować.
Marka Charlotte Tilbury jednak nie zwolniła tempa i powstała cała, dedykowana kolekcja kosmetyków do makijażu twarzy, które wpisują się w trend makijażu nude, klasycznego makeup'u, który wydobywa wszystkie najpiękniejsze elementy z naszej osobowości. Na próżno bowiem szukać tutaj kosmetyków, które sprawią, że staniecie się Instagram Baddie. Nie moje drogie, Charlotte Tilbury, to synonim pięknej, świetlistej cery, naturalności, seksapilu i uwodzicielskiego spojrzenia.
W kolekcji znajduje się jeszcze dwukolorowy róż do policzków, na który nabieram coraz większą chrapkę oraz dzisiejsza gwiazda wpisu - paletka Luxury Palette Pillowtalk.
Paletka Charlotte Tilbury Luxury Palette w wersji Pillowtalk, to dla mnie zaskoczenie, rozczarowanie i zaczarowanie jednocześnie. Dlaczego? Już spieszę Wam tłumaczyć.
Przede wszystkim ze względu na cenę i na fakt, co otrzymujemy w zamian. Z jednej strony jestem z niej naprawdę obłędnie zadowolona. Z drugiej, czuję się trochę rozczarowana. Zakup ten, to naprawdę niemałe pieniądze. Trzeba bowiem wydać na nią 50 euro. Jak za 4 cienie, to naprawdę całkiem sporo. Co prawda, udało mi się ją upolować taniej, głównie dzięki zakupowi ze zniżką oraz darmowej dostawie.
Za tę ogromną cenę otrzymujemy produkt w plastikowym pakowaniu. To ono pierwsze rzuciło mi się w oczy tak mocno, że byłam bardzo zaskoczona. Paletka jest mała, więc są tego plusy - jest idealnie kompaktowa i nada się na zabranie w podróż. Równocześnie jednak dopada nas myśl: "Serio? Wydałam tyle pieniędzy na coś tak malutkiego?". Po drugie, jest lekka. I znów, może to być plus, ale poprzez posiadanie porównania do Filmstar Bronze and Glow, jestem niesamowicie zaskoczona. In minus. Wydawało mi się, że otrzymam coś stworzonego na podobny wzór. Wiedziałam, że "złote" wykończenie znajduje się dopiero wewnątrz paletki, ale nie przekłada się ono niestety na efekt wow. W środku znajduje się jeszcze lusterko, ale to wydaje mi się być już standardem. Przy okazji - to bardzo dobre lusterko! Lubię się w nim malować, bo bardzo dobrze przybliża makijaż oka.
Przejdźmy już do samej zawartości, czyli cieni. Bowiem o kosmetyk tutaj chodzi przede wszystkim. W środku znajdują się cztery cienie, które niestety nie mają żadnych nazw. Posiłkować się więc będę barwnymi opisami kolorów, które przyjdą mi do głowy. W lewym górnym rogu znajduje się odcień szampańskiego różu - koloru, który dość mocno przypomina mi część błyszczącą Filmstara, aczkolwiek więcej w nim zdecydowanych tonów różowych i... mniej błysku. To taki typowy kolor idealny na ruchomą powiekę. Ja lubię go nakładać NA inny, matowy cień. Wtedy mam wrażenie, że wygląda najlepiej. W prawym górnym rogu znajduje się mój ulubieniec - cień, którego nawet nie wiedziałam, że szukałam w swoim życiu. Kolor, który niezwykle pięknie komplementuje niemal każdą urodę. Jest to absolutnie kremowy, matowy i pięknie stopniujący się kolor różowego nude. Ideał na co dzień, wierzcie mi! W prawym dolnym rogu znajduje się natomiast lekki, matowy brąz. Odcień, który może służyć, jako przyciemniacz zewnętrznego kącika, czy rozdymiacz niewidocznej kreski zagęszczającej linię rzęs. Również kremowy i dobrze napigmentowany. W lewym dolnym rogu znajduje się natomiast kolor, który jest moim ogromnym rozczarowaniem... i miłością równocześnie. Ta błyskotka wydawała mi się być piękną folią i jakież było moje zdziwienie, gdy okazała się być... brokatem! Po prostu, najzwyklejszym w świecie brokatem. Tfu! Źle ubieram to w słowa - wcale nie jest zwykły, jest naprawdę piękny! To typowy rose gold. Jestem jednak niesamowicie zaskoczona, że nie jest to folia. A szkoda, bo takie cienie lubię najbardziej. Nie wygląda korzystnie nakładany pędzelkiem. Ani na sucho, ani na mokro - po prostu żaden nie jest w stanie zaaplikować go w taki sposób, żeby wyglądał tak, jak powinien. Najlepiej sprawdza mi się do tego po prostu palec. Cień nakładam wklepując go w powiekę, tak naprawdę wciskając go i przyklejając te tycie, iskrzące drobinki. Nic się nie osypuje w ciągu dnia, co dziwne, ale i zaskakująco pozytywne.
Generalnie cienie są bardzo dobre, masełkowe i odpowiednio napigmentowane. Nie da się nimi zrobić sobie krzywdy, dają się intensyfikować i ładnie się budują. Nie robią plam, nie są za suche, nie sypią się w paletce. Brokat trochę zaczyna robić się skorupką, ale wszystko dlatego, że nakładam go po prostu palcem, więc pewnie od tego zbija się w takie większe skupiska. Nie przeszkadza to jednak w żaden sposób w aplikacji - nakłada się normalnie, bez żadnych zastrzeżeń.
Mój przepis na udany makijaż przy jej użyciu to tak naprawdę skorzystanie z jaśniejszego, matowego cienia, jako cienia bazowego. Nakładam go na całą powiekę, blenduję w załamanie i nakładam też na dolną powiekę. Następnie ciemniejszym cieniem pogłębiam zewnętrzny kącik i przydymiam trochę linię wodną. Potem nakładam cienką warstwę szampańskiego różu a na sam koniec, KONIECZNIE PALCEM wklepuję cień-brokat. W ten sposób wygląda to wszystko najlepiej, najpiękniej i najbardziej naturalnie. Ideał, naprawdę ideał na co dzień, choć sama paletka nie jest pozbawiona wad. Taki to paradoks... Jeszcze nigdy nie miałam takich odczuć względem jakiegokolwiek produktu.
Podsumowując, jestem z niej bardzo zadowolona. To zdecydowanie moje kolory, używam jej niemal codziennie i za każdym razem, gdy słyszę komplement na temat makijażu oka - jest to kilka słów o niej. Daje cudnie naturalny efekt, ma przepiękne odcienie nude, które nadają się do codziennego makijażu. Złoty cień drobinkowy, mimo że jest "rozczarowaniem" w kwestii konsystencji, jest prawdziwą bombą na oku. Uwielbiam jego efekt, kocham to jak wygląda na oku i jak pięknie mieni się w ciągu dnia. To gratka dla wszystkich srok. Tych mniejszych i tych większych.
A jak Wam podoba się paletka Charlotte? Lubicie jej kosmetyki, czy to nie Wasza bajka?
Przy okazji czyszczenia toaletki, pozbywania się prawdziwej tony kosmetyków, które u mnie tylko leżą, kurzą się i właściwie nie ma szans, żeby je zużyć w pojedynkę, zrodził się pomysł, aby napisać parę słów we współpracy z innymi blogerkami/influencerkami/beauty gurus.
Dzisiejszy post o tematyce Beauty Regrets jest dla mnie zaskoczeniem, bo nie spodziewałam się, jak wiele kosmetyków po prostu mam. Mam i nic więcej. (tak, ta trójka prezentowana dzisiaj, to nie są wszystkie kosmetyki, które leżą sobie i właściwie nic więcej nie robią). Dziwię się jednak sama sobie, że w ogóle skusiłam się na niektóre z poniżej przedstawionych produktów. Jak jeszcze czerwoną szminkę jestem w stanie zrozumieć, w końcu był czas, że nosiłam je niemal codziennie, tak reszta? Jest dla mnie sporym zaskoczeniem!
TARTE Amazonian Clay Mineral Foundation
Ten zakup był bardzo kręcący mnie emocjonalnie. Pierwsze zakupy w amerykańskiej Sephorze, to było coś świetnego i za każdym razem towarzyszył mi jakiś taki... thrill, zupełnie jakbym czekała na coś niespodziewanego. To były też czasy, gdy naprawdę zachłysnęłam się kosmetykami. Przewalałam na nie całe mnóstwo pieniędzy, nie zważając na to, czy rzeczywiście ich potrzebuję, czy nie. Liczyło się samo posiadanie, konsumpcjonizm. Po prostu. Nie ukrywam też, że byłam bardzo podatna na wpływ tego, co widziałam na angielskim oraz amerykańskim YouTubie. Zachwycał mnie ten świat, ogrom kosmetycznych nowości i perełek, i chciałam być ja te dziewczyny zza wody. Do zakupu podkładu sypkiego Tarte namówiła mnie wówczas essiebutton (naprawdę jestem dinozaurem). Teraz pewnie znana jest Wam wszystkim z nicku Estee Lalonde. Niestety, trochę się zmieniła i już nie potrafi namówić mnie na wszystko tak, jak kiedyś. Tarte Amazonian Clay Full Coverage Airbrush Foundation (pod tym linkiem możecie sobie zobaczyć, ile byłam kiedyś w stanie kupić...) w kolorze Fair Honey kupiłam mimo tego, że nie jestem fanką minerałów. Fakt, nigdy mi się ten produkt nie popsuje, ale sama świadomość tego, że mam coś, na co wydałam naprawdę duże pieniądze leży i nie jest używane - słabo. Same przyznacie, że słabo. Moja cera się z nim nie polubiła, głównie przez wzgląd na to, że mam suchą, wiecznie odwodnioną skórę. Łatwo więc o to, żeby podkreślał u mnie każdą, nawet najmniejszą suchą skórkę.
URBAN DECAY, VICE LIPSTICK w kolorze MRS. MIA WALLACE
Pamiętam, jak był czas, w którym niemal codziennie nosiłam czerwoną pomadkę. Miałam na to sporą fazę i Wy również kojarzyłyście mnie mocno z takich wyrazistych barw na ustach. Pomadka Vice, na którą kiedyś się zdecydowałam, to przepiękny kolor Mrs. Mia Wallace. Szkoda tylko, że użyłam jej może ze dwa-trzy razy. Była fajna, bardzo podobał mi się ten kolor i wykończenie, ale... fajnie tak kupić sobie pomadkę, żeby jej nie używać?! Pewnie, że fajnie! Genialnie wręcz...
Urban Decay nigdy nie kręciło mnie jakoś przesadnie mocno, mam może jeden, czy dwa produkty, które uważam za superkosmetyki, ale nigdy nie poszłam z prądem jeśli chodzi o ich kosmetyki. I niestety, Urban Decay Vice Lipstick, Mrs Mia Wallace okazała się być jedną z takich właśnie niewypałów.
FENTY BEAUTY eyeliner w kolorze LATER, CRATER
W 2017 pierwszy raz odwiedziłam Barcelonę. Miasto, które po prostu kocham od pierwszego wejrzenia. Wtedy też do Europy weszła marka Fenty Beauty. Jeszcze nie była dostępna w Polsce, więc nie ukrywam, że gdy weszłam do największej Sephory na naszym kontynencie, rzuciłam się jak szczerbaty na suchary. Dorwałam całkiem sporo nowości Fenty (tutaj link z moimi zakupami z Barcelony). Jedną z nich był właśnie eyeliner, który pochodził z limitowanej kolekcji Galaxy. Zobaczyłam go u Desi Perkins i się po prostu zakochałam.
Zapomniałam jednak, że jestem Polką i daleko mi do latynoskiej urody. Zapomniałam również, że mam totalnie inny kolor skóry, o jej tonie nie wspominając. I zamiast pięknego odcienia nude... wyszło u mnie mniej więcej coś takiego, co widzicie na zdjęciu. Jeden wielki dramat na oku - nie użyłam go chyba nigdy. W sensie, nigdy z nim nigdzie na oku nie wyszłam. Co ja sobie w ogóle myślałam?!
A Was pozostawiam z kilkoma pytaniami! Czy macie w swoich kosmetycznych zbiorach takie produkty, które leżą i tylko na nie patrzycie? Czy wydałyście kiedyś mnóstwo hajsu na jakiś kosmetyk i okazał się on być totalnym bublem albo po prostu uległyście modzie na daną nowość, która kompletnie miała się nijak do Waszych potrzeb? Jestem bardzo ciekawa! Dajcie znać w komentarzach <3
Powiedziałabym to chcąc zacytować klasyka - Kylie Jenner, ale temat dziś przeze mnie poruszany będzie zdecydowanie lżejszy, niż zajście w ciążę i urodzenie małej Stormie. Dzisiaj pogadamy sobie o moich ulubionych kosmetykach 2018. Zaczniemy od kolorówki, bo ją lubię najbardziej, chociaż nie ukrywam, że w tym roku odkryłam parę pielęgnacyjnych perełek, o których chętnie Wam wspomnę. To w następnym poście. Dzisiaj o makijażu.
TWARZ
W kategorii najlepszego podkładu 2018 wybieram zdecydowanie Deborah Milano Extra Mat Perfection i mój matowy wybawiciel. Nie zliczę ile buteleczek zużyłam (chyba ze cztery), a mam ze trzy w zapasie, więc... to musi być po prostu ulubieniec. Wiem jednak, że coś zaczyna mi się w głowie znów przestawiać i nieśmiało spoglądam w kierunku jakiegoś rozświetlającego (i niematującego) podkładu, więc chyba 2019 poświęcę na poszukiwania ideału w tym kontekście. Nie zmienia to jednak faktu, że to właśnie na tym podkładzie mogłam najbardziej polegać. Jest ultratrwały, ultralekki, pięknie wygląda przez cały dzień i nie mam mu NIC do zarzucenia
Niezmiennie kochałam go też w połączeniu z najlepszą bazą, jaką miałam do tej pory - Fenty Beauty, Pro Filt'r Instant Retouch Primer. Sprawdza się u mnie fenomenalnie, głównie dlatego, że stanowi dodatkowy krok pielęgnacyjny - to ideał dla takich wysuszeńców, jak ja. Mimo posiadania cery mieszanej mam skłonności do odwodnienia, więc nie istnieje dla mnie określenie "za dużo nawilżenia". Jeśli jeszcze jej nie próbowałyście - gorąco zachęcam. Korektor, to dla mnie odkrycie 2018 - wszystko dzięki aGwer. Podarowała mi go po powrocie z wakacji w Liverpoolu. Byłam szczerze zaskoczona, że jest tak dobry! Collection, Lasting Perfection Concealer, to już staroć i znają go wszystkie YouTube'owe dinozaury. Mnie było dane odkryć go w tym roku i powiem szczerze - jest miłość.
O tym pudrze właściwie Wam nigdy nie wspominałam, chociaż nie mam zielonego pojęcia dlaczego. Kosmetyki Marc Jacobs, to dla mnie często hit or miss, jednak tym razem udało mi się trafić na naprawdę fajny produkt. Wkurza mnie jednak jego siateczka i fakt, że przez to uwypuklone zabezpieczenie na dole wieczka, nie można swobodnie wysypać sobie na nie pudru. Wolę klasyczne opakowania. Nie mam jednak zastrzeżeń w kontekście samego produktu. Fajnie spisywał mi się w ciągu roku, nadawał się do bakingu i pod oczy. Fajnie wyrównywał cerę, nadając lekkiego efektu blur.
Kolorytu dodawałam sobie przy pomocy ukochanej paletki Filmstar Bronze & Glow od Charlotte Tilbury. To cudeńko oczarowało mnie na dobre i na co dzień używam jej niemal nieustannie. Wciąż jeszcze nie dobiłam dna (i oby stało się to jak najpóźniej), a wysoki pigment tych produktów pozwalał na sprawny makijaż, przy użyciu małej ilości kosmetyku. Kocham! Kocham za ten glow, za piękną naturalność, za luksus i za to, że poprawia mi samoocenę.
Brak u mnie w tym roku różu, bo mimo że lubię wciąż NARS Bumpy Ride, o którym pisałam już chyba tryliard razy, to jakoś w 2018 roku odeszłam odrobinę od stosowania tego kosmetyku. Bardziej skupiłam się na bronzerze oraz rozświetlaczu, które zapewniały mi wystarczający look. I choć bardzo chciałam ograniczyć się do jednego rozświetlaczowego wyboru - nie umiem. Na podium, zaraz obok paletki CT znajduje się też rozświetlacz NABLA w kolorze Wave. Głęboko wierzę, że kolekcja DENUDE trafi na stałe do sprzedaży, a przynajmniej rozświetlacze. To prasowany metal, rozświetlacz najmocniejszy na rynku i naprawdę, nie ma drugiego takiego. PO PROSTU NIE MA. Jeszcze nigdy nie widziałam nic mocniejszego i nie wiem, czy da się ten blask przebić.
USTA
Zdecydownie pomadka Semilac w kolorze Indian Roses, którą sobie po prostu ukochałam i miałam w zwyczaju nosić naprawdę, naprawdę często. To przepiękny odcień cielistego beżo-różu, który ładnie podkreśla moją urodę i nie ukrywam, że marka zaskoczyła mnie niezwykle pozytywnie tymi właśnie pomadkami. Ich formuła jest naprawdę super! Porównałabym ją do najlepszych, wysokopółkowych matowych pomadek, które są dostępne na rynku.
W międzyczasie na polski rynek zawitały też kosmetyki Fenty Beauty, a ja mimo moich wcześniejszych obaw, zakochałam się na dobre w błyszczyku Gloss Bomb w kolorze Fenty Glow. Kocham go za jego niesamowitą formułę, intensywny blask i przepiękny efekt miliona drobinek na ustach. Bogactwo masła shea sprawia, że usta są przy okazji pielęgnowane, więc nie można od niego chcieć nic więcej.
OCZY I BRWI
Paletka NABLA, Poison Garden zawładnęła moim sercem, choć jak w prawdziwej miłości, nie obyło się bez wad. Co prawda, ma ona ich według mnie niewiele, a więcej możecie o tym poczytać tutaj, jednak chciałabym wyraźnie powiedzieć, że gdy sięgałam po "jakąś" paletkę do makijażu, z reguły była to właśnie ta paletka. Pierwsza przychodziła mi do głowy i zawsze mogłam stworzyć nią coś super. Zarówno lekki makijaż na co dzień oraz taki mocniejszy, na ciekawsze wieczory.
Miałam wrażenie, że mój makijaż w tym roku zdominowały kosmetyki NABLA, ale okazuje się, że tylko dwa produkty trafiły na koniec roku do ulubieńców, czyli nie jest ze mną jeszcze aż tak źle. Uff! Bo już myślałam, że muszę się gdzieś zarejestrować, jako wyznawczyni kultu...
Znów nie potrafię żyć bez maskary Burberry, Cat Lashes. Gdyby nie fakt, że mam miniaturę, a przy okazji otwartych kilka innych, które testuję (oraz parę innych w kolejności), wróciłabym się do Sephory, żeby koniecznie uzupełnić sobie zbiory. Kocham ją za to podkręcenie rzęs oraz fakt, że potrafi je tak utrzymać przez cały dzień. Kocham też za nieosypującą się formułę i długą trwałość. I za superszczoteczkę, która zrobi cudo z każdych, nawet najbardziej lichych rzęs!
Na brwi stosowałam mój ukochany, "szybki" duet. Kredkę Precisely My Brow od Benefit oraz żel Gimmie Brow. Oba kosmetyki mam w kolorze 03, który jest idealny dla mnie w tym momencie. Nie za brązowy i nie za jasny. W dni, w które nie chciało mi się malować i "robiłam" tylko brwi oraz rzęsy, sięgałam po sam żel. Ma lekki kolor, całkiem dobrą trwałość i moc utrzymania włosków na miejscu. Nie potrzebowałam niczego więcej. Gdy jednak chciało mi się malować trochę mocniej, zawsze używałam do tego duetu. Kredka jest napigmentowana i przyjemnie sunie po skórze. Daje się stopniować i rzeczywiście precyzyjnie maluje. W zespole z Gimmie Brow - naturalnie wyglądające brwi, to pikuś! Polubiliśmy się na dobre ;)
I to tyle. Chciałoby się powiedzieć, że aż tyle, ale jeszcze pielęgnacja przed nami, także wolę nie przesadzać już dzisiaj ;) Starałam się wybrać tylko te kosmetyki, które rzeczywiście stuprocentowo używałam najczęściej, chociaż ulubieńców mam znacznie więcej, ale przecież nie wysypię Wam tutaj teraz połowy mojego Alexa do wpisu. Bo by było nienormalnie (jakby już nie było ;) )
Dajcie znać, jacy są Wasi ulubieńcy zeszłego roku i czy może coś nam się zdublowało ;) Jestem tego bardzo ciekawa!
Nie powiem, ile czasu zajęło mi napisanie tej recenzji, ale niech podsumuje mnie termin zakupu tego kosmetyku. Jego pierwsze użycie przypada na mniej więcej marzec tego roku. Mogę więc śmiało powiedzieć, że wiem o nim już niemal wszystko i moja opinia jest recenzją z krwi i kości. Dlatego dzisiaj nastał ten dzień i zajmiemy się moim najdroższym kosmetykiem w zbiorach (i równocześnie jednym z moich top of the top), Charlotte Tilbury Filmstar Bronze & Glow Face Sculpt Highlight Contour Palette.
Jego złote opakowanie jest po prostu prześliczne. Nie dość, że marka stawia na detale (zarówno kartonikowe opakowanie jest dopracowane w każdym szczególe, jak i np. na lusterku widnieje mała gwiazdka). Przyozdobione złotymi promieniami, skrywa w sobie dwa produkty do makijażu twarzy. Pięknie wytłoczone pudry dają nieskazitelny efekt. Szampański, odrobinę brzoskwiniowy, lekko beżowy rozświetlacz daje piękny blask, który nazwać można połyskiem. To zdecydowanie kosmetyk skierowany do tych z Was, które lubią stawiać na naturalnie wyglądającą skórę. Jest zaskakujący, bardzo elegancki i subtelny, ale równocześnie daje zauważalny efekt.
Strona z bronzerem, to ideał dla takich bladziochów, jak ja. Ma w sobie odpowiednią ilość ciepłych i chłodnych pigmentów, dzięki czemu zarówno lekko opala, jak i konturuje. Nie wygląda brudno na skórze, dodaje jej blasku i koloru. Tak, jak rozświetlacz, ma trochę drobinek, których nie widać bezpośrednio na twarzy, a które to równocześnie dają bardzo zdrowo wyglądający efekt.
Lubię używać tego produktu również do makijażu oczu, zwłaszcza gdy nie chce mi się za bardzo starać. Wtedy makijaż jest pięknie spójny i nie ma prawa źle wyglądać. Bronzer ląduje w załamaniu powieki, rozświetlacz na ruchomą powiekę oraz w wewnętrzny kącik, a ja przy minimum pracy i wysiłku, wyglądam naprawdę świetnie (nieskromnie mówiąc :D ). Nie ukrywam też, że uważam go za swój ulubieniec w kwestii makijażu twarzy. Sięgam po niego praktycznie ciągle, czasami zmieniając go na przelotne romanse, po których szybko wracam. Jest niespotykanie wydajny. Mam go już blisko rok, a wciąż nie widzę w nim dna (i tfu, tfu, mam nadzieję, że jeszcze długo go nie zobaczę).
Jest tylko jedna wada tego kosmetyku. Jego zawrotna cena - 49 funtów. Nie jest trudno sobie policzyć, że w Polsce produkt ten będzie kosztować około 300-350zł. To sporo, jak na jeden kosmetyk, choć powiem szczerze, że nie żałuję żadnej wydanej na niego złotówki. Tak, jest drogi, ale kupujemy tutaj coś więcej, niż tylko świetnej jakości produkt, z którego - gwarantuję - będziecie zadowolone każdego dnia. To również ukłon w kierunku próżnej strony kobiecej duszy, tej która chce pławić się w złotym luksusie, chce sobie kupić produkt, którego używają największe nazwiska na świecie. I chce wyglądać, jak błyszcząca bogini z wybiegów Victoria's Secret.
na policzkach duo od CT
Charlotte Tilbury, to marka, na którą chrapkę ma chyba każda kobieta na świecie. Ideą stojącą za tymi kosmetykami jest przede wszystkim podkreślanie urody - nigdy "przebieranie się" przy użyciu makijażu. Focus na skórę i luksus bijący nie tylko z opakowań, ale też na twarzy modelek, które noszą makijaż CT jest zniewalający.
Podobno - bo to nie jest jeszcze potwierdzone info - marka pojawi się w przyszłym roku w Polsce. Nie ekscytujcie się tym jeszcze za mocno, PR Manager Sephora Polska jeszcze nie powiedział, że to pewne na 100%. Nie mniej, CT pojawiła się w tym roku w Sephorze hiszpańskiej oraz niemieckiej. Można więc śmiało przypuszczać, że Polska może być jedną z kolejnych destynacji.
W swoich zbiorach mam jeszcze jeden produkt od Charlotte i jest to kultowy już odcień szminki, czyli Pillowtalk. Z chęcią napiszę Wam o niej trochę więcej przy kolejnej okazji.
Dajcie znać, czy czekacie na pojawienie się CT w Polsce! Macie jakieś kosmetyki tej marki?
LE VOLUME RÉVOLUTION DE CHANEL, to nowość na rynku kosmetycznym, o której nie mogłabym tutaj nie wspomnieć. Dlatego po kilku tygodniach intensywnych testów, mogę Wam w końcu powiedzieć, co sądzę o najmłodszym dziecku Chanel.
Maskara została zamknięta w klasycznym opakowaniu, któremu nadano nowoczesnego wymiaru. Gładka czerń buteleczki została designersko ozdobiona rysami, które mają nadawać cyberklimatu. Szczyt oczywiście znów przyozdabia wytłoczone logo marki Chanel.
To pierwszy raz, gdy tusz do rzęs został wyposażony w szczoteczkę wydrukowaną metodą technologii 3D. Sama szczoteczka jest dość niespotykana, więc śmiało można ją nazwać powiewem świeżości w branży, gdzie wydawać by się mogło, że widziało się już wszystko. Jej specyficzna budowa wyposażona została w nieregularne, ziarniste wypustki, które są tutaj zamiast włosków typowej, klasycznej szczoteczki. Mamy dzięki temu narzędzie, które wydobywa z wnętrza odpowiednią, wystarczającą do jednego użycia ilość produktu.
Jestem fanką klasycznej wersji La Volume de Chanel już od wielu lat. Moja pierwsza styczność z tym tuszem wyjaśniła mi, dlaczego miliony kobiet na świecie ukochały sobie ten kosmetyk. Tym razem, La Volume RÉVOLUTION de Chanel (169zł/6g) jest kwintesencją tradycji, która poddaje się trendom i progresowi. Wychodzi to w tym wypadku bardzo korzystnie i przyznam szczerze, że efekt na rzęsach mnie powalił. Wiem jednak, że tusz ten zbiera swoje zwolenniczki i przeciwniczki - kilka z Was napisało mi, że nie jesteście zadowolone z efektu. Dostałam jednak dużo więcej wiadomości "na tak" na moim Instagramie i śmiem twierdzić, że walka jest tutaj w stosunku 30:70 dla tych pań, które są zadowolone.
Rzęsy są przede wszystkim mocno rozdzielone i wydłużone. To efekt, na którym zależy mi właściwie najbardziej. Nie mogę też narzekać na ich podkręcenie - szczoteczka sprawia, że naprawdę wydają się być zupełnie inne, niż w rzeczywistości bez grama makijażu. Samo tuszowanie rzęs jest bajecznie proste, choć na początku obawiałam się, że ciężko mi będzie się przestawić na tego typu szczoteczkę. Najlepszą metodą okazała się być ta, która jest sugerowana przez producenta, czyli przeczesywanie rzęs jednym ruchem od nasady aż po same końce, przy okazji wykonywania delikatnego zygzaka. I powiem szczerze, że ta technika wydaje się być najskuteczniejsza.
Nie mogę również złego słowa powiedzieć odnośnie trwałości. Formuła jest idealna od pierwszego użycia (nie musiałam czekać aż tusz odrobinę podeschnie, choć nawet w trakcie używania wydaje się być coraz lepszy). Maskara nie osypuje się w ciągu dnia oraz nie odbija na dolnej powiece, co ostatnio jest dla mnie bardzo istotne (to w kontekście testowania kolejnego, nowego tuszu, aczkolwiek innej marki, o którym na blogu już niedługo). Zawarte w kompozycji woski (pszczeli oraz ryżowy) zapewniają efekt prawdziwych firanek. Do całości dorzucono jeszcze prowitaminę, którą wzmacnia rzęsy dodatkowo je pielęgnując.
Czy na co dzień używacie wysokopółkowych maskar? Znacie tę nowość od Chanel? Co o niej myślicie?
Kolorówka marki Givenchy, to dla mnie nowość. Co prawda mam w swoim posiadaniu jeszcze dwa produkty (o jednym z nich napiszę już niebawem), ale poznaję się z tą marką dopiero teraz. Dość późno, jak na moją makijażową przygodę z kosmetykami. Zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że dawniej lubowałam się przede wszystkim w snobistycznych produktach kolorowych z logo. I to się nie zmieniło, wciąż je kocham, wciąż testuję, kupuję, sprawdzam. Tylko przestałam o nich pisać i po jednej, bardzo szczerej rozmowie z osobą, z której zdaniem się bardzo liczę w mojej blogowej działalności, doszłam do wniosku, że bardzo odeszłam od tego, w jakim kierunku długo mój blog podążał. Czas do tego wrócić. Dlatego dzisiaj wrzucam Wam opinię o kolejnym produkcie kolorowym, który dostaniecie w tej lepszej sekcji produktowej polskich perfumerii.
Pomadka Givenchy, Rouge Interdit (145zł) została zamknięta w czarnym, smukłym i bardzo eleganckim opakowaniu z nadrukowanym logo marki. Sam sztyft wyciągamy pociągając za sznureczek, kultowy już element designu pomadek marki Givenchy. Aksamitny materiał pomaga odbezpieczyć produkt, niczym kosmetyczny granat pełen barw.
Jej kolor został okrzyknięty barwą "zakazaną" ( francuskie interdit oznacza właśnie zabroniony). Ozdobiony symbolami gwiazd, choć w pierwszej chwili może i słusznie przypomina o świątecznym klimacie, został zainspirowany również motywami Givenchy Couture. Pomadkę określiłabym, jako satynową. Jej perłowoczerwona barwa na myśl przywodzi mi metaliczny trend, który królował w tym roku podczas Sephora Open Door. Odbijające światło pigmenty mienią się i optycznie powiększają usta. Sam kolor jest intensywny i moim zdaniem bardzo świąteczny. W składzie znajdziemy olejki i odżywczy ekstrakt z czarnej róży. A szminka zapewnia ustom prawdziwy komfort i nawilżenie.
Tył sztyftu został przyozdobiony gwiazdami, natomiast front został udekorowany logo marki Givenchy. Klasycznie ścięta pomadka daje komfortowe wykończenie i prostotę aplikacji swobodnie sunąć po ustach. Barwę określiłabym, jako winną czerwień o niebieskim tonie, ale równocześnie neutralnym zabarwieniu. Jest mocna, intensywna, bardzo kobieca i rzucająca się w oczy. Napakowana została błyskotkami, które pozwalają uzyskać efekt metalicznych ust. Nie jest to jednak tani brokat, na próżno więc szukać grubych drobin. Formuła jest delikatna.
W związku z tym, że jest to szminka w sztyfcie o nawilżającym wykończeniu, nie dziwi mnie fakt, że nie mogę jej trwałości porównać na przykład do szminek matowych. Jednak, jeśli jeszcze kiedykolwiek przeczytam w sieci takie porównania i dyskredytację pomadek nawilżających w związku z tym, przysięgam że zejdę na zawał. Kremowe i nawilżające, odżywcze wykończenia nie mają takiej trwałości, niestety. Choć dla mnie -stety. Wolę bowiem piękne i dobrze wypielęgnowane usta oraz pomadkę, którą będę musiała poprawić, niż suche na wiór wargi, a na nich skorupa z kolorowego produktu. Pomadka Rouge Interdit ma satysfakcjonującą mnie trwałość i przede wszystkim, dobrze się "zjada". Pozostawia na ustach trochę koloru, jakby barwiąc usta i nie tworzy dziur oraz prześwitów. Bez problemu daje się dokładać, a jej jedwabista konsystencja nie pozwana na przesadzenie z ilością produktu na wargach. Jestem oczarowana kolorem. Ostatnio wracam do czerwieni!
Czy zainteresowała Was ta limitowana nowość? Lubicie czasami poszaleć i kupujecie sobie produkty z wyższej półki?
Nabla nie przestaje zaskakiwać i wypuszcza właśnie na rynek nowy produkt. Dokładnie 8 listopada będziecie mogły zamówić swój egzemplarz na stronach polskich drogerii internetowych oraz w perfumerii Sephora. Tym razem ma być mrocznie, w klimatach zakazanego, zatrutego i pokrytego bluszczem ogrodu.
Paletka została zamknięta w kartonowym opakowaniu, klasycznym już dla paletek marki NABLA COSMETICS. Jej front zdobi oczywiście wytłoczony napis z nazwą paletki POISON GARDEN oraz czarne róże nadrukowane na kolorowym tle. W środku oczywiście znajdziecie sporej wielkości lusterko, w którym swobodnie wykonacie makijaż. Tym razem jednak zamiast 12 cieni, w środku znajdziecie ich 15. Wykończenia, których można się w nich spodziewać, to przekrój od matów po połyskliwe folie i błyski, które dają mokry efekt na oku. Cena niestety jeszcze nie jest znana (niestety nie dostałam jej w informacji prasowej), jednak spodziewać się można, że będzie droższa od paletek Dreamy oraz Soul Blooming.
15 cieni, które znajduje się w środku, to gratka zarówno dla profesjonalnych makeup artists, jak i dla tych z Was, które makijaż wykonują tylko na sobie. Kolory zostały dobrane w taki sposób, że śmiało stworzycie nimi zarówno lekkie makijaże dzienne, jak i te na wieczorne wyjścia do klubu, czy na randkę. Da się nawet stworzyć coś w stylu edytorial.
CANVAS, czyli najjaśniejszy cień w palecie, który stanowi cień bazowy. Niestety, na mojej powiece wygląda dość ciemno i nie wiem, czy jest to spowodowane kombinacją z nieodpowiednim korektorem, czy po prostu jestem za jasna. Popróbuję jeszcze w paru kombinacjach i dam Wam znać!
ARCHETYPE, to foliowy, brązowo-fioletowy, brudny cień z fioletową, brązową i złotą drobiną. Niezwykle pięknie się błyszczy, idealny do mocnych smokey eyes.
ADAGIO, czyli kawowy w moim odczuciu brąz. Bardzo ciemny i intensywny. Kolejny ideał do smokey eyes lub do pogłębiania koloru w zewnętrznym kąciku.
BERRY BITE, czylijeden z moich ulubionych cieni w tej palecie. Wiecie, że lubię takie wiśniowo-czereśniowe czerwienie, które śmiało wpadają w burgund. To kolor, który jest według mnie must have w sezonie jesiennym.
SUBLIMINAL, czyli prawdziwie złota folia, która jest wręcz napakowana brokatowymi drobinami. Pięknie lśni migotliwym blaskiem w świetle słonecznym. Jestem nią oczarowana. Najlepiej nakładać ją palcem, ale przy użyciu pędzelka też śmiało daje radę.
OPERA, czyli intensywny, czekoladowy brąz, który został podbity burgundowymi tonami.
NARRATIVE, czyli delikatnie kamelowy, neutralny w mym odczuciu odcień, który nada się do zaznaczenia załamania powieki.
HONEY, czyli mój absolutny ulubieniec! Intensywnie napigmentowana musztarda, totalnie jesienna!
ADORATION, czyli jedno z największych zaskoczeń tej paletki. Cień foliowy o bardzo ciekawym wykończeniu, praktycznie mokrym efekcie na skórze w świetle słonecznym. Jego biała baza jest przy okazji przezroczysta? Nie wiem, jak Wam to wyjaśnić, ale ten cień, to naprawdę jakaś totalna magia! Jest napakowany drobinami, które mienią się na miliard sposobów! Fiolet, lekka lawenda, trochę srebra... Jest magicznie, naprawdę.
MAJORETTE, czyli intensywny kobalt, którego jeszcze nigdy nie kochałam tak mocno. Widzieliście go w najnowszym makijażu na Instagramie, a jeśli jeszcze nie, to poniżej Wam go podlinkuję. Sprawdzę się super w przypadku mocnego smokey eyes, z naciskiem na kolor. Jest mocno matowy, bardzo napigmentowany i daje się stopniować. Cudo!
CRAVING, czyli głęboki fiolet, który został napakowany intensywną ilością drobin w różnych odcieniach piasku pustyni. Dużo złota, brązu oraz fioletowego brokatu.
FABRIC, czyli mój ulubieniec wśród cieni foliowych. To cień idealny zarówno do makijażu wieczorowego, jak i tego na dzień. Beżowo-złota folia, mieniąca się wieloma odcieniami, ale z wyraźnie piaskowym tonem.
ROSITA, czyli kolejny cień foliowy, tym razem już w wyraźnym, różowym tonie złota. Coś idealnego dla każdej miłośniczki mocnych błysków, ale takich, które pozostają w cukierkowych, dziewczęcych klimatach.
ZEN, czyli mój ulubiony cień transferowy. Jest dość mocno napigmentowany, więc trzeba z nim uważać, ale ładnie się blenduje i wygląda wręcz nieziemsko na powiekach. To ciepły brąz, którym nada się również do grania pierwszych skrzypiec w makijażu. Polubiłam go!
ZODIAC, czyli najciemniejszy z cieni dostępnych w tej palecie. Wydawać by się mogło na pierwszy rzut oka, że to czerń, ale nic bardziej mylnego. To bardzo intensywny, mroczny granat. Użyłam go ostatnio w moim makijażu smokey eyes i pracowało się z nim naprawdę idealnie.
Generalnie, po kilku konwersacjach z koleżankami, doszłam do wniosku, że prawdą jest jedna rzecz. To mocno ulepszona wersja paletki Dreamy, do której dodano kilka nowych kolorów. Gdy myślałam o tym, widziałam możne 2-3 kolory, które są podobne. Jednak, gdy położyłam obie paletki koło siebie - jest naprawdę sporo, co najmniej 3/4 kolorów, które zostały mocno odrestaurowane. Dlatego jeśli jesteście już posiadaczkami poprzedniej palety, możecie odrobinę czuć się zawiedzione. Ja jednak uważam, że nie powinnyście. Głównie przez fakt, że formuła cieni w paletce Poison Garden jest ulepszona. Maty są kremowe, mocno napigmentowane i fenomenalne, a folie się nie sypią i pięknie nakładają się na powieki zarówno przy pomocy palca, jak i pędzelka. I kurde, nie trzeba przy tym nawet pędzelka języczkowego (typowego do korektora). Te bardziej napuszone też dają radę.
Nie mogę się przyczepić do niczego, jeśli chodzi o formułę tych cieni. Jestem powalona na kolana. Osyp jest niewielki, a cienie wręcz kleją się do pędzla/palca. Tak, nawet te matowe. Łatwo da się nimi zrobić delikatny makijaż na co dzień, ale każdy z cieni daje się też pięknie budować i intensyfikować.
Czy czegoś mi brak? Tak. Bardzo liczyłam, że w paletce znajdzie się przepiękny i wyjątkowy kolor butelkowej zieleni. Niestety na próżno jej tutaj szukać. I tak, jak każdy inny kolor pasuje mi tutaj idealnie (intensywne barwy, to według mnie kolory zatrutych kwiatów), tak brak mi tutaj tego jednego. Nie tylko byłby on w klimacie jesiennych makijaży, ale przede wszystkim wpisywałby się on w tematykę nazwy paletki. Czymże jest bowiem ogród, nawet ten zatruty, bez zieleni?
Mimo wszystko, jestem z niej bardzo zadowolona. Przy jej użyciu zmalowałam już dla Was dwa makijaże na Insta, a prócz tego, używam ją praktycznie codziennie. Nie rozstając się wręcz z cieniem Fabric. Wrzucam Wam poniżej mocniejsze smokey, jeśli jeszcze go nie widzieliście. Po drugi makijaż zajrzyjcie na moje konto na Insta (@alamakotaa). Znajdziecie tam coś dla miłośniczek ciepłych tonów.
Mimo tej wtopy z brakiem zieleni, jak dla mnie paletka jest bardzo godna uwagi, zwłaszcza zważywszy na jakość produktów, które mamy w środku. Jestem nią oczarowana! A Wy? Co o niej sądzicie? I jak podobają się Wam moje makijaże z jej użyciem?
Dajcie mi koniecznie znać w komentarzach, co Wy sądzicie na jej temat! Czy się skusicie na zakup?