Showing posts with label alamakota. Show all posts

To jak? Uda się jeszcze zrelaksować?

Sunday, December 24, 2017 -


Wiem, że dzisiejszy dzień jest pewnie dla Was ogromnie zabiegany i nie macie czasu na nic. Jednak pomiędzy odgrzewaniem barszczu (u Was też się je barszcz z uszkami, czy jakieś dziwne zupy owocowe?), a kłótnią o to, gdzie kto siedzi przy stole, polecam zaszyć się w łazience. Choćby na 20 minut. I wykorzystać ten czas totalnie dla siebie. Najlepiej oczywiście włączając przy okazji świąteczną playlistę. 


> Ministerstwo dobrego mydła

Zaproponowałabym Wam pewnie wykorzystanie jakieś przyjemnej kuli do kąpieli, ale... Bóg mnie nie kocha aż tak mocno, żeby zagwarantować mi wannę, więc od lat muszę się prosić gdzieś na krzywy ryj. Z reguły zabieram ze sobą takie kule, gdy wiem, że w hotelu, w którym będę nocować, jest wanna. Dzieje się to jednak co najmniej raz na trylion lat, następny raz przypada "za 18 lat dokładnie, [gdy] planety w rządku ustawią się ładnie"*, więc... kule z reguły trafiają do moich znajomych, tych mniej pokrzywdzonych przez los. 
Teraz mogę Wam z dobroci serca polecić półkule od Ministerstwa Dobrego Mydła. Cieszy mnie niezmiernie, że mamy fajne marki pochodzące z mojego miasta (Szczecin). Z dumą pokażę Wam dzisiaj kilka ich specjałów. 
Półkule mam w wersji nagietkowej oraz cynamonowej. Ta druga przemawia do mnie od pierwszego powąchania i nie wiem, gdzie się w niej wykąpię, ale kurde - zrobię to! Pachnie boooosko! Każda miłośniczka smakowych, pachnących kaw, będzie zachwycona. Dla mnie tak pachnie idealna Chai Latte. 
Skupię się jednak na peelingu do ciała, który akurat miałam już okazję używać. Co tu dużo mówić - jest to najpyszniejszy peeling, jaki było mi dane używać. Kocham scruby cukrowe głównie przez to, że fantastycznie ścierają martwy naskórek, a przy okazji nie brudzą wszystkiego dookoła (kawowe) i nie podrażniają mojej skóry (solne).


> Glov 

Odkąd mam możliwość owijać sobie głowę uszkami królika od kolejnej polskiej marki... robię to nawet, jak tego nie potrzebuję (czyt. siedzę teraz i piszę ten wpis, mając na sobie te uszy i wyglądając komicznie. W tle leci All I want for Christmas. Send help ;). Przydaje się ten gadżet jednak za każdym razem, gdy mam ochotę na maseczkę, a nie chcę się potem babrać z moimi włosami, które na bank wpadną do niej, jeszcze niezasuszonej. Wcześniej jednak zmywam makijaż przy okazji korzystając z rękawicy tej samej marki. Jestem nią oczarowana! Dlatego używa mi się tego duetu bardzo fajnie. Gdy mam dłuższą chwilkę, dobrze sprawdza się też po nałożeniu olejku na skórę twarzy. Mam tendencję do tego, że tego typu produkty długo mi się wchłaniają, a włosy lubią żyć własnym życiem i wtedy czuję się tak, jakbym pomalowała sobie całą twarz błyszczykiem, który na bank je przyciągnie. Więc po co ryzykować? 


> Świeczka + herbata 

Najchętniej palę świeczki właśnie o tej porze roku. Jesień mnie już powoli do tego nastraja, jednak taka typowa zima, to u mnie świeczka i koniec! Nie jestem jakąś niezrównoważoną posiadaczką wielkiej ilości niepotrzebnych rzeczy, więc mam w swojej kolekcji *kaszel* osiem *kaszel* egzemplarzy. Najprzyjemniej pali mi się oczywiście te o waniliowej, słodkiej nucie.
Tak samo, jak świeczki, kocham też zimowe herbatki. A święta to idealny czas, żeby wypić co najmniej 1500 kubków aromatycznych mieszanek ;)

> Podgrzej sobie szlafrok! 

Eee... tak, dobrze czytacie. Wcale się nie pomyliłam i nie wciskam Wam jakichś głupot! Wiem, że to śmieszne, ale... kurde, działa :D Zawsze, gdy biorę prysznic, wieszam swój szlafrok na cieplutkim grzejniku, na którym mój puchaty kolega się przyjemnie nagrzewa. A nałożyć na siebie coś tak cieplutkiego zaraz po gorącym prysznicu i szoku termicznym po otworzeniu drzwiczek kabiny, to idealna sprawa!

*jak mi ktoś zgadnie w komentarzu skąd jest ten cytat (nie sprawdzać w Google!), to normalnie... jest moim kumplem od serca ;)

Ja trochę dałam ciała podczas pisania tego Blogmas. Sprawy zawodowe i prywatne dość mocno przeszkodziły mi w regularnym publikowaniu, dlatego uraczyłam Was tylko trzema postami. Sądzę jednak, że lepszy rydz, niż nic ;) Wpadnijcie jednak do dziewczyn!
aGwer   Agu Blog   Paulina blog   pisały częściej, poruszały fajne tematy i napstrykały mnóstwo pięknych zdjęć! Dziękuję Wam dziewczyny za wspólną zabawę :)

Życzę Wam Wesołych Świąt i przede wszystkim spokoju. Żeby na chwilę zwolnić, wychillować i odpocząć :) 

Ulubieńcy ostatnich tygodni: Burberry, Sin Skin, MUR, Semilac i inni

Monday, October 16, 2017 -


Dawno nie pojawili się na blogu żadni ulubieńcy. Jak co miesiąc starałam się robić u siebie taki cykl, tak teraz nie zbieram ulubieńców na siłę, tylko odczekuję kilka tygodni, żeby rzeczywiście mieć o czym napisać, zamiast powielać w kółko te same produkty. Dzisiaj w takim razie zapraszam Was na wpis o moich perełkach ostatnich tygodni. 

Perfumy

W tej kwestii, gdy przychodzi jesień i zima, ja na nowo wracam do zapachów cięższych i słodszych. Lubię bowiem pachnieć, jak cukierek. Victor & Rolf, Flowerbomb, to mój stary ulubieniec i chyba pierwsze tak słodkie perfumy, jakie sobie kiedykolwiek kupiłam. Nie wąchałam ich niestety w innych, odpicowanych wersjach, więc nie wypowiem się na temat edycji specjalnych tego zapachu. Mnie cieszy klasyk i to do niego wracam z przyjemnością. Jest cukierkowy, kobiecy, niezwykle seksowny. I dodaje mi pewności siebie!


Makijaż

Burberry Wet&Dry Shadow w kolorze Nude, który możecie dostrzec też na zdjęciach w tym wpisie. Użyłam go do jednego z makijażu, który jeszcze nie wylądował na blogu, jednakże - zakochałam się! Efekt jaki uzyskałam na sucho, bardzo mi się spodobał. Głównie dlatego, że jest to nietuzinkowy kolor, którego jeszcze w swojej kolekcji cieni nie posiadałam. Niby nude, a jest w nim trochę srebrnej zieleni khaki. Jest ciekawie, jest błyszcząco i jest niezwykle subtelnie, naturalnie i dziewczęco. Burberry ma w swojej kolekcji makijażowej mnóstwo perełek, naprawdę. 

Makeup Revolution - trio do konturowania męczyłam w ostatnich tygodniach nieustannie. Nie wiem, co się stało, że na bok poszedł rozświetlacz z Wibo oraz róż z Narsa, ale znalazłam im godne następstwo (co nie oznacza, że z nich totalnie zrezygnowałam!). Rozświetlacz ma bowiem znacznie więcej różowo-srebrnych tonów, które szczerze powiedziawszy, wyglądają KOZACKO na policzku! Mieni się niesamowicie mocno i wszystkie miłośniczki konkretnego błysku, powinny być usatysfakcjonowane równie bardzo, co ja. Róż natomiast jest bardzo zbliżony kolorystycznie do mojego ulubieńca z NARSa i chyba Wam machnę porównanie na blogu! 

Puder sypki SinSkin, to jak na razie jedyny produkt tej marki, jaki mi się spodobał na tyle, żebym chciała się z Wami podzielić moją opinią  na jego temat. Podoba mi się szata graficzna marki, podobają mi się pomysły, ale niestety, w niektórych przypadkach jest kiepsko. Jednak, jeśli już mnie trochę śledzicie, to wiecie, że pudry sypkie lubię najbardziej w swej kategorii. Ten ma niestety dwie wady - ma kolor, więc uważajcie z niektórymi podkładami i korektorami, bo ich kolor może się zmienić. Ma też dramatycznie nielogiczne opakowanie. Wieczko posiada bowiem lusterko, na które wysypujemy puder. W związku z tym jest wiecznie brudne i wygląda nieestetycznie. Opakowanie - jak dla mnie - nadaje się do poprawy, bowiem ktoś tutaj nie przemyślał sprawy. Jednak sam produkt jest super! Drobno zmielony, puszysty, pięknie utrwala makijaż i daje satynowe wykończenie. Jestem na tak! 

Po długich miesiącach zakochania w maskarze od Burberry, Cat Lashes, postanowiłam sięgnąć po coś z niższej półki. Zadowolenie przyniosła mi maskara Catrice, Glam&Doll w zwykłej, standardowej wersji. Ma silikonową szczoteczkę, którą z łatwością można wyczesać rzęsy od nasady aż po same końce. Nie skleja, nie osypuje się, dobrze utrzymuje podkręcenie i jest naprawdę fajna. I tania, bo nie kosztuje kroci, jak jej koleżanka z półki marek selektywnych. 

Powróciłam też do mojej miniatury NARS, Bound. To jeden z tych odcieni, które nazwać mogę śmiało: "my lips but better". Jest niezawodny, przepiękny i sprawia, że moje usta wyglądają fenomenalnie. Nadaje lekki kolor, nawilża je i sprawia, że wyglądają na pełne i błyszczące. Ta miniatura jest już u mnie na totalnym wykończeniu, więc powolutku szykuję się do zakupu pełnowymiarowego produktu. Nude idealny, któremu polecam się przyjrzeć!  


Włosy

byNature Coconut Hair Oil używam tak naprawdę od niedawna. Jego recenzja
 na pewno jeszcze się tutaj pojawi, bo nie ukrywam, że nie jest to produkt pozbawiony wad. Trzeba z nim bowiem być bardzo ostrożnym. Jednak, używany jako olejek do włosów, ale też jako kuracja nawilżająca na noc - spisuje się fenomenalnie. Pięknie pachnie (a to akurat ogromnie lubię) oraz przyjemnie nawilża moje suche końcówki. Ostatnio coraz bardziej przyglądam się pielęgnacji moich włosów, więc powolutku staję się włosomaniaczką. 


Paznokcie


O Semilac, White Lime wspominałam Wam już podczas pisania ostatniego posta, w którym to przedstawiłam ultrałatwe zdobienie paznokci. Kolekcja biznesowa wpadła mi w oko, zupełnie jak Wam. Takie klasyczne kolory są mocno w moim stylu. Lekko cytrynowa biel, to kolor, który szczególnie skradł moje serce. Pięknie wygląda na paznokciach i sprawia wrażenie, że dłonie są niezwykle zadbane. Jest naprawdę wart uwagi. 

Moi ulubieńcy z ostatnich tygodni, to zbitek w większości nowych produktów w mojej kolekcji. Cieszy mnie to, bo przy okazji mogę Wam polecić jakieś nowości. Miałam bowiem wrażenie, że ostatnio kręciłam się wokół tych samych produktów. Nie ma oczywiście w tym nic złego, bo jednak jest to potwierdzenie miłości do tych kosmetyków, jednak wiecie - fajnie by było, jakby na blogu nie wiało nudą, prawda? ;) 

Dajcie mi koniecznie znać w komentarzach, czy któryś z tych produktów znajduje się również w Waszym serduszku. 

NIE-DZIENNIK #1: O czarnych scenariuszach, przesadzie w zakupach i konkursie z Kat von D!

Sunday, August 13, 2017 -


Cześć dziewczyny!

Widzę, jak z powodzeniem takie serie odbieracie na innych blogach, więc postanowiłam, że rzucę sobie małe wyzwanie i raz na dwa-trzy tygodnie, będę starała się napisać Wam trochę co u mnie słychać. Jakiś czas temu podejmowałam próbę takich wpisów co tydzień, ale nie wyszło. Dlatego teraz, obiecuję sobie, że dwa razy w miesiącu, to maks jaki jestem w stanie z siebie wykrzesać.

I Was nie zanudzę (mam nadzieję), i u mnie zdąży się coś wydarzyć. Jakby nie patrzeć, życie mam ostatnio dość nudne i monotonne, dlatego mniejsza ilość czasu na dotychczasowe zabawy w Internet sprawia, że staram się podejść do blogowania z dużą dozą samodyscypliny. Wychodzi raz lepiej, raz gorzej, ale mam nadzieję, że zostaniecie ze mną na dłużej a seria NIE-DZIENNIK (ile ja się narozmyślałam nad nazwą!) przypadnie Wam do gustu.

O czarnych scenariuszach


Mam coś ze swoją głową nie tak. Całe życie boję się rzeczy, które okazuje się, że nie mają miejsca. Zawsze zakładam najgorsze, zawsze się nadmiernie przejmuję i zawsze, ale to absolutnie ZAWSZE, gdy ktoś mówi, że chce ze mną porozmawiać, to szukam w mojej głowie momentu, w którym mogłam coś spieprzyć.

W ostatni weekend stresowałam się "rozmową", którą miałam odbyć w poniedziałek. Obawiałam się najgorszego, że coś schrzaniłam, że coś zawaliłam, a ostatecznie okazało się, że była to błahostka, która w żaden sposób nie była negatywna. Jednak, zrąbało mi to weekend, bo oczywiście nie mogłam przestać się zastanawiać, co mnie czeka na początku tygodnia.

I tak oto dochodzę do konkluzji, że po prostu za dużo myślę, za dużo analizuję, za dużo się przejmuję. I nie umiem przestać, choć nie ukrywam, ułatwiłoby mi to życie. Chciałabym, najzwyczajniej w świecie, kiedyś wyluzować. 

O #wakacyjnymBEAUTY

Miniony tydzień spędziliście ze mną dość licznie na blogu. Jak wiecie, jesteśmy z aGwer pomysłodawczyniami wspólnych blogowych akcji, w których piszemy posty o wybranej tematyce, razem z kilkoma wspaniałymi blogerkami. Publikowanie regularne nie jest łatwe, a jak w grę wchodzi codzienne pisanie postów, to już w ogóle jest niemałe wyzwanie :) 

Dziękuję każdej z dziewczyn, które wzięły udział w akcji, bo bez Was nie byłoby całego tego przedsięwzięcia! Dziękuję też Wam, bo z przyjemnością czytało mi się Wasze komentarze i przyznam szczerze, że choć szukałam wolnej chwili, żeby Wam na nie odpisać, to sprawiło mi to niemałą satysfakcję :) 

Co mogłyście poczytać w ciągu tego tygodnia?

O przesadzie w zakupach

Już sądziłam, że mi minęło, ale niestety nie. Nadal mam problem z nadmiernym kupowaniem sobie rzeczy, które tak naprawdę nie do końca są mi potrzebne. Choć, wiele tłumaczę sobie prowadzeniem bloga. W końcu - muszę mieć, o czym Wam tutaj pisać, bo jednak, jakby nie patrzeć, blogowanie o urodzie wiąże się z pokazywaniem nowości i recenzowaniem ich. Dlatego... często traktuję to, jako wymówkę do zakupów. W ten sposób nabyłam drogą kupna (zawsze bawi mnie to wyrażenie), nową paletkę Huda Beauty. Już oczywiście ostrzę swoje pazurki na kolejną, która mam nadzieję, że wejdzie do polskiej Sephory dość szybko, aczkolwiek... no, mogłabym przestać! 

Wydawanie pieniędzy na kolejne pomadki, na kolejne róże do policzków, na kolejne paletki i KOLEJNE rozświetlacze jest chore. Nie zużyję tego, wiele z tych produktów nadawać się więc będzie w niedługim czasie do kosza. A mnie wciąż tak bardzo kręci ta chęć posiadania. 

Powiedzcie mi, jak przeszłyście ( o ile przeszłyście ) na urodowy minimalizm? Jestem ciekawa Waszych rad w tej kwestii, bo może uda mi się w jakiś sposób choć odrobinę zmniejszyć swój zakupoholizm i nauczę się lepiej gospodarować moimi pieniędzmi.

O konkursie z Kat von D

Chciałabym Wam też przypomnieć, a może dopiero poinformować, o konkursie, który ogłosiłam jakiś czas temu na Instagramie. Do wygrania są aż trzy zestawy kosmetyków Kat von D, w skład których wchodzi paletka Shade and Light, Tattoo Liner oraz pomadka Everlasting Liquid Lipstick.

Metody na zdobycie nagrody są dwie:
można zrepostować zdjęcie, do którego link macie na dole lub
można stworzyć makijaż inspirowany "dziewczyną Kat von D"

Co WAŻNE, daję szansę każdej z Was. Nie musicie mieć świetnych jakościowo zdjęć, fenomenalnych umiejętności rodem z amerykańskiego YouTube'a, ani drogich kosmetyków. Liczy się zapał, świetny pomysł i odrobina serca, włożona w wykonanie makijażu. Jest o co powalczyć, więc radzę Wam brać udział!

Na Wasze zgłoszenia i reposty czekam jeszcze przez tydzień :) 

Dziewczyny! Obiecywałam konkurs i jest! Tym razem do zdobycia jest naprawdę fantastyczna pula nagród! 💕 CO MOŻNA WYGRAĆ? 1 z 3 zestawów kosmetyków Kat von D, w skład których wchodzą: •paletka Shade and Light •Eyeliner Tattoo Liner •pomadka Everlasting Liquid Lipstick Szanse na zdobycie nagrody są dwie: 1. Można wrzucić zdjęcie z makijażem na swój profil (2 zestawy do wygrania) 2. Można zrepostować to zdjęcie (1 zestaw do wygrania) CO TRZEBA ZROBIĆ? •stwórz makijaż w stylu dziewczyny Kat von D i wrzuć zdjęcie na swój profil na Instagramie •Oznacz na nim profil @alamakotaa • Użyj hashtagu #konkursalamakotaa ALBO •zrepostuj to zdjęcie •oznacz na nim profil @alamakotaa i @sephorapolska • Użyj hashtagu #konkursalamakotaa Dziewczyny! Nie bójcie się brać udziału! Docenię każde zabawy makijażowe. Nie musicie być profesjonalnymi makijażystami, nie potrzebujecie najdroższego aparatu, idealnego oświetlenia. Wystarczy inwencja twórcza i odrobina odwagi. Chcę zobaczyć Was w wersji Kat von D. Ostre, rockowe, wyzwolone i pełne energii! Czasu jest naprawdę wiele, a szanse ma każdy, więc czekam na Wasze makijaże! 😊 Konkurs jest przeznaczony WYŁĄCZNIE dla obserwatorów profilu @sephorapolska oraz @alamakotaa Zabawa trwa od dzisiaj (7.08) do północy 21.08. Wyniki ogłoszę w ciągu 5 dni od zakończenia konkursu. Powodzenia! * w konkursie można wziąć udział na oba sposoby, ale wygrać można tylko raz! * spam-konta konkursowe nie są brane pod uwagę #konkurs #makijaż #konkursy #rozdanie #alamakotaa #best #musthave #katvond #makeup #beauty
Post udostępniony przez Alicja Jarząbek | Ala ma kota (@alamakotaa)


Mam nadzieję, że Was dzisiaj specjalnie nie zanudziłam :)

Dajcie mi znać, czy tak jak ja przejmujecie się wszystkim dookoła i czy potraficie poradzić sobie z nadmiernym zakupoholizmem :)

No i koniecznie bierzcie udział w konkursie! <3

Artdeco Paradise Island - idealny bronzer i nie taka idealna pomadka ombre

Wednesday, July 26, 2017 -



Artdeco, to marka, którą lubię. Nie jestem może jej największą fanką, ale uważam, że zdarzają się im produkty, które są same w sobie fenomenalne. Ukochałam sobie ich bronzery i korektory. Dzisiaj przedstawiam Wam nową kolekcję, w której główny prym wiodą focus na opaleniznę oraz na usta. Jak się sprawdziły? 

W kolekcji Paradise Island znalazł się bronzer. Marka tym razem powtórzyła - jak dla mnie - swój sukces z zeszłorocznej, letniej i słonecznej kolekcji Hello Sunshine. W moim ukochanym bronzerze pisałam Wam już wtedy na blogu, a link do tego wpisu znajdziecie tutaj. 


Tym razem brązowy cukiereczek przewyższa swojego starszego brata rozmiarem. Ja zawsze powtarzam, że rozmiar nie ma znaczenia, liczy się wnętrze oraz technika... nakładania! Bronzing Magnum Powder (112zł), który pokazuję Wam dzisiaj, to odcień o numerze 6 Sunburst. W klimatycznym opakowaniu zamknięta została spora ilość bronzera, który ma w sobie filtr SPF 15. Jest to produkt wodoodporny, o przedłużonej trwałości. Aplikacja przebiega bez zastrzeżeń, a odcień na skórze daje delikatny efekt przybrązowienia. Szkoda oczywiście naruszać pędzlem to idealne, przepiękne tłoczenie, na które mogłabym patrzeć godzinami, ale cóż - to tylko kosmetyk. 

Przechodząc do pomadki, którą pokazuję Wam na zdjęciach - chciałabym wyrazić moją opinię o niej, zdjęciem poniżej. Zapraszam :) 


Muszę cokolwiek dodawać? No wypadałoby coś powiedzieć, jak na blogerkę urodową przystało, ale wiecie - moja mina zdradza wszystko. Nie do końca rozumiem całą koncepcję. To znaczy, rozumiem! Ale chyba nie wyszło. 


Pomadka Finish Ombre Lipstick w kolorze 23, Trouble in Paradise, to prawdziwy Trouble. I choć jej zapach jest uroczy (słodziutki i owocowy), konsystencja jest kremowa i lekko sunie po ustach przez wartościowy olejek liczi i arganowy w składzie, a kolory w sztyfcie wyglądają bosko zarówno na żywo, jak i na zdjęciach, bo jednak jest to wdzięczny produkt do fotografowania. Tak na ustach niestety mam wrażenie, że efekt jest komiczny i nie wygląda to zbyt dobrze. Też się Wam wydaje, że mam fioletowego wąsa? ;) 



Trójkolorowe pomadki jednak nie są dla mnie i chyba się z tym trendem ust ombre nigdy nie polubię. Wyglądam w ten sposób niestety komicznie. A szkoda, bo ombre samo w sobie, to coś co mnie zawsze przyciąga :) Za to bronzer, jak zwykle marzenie. Artdeco mnie jeszcze w tej kwestii nie zawiodło.

Co sądzicie o tych produktach? Podoba Wam się cokolwiek? 

5 POWODÓW, DLACZEGO NIE WARTO JEŹDZIĆ NA KONFERENCJE DLA BLOGERÓW

Monday, May 29, 2017 -


Właśnie wróciłam do domu z Blog Conference Poznań. Nawet niespecjalnie chciałam jechać na to wydarzenie, ale ostatecznie namówiła mnie Agnieszka. Dawno razem nigdzie nie wyjeżdżałyśmy i tak sobie pomyślałam, że "EJ, W SUMIE TO SPOKO". Przejrzałyśmy prelegentów, plan, dowiedziałyśmy się, że nie zabulimy za hotel milionów monet, jeśli kupimy go wcześniej niż zazwyczaj, no i pomyślałyśmy, że pewnie będzie spoko. I się czegoś nauczymy. 

Jednak, niektóre rzeczy nie zatrybiły. Wiecie do czego porównałabym BCP? (I generalnie większość konferencji dla blogerów, które mam na swoim koncie) Do maratonu w multipleksie. Myślisz sobie: "Ooo, ten maraton horrorów, to będzie dobry", a potem okazuje się, że pierwszy film to taki ujdzie-ujdzie. Następny przespałaś, na trzecim chciałaś wyjść z kina, ale przekonało Cię tylko to, że premiera jest na samym końcu i w sumie już, i tak zmarnowałaś mnóstwo czasu, więc zostajesz. Oczywiście ten ostatni film okazuje się najlepszy i zaciera ślad psychicznej gangreny, która wdarła Ci się do głowy. Niesmak gdzieś mija.

Mam kilka przemyśleń na temat tego, czego możecie się spodziewać po takich wydarzeniach. Oto one:

W kółko to samo ("do usranej śmierci") 

Nawet sobie nie zdajecie sprawy, jak prelegenci (znani blogerzy) potrafią powtarzać w nieskończoność te same pieprzone banały. Bądźcie regularne! To powtarzane jest niczym mantra. No... WIEMY. Wiemy, mówił to już Kominek i żadna z tego nowość. Tego samego dowiecie się na przykład z mojego posta Najlepsze rady dla blogera. Mam wrażenie, że są ciekawsze, a to nie ja siedziałam po drugiej stronie sali.

I żeby oni chociaż używali innych słów... Nie! Możecie się spodziewać tych samych prezentacji. W kółko. Jak już byliście na jednej konferencji i trafiliście na wykład pana X, to liczcie się z tym, że przeżyjecie w końcu to Deżawu rodem z piosenki Beyonce. Nie wydaje się Wam, że już to kiedyś słyszeliście? Nie, bo po prostu - słyszycie to kolejny raz. 

Nie wiem, czy to efekt lenistwa, czy może twórcy nie zdają sobie sprawy z tego, że ich publiczność często się pojawia na tego typu akcjach. Osobiście nie szanuję pod tym względem Łukasza Jakóbiaka. Wizualizacja była dla mnie definicją trudnego, angielskiego słowa "cringe", ale gdy 4 lata temu pierwszy raz wybrałam się na jego wykład, byłam zachwycona. Dwa lata później byłam na kolejnym i liczyłam na coś ekstra. Dostałam powtórkę. Nie to, żebym nie lubiła powtórek. Kevin sam w domu jest super, mogę oglądać w nieskończoność Harrego Pottera i urozmaicać to bajkami Pixara, no ale - historia życia Łukasza jest zabawna tylko raz. Zaoszczędzę Wam zmarnowanego na niego czasu na takich konferencjach - obejrzyjcie sobie jego wystąpienie na YouTubie, kanał TEDx. To samo usłyszelibyście na konfie.

I ten problem niestety dotyczy wielu "znanych". Pewnie nie chce im się przygotowywać do każdego wystąpienia indywidualnie. I ja to rozumiem. Dodatkowa praca, zmarnowany w Internetach czas, analizowanie rzeczywistości - a nie zawsze mogą oni liczyć na kasę za kilkanaście minut spędzonych przy mikrofonie. Ok, ale... Dla mnie mija się to z celem. Nie dowiaduję się niczego nowego - i ok, często mogą się na takich spotkaniach pojawiać nowe osoby, które wcześniej nie słyszały tych banałów. Ale większość z nas, którzy szukają inspiracji i kopniaka do działania, nie bloguje od wczoraj i takich wydarzeń ma już kilka na koncie. Zwyczajnie mnie to do tych ludzi zraża. I nie tylko mnie. 

Jesteście ch***wi

Jeden bloger na tegorocznym BCP strzelił sobie w stopę (czy w kolano?). Temat, który poruszał był ważny i myślę, że gdyby zaczął go inaczej, spotkałby się z lepszym odzewem. Jednak, już na wstępie jego ton brzmiał mniej więcej, jak słowa nagłówka. Ogólnie wiecie co? Powinniśmy się cieszyć, że agencja się do nas odezwała! I jak najszybciej jej odpisać, dosłownie w kilka minut. Najlepiej, żeby od razu były to wszystkie statystyki, wszystkie dane, jakie posiadamy i wstępny plan projektu. Macie swoje życie? CO Z TEGO! AGENCJA SIĘ ODEZWAŁA! Rzucamy wszystko w kąt i ODPISUJEMY!
Ok, rozumiem że w takich sprawach należy działać sprawnie, szybko, ale nie popadajmy w jakieś szaleństwo. Wszędzie uczy się nas, żeby:
>zawsze odpisywać jak najszybciej, bo przecież nikt nie będzie na nas czekać osiem lat
>być miłym i najlepiej w ogóle nie próbować nic sugerować - agencja wie lepiej, jaki jest mój czytelnik
>szanować agencję i zawsze odpisywać, nawet jak nie jesteśmy zainteresowani.

Wiecie co? Wkurza mnie to. Wkurza i frustruje. bo gdy ja robię wszystko, żeby współpracowało się ze mną super, często druga strona nie wysila się nawet na to, że  gdy miesiąc wcześniej ktoś zawracał mi cztery litery tym, abym poświęciła czas na wycenę i inne pierdoły, nikt nie odezwie się i nie powie głupiego: "Pani Alu, no niestety, skończyły się nam hajsy i w sumie, to się nam Pani nie podoba, więc nie będzie żadnej współpracy". I wiecie co? Tak, byłoby mi przykro, ale:
> nie czułabym się olana
> nie czekałabym w nieskończoność zastanawiając się, czy to coś ze mną nie tak, czy to klient zmienił zdanie i nic nie będzie
> czułabym, że osoba po drugiej stronie mnie szanuje, tak jak JA SZANUJĘ JĄ POŚWIĘCAJĄC JEJ WCZEŚNIEJ MÓJ CZAS.

Nas uczą jak rozmawiać z agencjami, jakby co najmniej był to upust boży, ale nie oszukujmy się. Nie my, to inni. I nie oni, to inni. Umowa obowiązuje obie strony. Nie bez powodu temat ten oburzył pół sali i blogerzy wspólnie twierdzą, że olewka pojawia się zbyt często. Zwłaszcza w kwestii płatności. 

Jeden rabin powie tak, a drugi nie...

Wszyscy sobie zaprzeczają. Naprawdę! Na jednej prelekcji dowiedziałyśmy się, że wcale nie jest istotne dla marek i dla agencji to, czy rozliczacie się na podstawie faktury, czy umowy o dzieło. Na innym warsztacie okazało się, że jeśli agencja ma do wyboru jedno lub drugie, to wybierze fakturę. 
Jedni mówią, że statystyki kompletnie się nie liczą, że liczba unikalnych użytkowników, to mit i wcale niczego nie daje. Drudzy twierdzą, że tylko rozpoznawalni ludzie są w stanie coś osiągnąć, więc w pierwszy mailu piszcie koniecznie swoje wszystkie zasięgi, żeby marki wiedziały, kogo mają przed sobą. I tak w koło. Wiadomo, można ufać bardziej komuś, kto na co dzień pracuje w agencji i zmaga się z tym w swoim fachu, ale jednak... nie lubię słuchać dyrdymałów, że mityczne UU nie jest ważne, podczas gdy okazuje się, że to bujda na resorach - każda agencja wymaga ode mnie screena, czego się da. No, ale wiecie - to wcale nie jest ważne... 

3 x NIE - ale my tak robimy

To jedna z zabawniejszych rzeczy, jakie mogłam usłyszeć. Nie róbcie treści durnych, klikalnych. Nie chciejcie, żeby lajki sypały się, jak szalone. To bez sensu. Wróżka-lajkuszka (Janina-daily wymyśliła genialną nazwę! <3), to coś co nie powinno Was interesować.

TYLKO SZTUKA.
TYLKO WARTOŚCIOWE TREŚCI.
TYLKO WAŻNE TEMATY.

Wiecie co? I mówiły to osoby, które na swoich blogach, czy fanpage'ach stosują co najmniej jedną z taktyk:
clickbaity - czyli tytuły celowo wprowadzające czytelnika w błąd,
memy - czyli mój ulubiony gatunek sztuki współczesnej,
dialogi - niby z prawdziwego życia, ale jednak stał za tym bajkopisarz,
emocje - często chamskie, kontrowersyjne treści, które są na czasie.

Rośnie nam konkurencja 

Wyobraźcie sobie, że osiągnęliście sukces. Powiecie komuś za darmo, w jaki sposób? Chcielibyście mieć większa konkurencję? Może ktoś będzie robił coś lepiej od Was? A może po prostu za konkretną i merytoryczną wiedzę, trzeba zapłacić?

No cóż. Dla mnie wartościowe okazały się tylko 4 z prelekcji. No, może pięć.
Janina daily, czyli osoba, która rozbawiła mnie do łez, a przy okazji powiedziała coś mądrego. prawiekonkrety od StyleDigger, do której rad na temat wypuszczania swojego produktu mam zamiar się zastosować. Charyzmatyczny Bartek Popiel, który mówił najmądrzej. JasonHunt, który dał mi do zrozumienia, że to, że komuś sprawdza się jakiś sposób na "sławnego bloga" wcale nie znaczy, że to samo zadziała u mnie oraz Tucholski, który niesamowicie mnie zaskoczył. W kilka minut poczułam się bardziej nakręcona, niż przez całe dwa dni zajęć. I wiecie co? Podobno czasami warto zrobić kilka kroków do tyłu, wrócić do tego co działało i zrobić to jeszcze lepsze. Po prostu trzeba działać, a nie trzymać kciuki.

Wracam jednak bogatsza o kopa w tyłek. Dotarło do mnie, że nie ma na co czekać. Ludzie ze statystykami podobnymi do moich zaczynali wtedy konkretne działania. Zatem jeszcze w tym roku ruszam z newsletterem, bezpłatnymi wskazówkami, które będą wstępem do czegoś większego - mojego kursu online. To znaczy, taki mam plan. I będę działać. Najwyżej nie wyjdzie. A jak nie wyjdzie, to spróbuje zrobić to inaczej, naprawić i jeszcze raz, i jeszcze raz. Bo po prostu, zamiast się zastanawiać, jak by to było i co muszę zrobić - trzeba zacząć to robić.


No i bardzo się cieszę, że mogłam w końcu poznać moje dziewczyny z naszych autorskich akcji wspólnych wpisów blogerskich, organizowanych z aGwer, które tak chętnie czytacie. Minimalniee, A piece of Ally, SIMPLISTIC oraz Paulinablog są super! No i Hola Paola też! Nie czuję, żebym zmarnowała weekend, bo oprócz cudownie spędzonego czasu towarzysko - otworzyły mi się oczy na parę spraw. I to tyle.

Mam nadzieję, że Was nie zanudziłam! I chciałabym się dowiedzieć, czy macie podobne wrażenia po konferencjach dla blogerów. Czekam na Wasze opinie w komentarzach!

O tym, dlaczego blogowanie jest dla mnie ważne || Orange LOVE

Wednesday, April 26, 2017 -


Kiedy poproszono mnie o przybliżenie Wam akcji Orange LOVE, od razu wiedziałam o czym będę chciała Wam napisać. To, że Internet i kontakt w świecie online jest dla mnie ważny na pewno wiecie doskonale. Dzisiaj powiem Wam jednak, dlaczego tak jest.

Łatwiejszy kontakt z bliskimi na co dzień

Wiecie co, dziewczyny? Cztery lata temu, zakładając bloga, nie sądziłam, że kiedykolwiek stanie się on dosłownie moim miejscem w sieci, moim albumem, ale i jednocześnie, moją historią, którą pokazuję dzięki Internetowi. Blogowanie i to, że mogę istnieć online, pozwala mi szerzyć miłość do kosmetyków. 

I Was traktuję, jak moich bliskich. Możemy przecież tutaj sobie porozmawiać, o czym chcemy. Tym bardziej, że ostatnio zaczęłam publikować też trochę treści dotyczących nie tylko urody, ale i moich przemyśleń na tematy totalnie życiowe. Jak w rodzinie, możemy sobie rozmawiać o głupotkach, ale i radzić na poważniejsze tematy. I gdyby nie Internet, nie byłoby nas tutaj.

Kolekcjonowanie wspomnień

Moje wszystkie profile w mediach społecznościowych, traktuję jak album ze zdjęciami. Taki, do którego siada się wspólnie z babcią i słucha historii na temat zapomnianych już członków rodziny, czy zabawnych sytuacji, uwiecznionych na kliszy aparatu. Świat, który nas otacza, to miejsce pełne elektronicznych plików. Łatwo je kategoryzować, przerzucać z dysku na dysk i zapominać o tym, co się tam znajduje. 

Internet daje mnóstwo pola do popisu, ale oprócz tego, że na co dzień trzymam wszystkie moje pliki w chmurze (nauczyłam się niestety na własnym błędzie), to lubię być na bieżąco z tym, co dzieje się na świecie. Nie tylko w myśli globalnej, ale też w tym "moim" świecie. Świecie marketingu, świecie tego dokąd zmierzają social media, nowinek technologicznych, urodowej blogosfery. 

Dzień zaczynam od przejrzenia tego, co się dzieje. Zawsze jako pierwsze odsłuchuję wiadomości na Snapie od przyjaciółki, zaspana życzę jej miłego dnia i zabieram się do pracy. Przeglądam maile, odpisuję najszybciej na te najważniejsze, resztę wciskam w kalendarz. Potem szybka rundka po Facebooku, przejrzenie aktualności i przeskok na Instagram, żeby trochę pocieszyć oko pięknymi kadrami i powzdychać do zdjęć porannej kawy. 

A wieczorami, gdy już skończę robić wszystko, co zaplanowałam na mojej liście "to do", włączam sobie swój ulubiony serial albo dzwonię do przyjaciółek, żeby pogadać sobie o tym, co słychać. Nie wyobrażam sobie już mojego życia bez Internetu, czy bez telefonu. Stały się one nieodłączną częścią mojego życia i podejrzewam, że Waszego również. 

Wiecie za co lubię to, że mam te moje kanały w social mediach? 

Nie żyję zbyt mocno na moim prywatnym profilu na Facebooku. Nie przepadam za dzieleniem się każdym aspektem mojego życia ze znajomymi. Jakoś tak się stało, że zarówno świat blogosfery urodowej stał się dla mnie ważniejszy, jak również - ekshibicjonizmu w sieci wystarczy mi na tyle, na ile pokazuję się Wam na blogu. Mimo to, gdy wieczorem łapie mnie chwila refleksji, lubię sobie przejrzeć stare fotki. Zobaczyć progres, jaki poczyniłam w kwestii robienia zdjęć. Pośmiać się z tego, że kiedyś dane kadry wydawały mi się ładne. No i powspominać fajne sytuacje, blogerskie spotkania, wspólne wyjazdy, godziny rozmów, które uwieczniłam na fotkach.

Zbieractwo emocji

Czas ze znajomymi można spędzać na wiele różnych sposobów, od wyjścia na miasto, po wspólne oglądanie internetowych głupotek. Wiecie dobrze, że w blogosferze udało mi się znaleźć przyjaźń. Ale nie taką, na papierku. Taką prawdziwą. Niejednokrotnie spotykamy się z Agą by nadrabiać zaległości, czy po prostu dobrze się bawić.

Nie wyobrażam sobie już mojego życia bez Internetu. Takie życie 24/h w wirtualnym świecie może zmęczyć, ale może też dawać wiele radości. Emocje, które jesteśmy w stanie przekazać światu, jak i te które świat daje teraz nam, są częścią życia. Prawda zbiera największe grono odbiorców.


Warto więc inwestować siebie w miejsce, które tworzymy z pasją. Bo wiem, że ja tutaj jestem dla Was, ale też Wy dla mnie. Dlatego cieszy mnie, że Orange wychodzi na przeciw moim oczekiwaniom i pozwala na swobodny kontakt z bliskimi za niewielkie pieniądze. 

Dzięki temu wszystkiemu, mogę być bliżej tego, co naprawdę kocham. 

Wiosenna wishlista

Monday, April 24, 2017 -


MAŁA WISHLISTA


Miała być mała, ale jakoś tak, jak na to wszystko patrzę, to wcale się taka mała nie zrobiła... W każdym razie, razem z Agnieszką aGwer rozmawiałyśmy ostatnio na temat naszych planów zakupowych i wyszło na to, że wspólnie planujemy taki post na blogu. W związku z czym, postanowiłyśmy że opublikujemy je w tym samym dniu. #bestfriendshipever

To co ostatnio mnie wyjątkowo zachwyca, to dodatki do domu (czyli tak naprawdę do zdjęć). I dzisiaj, odbiegnę dość mocno od głównego tematu mojego bloga, czyli urody i kosmetyków. Przejadłoby się Wam pewnie, gdybym znów dała znać, co kosmetycznego mogłoby wpaść do moich zbiorów. Dzisiaj powiem tylko o kilku kosmetykach, nie będę się rozwodzić nad wszystkim, co bym tak naprawdę chciała.

Jedną z piękniejszych rzeczy, jakie ostatnio widziałam jest ta jedwabna apaszka Fular Bordeaux od Aeterie. Marzy mi się to cudo już od dłuższego czasu i czuję, że byłabym z niej niesamowicie zadowolona. To taki kobiecy akcent, którego jeszcze nigdy nie miałam okazji sprawdzić u siebie, ale sądzę, że wspaniale wpisałby się w mój styl.  Z takich wizerunkowych dodatków, spodobała mi się ostatnio japońska marka biżuteryjna Tasaki. Zwłaszcza ich kolekcja danger, która łączy w sobie złoto i perełki, które bardzo lubię. Szkoda, że na stronie nie podano żadnych cen. Ale może to i dobrze, że nie wiem, że mnie na nie nie stać ;)

Marzy mi się też taki ceramiczny kubek agaf design zdobiony złotem. Co prawda, wcale nie musi być zdobiony prawdziwym złotem, bo przez to kosztuje całe 195zł, co jest dla mnie ceną nie do pomyślenia, jak za kubek. JEDEN. KUBEK. Z drugiej strony, patrzę na niego, patrzę i napatrzeć się nie mogę. No cudny jest. Nikt mi nie powie, że nie. Dodatkowo robiony jest całkowicie ręcznie i w Polsce.
Do kubeczkowego kompletu przydałaby mi się ta złota łyżeczka ze sklepu Helen House. Wiem, ze to pierdoła, ale już oczami wyobraźni widzę, jak ślicznie wygląda na fotkach.

Do domu przydałaby mi się liściasta pościel. Mam ostatnio, tak jak wszyscy, fazę na różnego rodzaju listki i inne pierdoły, więc taka pościel po prostu idealnie wpisuje się w moje gusta. Do dostania w H&M Home, czyli w sklepie, którego nie ma w Szczecinie. Pozdrawiam :)
Gdybym jednak tam zawędrowała, to na pewno zwróciłabym jeszcze uwagę na tę złotą tacę. Drzemie w niej ogromny potencjał! No i jest ładna. Tyle mi wystarczy.


Miało nie być kosmetyków, ale jakoś tak wyszło, że mam ich teraz w głowie tylko kilka, więc nie zawalę Was mnóstwem makijażowych zachcianek. Tak naprawdę, to mam kosmetyków już za dużo. Sama się na tym łapię, że nie mam gdzie chować moich ulubionych, a szminek mam już zdecydowanie więcej, niż ustawa przewiduje. 

A to moje kosmetyczne, czasami zagraniczne łupy, które mam nadzieję w najbliższym czasie zrealizować:
a) korektor Tarte, Shape Tape, czyli coś co znane jest Wam pewnie doskonale. Opanował YouTube, opanował blogi - chcę i muszę go mieć. Aczkolwiek, ciągle się go obawiam. Jest to mocno kryjący korektor (yaaaas!), ale o zastygającej formule (naaah), więc może się okazać zbyt wysuszający w moje okolice oczu. Takie korektory bardzo mnie postarzają i wyglądam przez nie na +10 lat. Dlatego zakup jeszcze przemyślę. Trzy razy. 

b) Stila Magnificent Metals Glitter & Glow Liquid Eye Shadow w którymkolwiek, złotym kolorze. Koszt takiego jednego przyjemniaczka, to 24$ plus podatek i przesyłka, więc mało niestety, to to nie jest. Aczkolwiek, biorąc pod uwagę, że kocham wszystko, co się błyszczy, myślę że bym tę cenę przełknęła. 

c) Giorgio Armani Power Fabric, to podkład, na który mam ochotę. Już w poście o tym, jakie luksusowe kosmetyki kupować, a na jakie się nie napalać - napisałam Wam, że podkłady, to moja bajka. Jestem w stanie wydać naprawdę wiele za to, żeby cera wyglądała naturalnie i pięknie. Bardzo zależy mi na efekcie drugiej skóry, ale nie znalazłam jeszcze ideału, który równocześnie rozświetlałby mi cerę, nawilżał ją i miał matujące właściwości w strefie T. Ale dowaliłam, nie? :D Może kiedyś taki podkład znajdę, aczkolwiek Power Farbic zbiera mnóstwo pozytywnych recenzji, więc mam ogromną ochotę go sprawdzić. Z uwagi na jego cenę (ponad 250zł), najpierw przetestuję próbkę. 

d) Benefit, Hoola Lite. Nie potrzebuję kolejnego bronzera. Mam ich w kolekcji całe mnóstwo. Ulegam jednak tym wszystkim zachwytom na YouTubie i po prostu go chcę. Poza tym, z Benefitem mam jakieś takie speszyl wspomnienie. Hervana była pierwszym różem, takim droższym, na jaki sobie pozwoliłam i bardzo dobrze go wspominam. Także - love!

Już poza kosmetycznie, mam ochotę na przykład na Kindle, Paperwhite 3. O zakupie czytnika marzę już od dłuższego czasu. Takiego dłuższego, dłuższego. I mam nadzieję, że w końcu uda mi się go złapać. Przestałam czytać tyle, ile czytałam kiedyś i zrzucam to na ciężkie książki, których nie chce mi się ze sobą nigdzie zabierać przez ich wagę. Kindle małym wydatkiem niestety nie jest. 

No i buty, choć w tej kwestii totalnie każualowo. Mam ochotę na buty, z których śmiałam się od lat i nie rozumiałam, jak je można nosić. No cóż, można by powiedzieć, że Typowa ze mnie Ala. Najpierw coś hejtuję i się z tego nabijam, a potem przychodzi moment, w którym stwierdzam, że chętnie bym sobie taką rzecz kupiła. No i teraz przyszła kolej na espadryle. Co prawda, nie są takie ekstremalne, jakie można zobaczyć czasami, aczkolwiek, jest w nich coś co mnie obrzydza i zachwyca jednocześnie. Modele, które Wam prezentuje są dostępne na stronie Renee Shoes, bo nie wydam na takie kapciochy więcej niż jestem w stanie pomyśleć. Chociaż, oryginalne Chanelki, na których są one wzorowane, chętnie zobaczyłabym pod choinką. Żoną Hollywood jednak nie jestem, więc zadowolę się sztuczną skórą, która na bank obetrze mi stopy. #fucklogic 

Zajrzyjcie też koniecznie na bloga aGwer, bo ona dzisiaj też pisze o swoich marzeniach kosmetycznych i nie tylko. 

A teraz, koniecznie dajcie mi znać, czy mamy podobne marzenia :) Macie ochotę na jakieś nowości?
Dajcie znać w komentarzach! 

Dlaczego nie byłabym dobrą blogerką lajfstajlową

Sunday, April 2, 2017 -


Czasami mam ochotę pierdzielnąć telefon w kąt. Te wszystkie idealne kadry, nieskazitelne cery, pięknie rozmyte tła i życia bez skazy. Sama wpadam w tę pułapkę na Insta. Patrzę na idealne ciała dziewczyn, idealne romantyczne kolacje, idealne wakacje, domy, związki. Nie zdając sobie sprawy, że to ułamek ich życia, w dodatku zapozowany i skutecznie obrobiony.

Dlaczego nie byłabym dobrą blogerką lajfstajlową?

Bo musiałabym pokazać światu, jak wyglądam, gdy idę na zakupy do sklepu na rogu. Mój #outfitoftheday po wodę i chleb, to styl hipsterski, jak lump. Luźne, wzorzyste i bardzo zwracające uwagę leginsy, rozciągnięty t-shirt oraz stylowy kok na głowie. Pozdrawiam moich fanów.

Musiałabym Wam też pokazać, jak naprawdę wyglądam ja oraz moje otoczenie, gdy robię maseczkę do twarzy. Zapomnijcie o tym, że mam na sobie różowy, puchaty szlafrok. Chociaż w sumie taki mam. Ale nie wyglądam w nim, jak modelka VS, tylko jak Kubuś Puchatek. Nie, nie zapalam do tego pachnącej świeczki. Nie, nie mam marmurów w łazience. Nie, nie potrafię tego zrobić bez poplamienia sobie ubrań oraz upaćkania włosów. Taki mam już styl.

#foodporn

Wrzucanie zdjęć nieestetycznych obiadów, to byłaby moja domena. Zapomnijcie o tym, że potrafiłabym robić fotki niczym z kwestii smaku i tak dalej. Ja najzwyczajniej w świecie nie potrafię być mistrzem talerza. Ugotować dobrze umiem, ale to ma smakować a nie wyglądać - już dawno się z tym pogodziłam. Innego wyjścia nie miałam.

Moje sposoby na produktywne spędzanie dnia? Na naukę?

Polecam sprawdzić, czy dawno nieodwiedzane zakamarki w domu, nie potrzebują sprzątania. Trzeba też wyczyścić wszystkie okna, zrobić pranie, udawać że nie ma się problemu na głowie, że termin nie goni. Pomocne mogą być też nowe sezony ulubionego serialu lub aktualności na YouTube. I tak mniej więcej wytrzymaj do 1 w nocy. Potem postanów, że trzeba zacząć się uczyć, czy działać w innej sprawie - jednak bardzo szybko musisz sobie zdać sprawę z tego, że jest już za późno, intensywny dzień za bardzo Cię zmęczył i idź spać. Jutro będziesz mieć cały dzień na powtórkę :)

Idealna randka?

Nie chcę drogiej restauracji, nie chcę przebywać wśród tłumu. Wystarczy mi łóżko, chipsy i lody, ewentualnie czekolada oraz film. Ja będę namawiać faceta do oglądania komedii romantycznej, a on mnie do horrorów, których nienawidzę. Ostatecznie pewnie i tak przegram, położę się na ramieniu i zasnę. I taka randka, to jest to!

Vlogerka łan-oł-łan

Miałabym robić vlogi ze swojego ciekawego życia? I co bym w nich pokazywała? Moje arcyciekawe pojedynki w The Sims 4? Tworzenie niezwykle ważnych i istotnych playlist na Spotify. Klasyfikacja najśmieszniejszych memów w folderze na iPhonie. Mrożące krew w żyłach historie o tym, jak spóźnię się na tramwaj, bo znowu pieprznęłam gdzieś klucze i nie mogę ich znaleźć.  #facepalm

Nie nadaję się na dobrą blogerkę lifestylową. Moje życie nie jest, jak wyjęte z obrazka. Jestem normalna, jak cała reszta ludzi. Nawet ci, którzy próbują aspirować do idealnych kadrów prosto z okładek gazet.  I taką normalność, nieidealność staram się Wam pokazywać. Długo myślałam nad tym, co byłoby perfekcyjne do przekazania w takiej lifestylowej serii i stwierdziłam, że im dłużej będę zastanawiać się nad tym, co i jak pokazać, tym mniej szczera w tym będę. Dlatego od niedawna piszę na blogu o tym, co sprawia mi przyjemność w wymyślaniu, pisaniu, tworzeniu. Nie po to, żeby zadowolić wszystkich dookoła, a po to, żebym to ja była z siebie dumna. I tego Wam życzę.

Resztę lekkich i niedzielnych treści znajdziecie tutaj:
>  niedzielna pogadanka o serialach i uczuleniu na laktozę
> ulubieńcy ostatnich tygodni i parę słów na temat nierówności płci

A Wy? Jak podchodzicie do tego trendu na idealne życia w social mediach?
Dajcie znać w komentarzach! 

MAKEUP MENU - mocne usta i lekki makijaż oka

Friday, March 31, 2017 -

makeup-menu-mocne-usta-lekki-makijaz-oka

Mocne usta i lekki makijaż oka! Dzisiaj lekko, zwiewnie, ale przy okazji z konkretnym akcentem.

Usta - na to stawiam, gdy nie mogę się pobawić makijażem. Nie pozwala mi na to czas, okazja, czy po prostu - alergia. Tak, jak ostatnio. Moje oczy permanentnie łzawią, a skóra swędzi. Kocham wiosnę, ale niestety, wiosenne pyłki dają mi się trochę we znaki. Dlatego staram się używać minimum kosmetycznego (podkładu też nie za wiele, bo i tak ścieram go z nosa chusteczką). 

pupa-vamp-definition-mascara-tusz-do-rzes

Oczy 

Lekki makijaż oka, to dla mnie zawsze dwa cienie i maskara. Nie potrzebuję niczego więcej. Oczywiście, posiłkuję się w takim wypadku bazą pod cienie, bez niej ani rusz. W tej kwestii niezawodna jest Urban Decay, Primer Potion. W załamaniu powieki wylądował ten sam bronzer, o którym wspominam odrobinę niżej. W dni, gdy nie mam ochoty i czasu na zabawy, używam tego samego produktu, którym podkreślam policzki. Na powiece ruchomej znalazł się cień Burberry Wet&Dry Glow Shadow w kolorze Gold Pearl. Rzęsy wytuszowałam cienką warstwą Pupa Vamp! Definition Mascara, którą ostatnio testuję, w ekstremalnych warunkach.

Twarz 

Policzki musnęłam delikatnie różem i bronzerem. W tej kwestii niezawodne są dla mnie kosmetyki Burberry oraz NARS. Jako bronzera użyłam kosmetyku Burberry o nazwie Earthy Blush, który mogłyście już zobaczyć na blogu we wpisie o tym, jak zmienić makijaż dzienny w wieczorowy.  Różem dnia natomiast został odcień Bumpy Ride, w minimalnej ilości - bo jednak nie mam ochoty podkreślać mojej zaczerwienionej alergiami skóry. Tyci wystarczy. Produkt pokazywałam Wam już we wcześniejszym wpisie, o odważnej, pastelowej pomadce NARS oraz kilku nowościach. Jeszcze nie pokazałam go Wam w pełnej krasie, ale obiecuję że w najbliższym tygodniu się to zmieni! 

Usta

No i prawdziwa gwiazda! Na ustach znalazła się nowa pomadka Sephora, Cream Lip Stain w kolorze 03 Strawberry Kissed. Idealna na wiosnę czerwień, która jest wzbogacona cudownym, truskawkowym różem. Można na nią naprawdę liczyć, bo to jeden z przyjemniejszych matów na rynku. Jest trwała, wytrzymuje kilka godzin i dobrze znosi posiłki. Zjada się równomiernie. Lubię ją, zwłaszcza za ten kolor. Uważam, że naprawdę fajnie ożywia cały makijaż i sprawia, że wygląda się promieniście i zdrowo. 

makeup-menu-mocne-usta-lekki-makijaz-oka-sephora-lip-stain-strawberry-kissed

Zerknijcie przy okazji na MAKEUP MENU z zeszłych tygodni!
> Out of the blue, to makijaż bazujący na kolorach niebieskich, z wykorzystaniem cieni GlamShadow
> Fine(wine), to makijaż w ciepłych barwach czerwieni i burgundu, z intensywnym błyskiem na środku powieki! 

Co sądzicie o takim makijażu? Jak radzicie sobie z brakiem czasu? Też stawiacie na produkty, które sprawiają, że otoczenie sądzi, że spędziłyście przed lustrem znacznie więcej czasu, niż w rzeczywistości? ;) 
Dajcie znać w komentarzach!

Niedzielna pogadanka vol. 2 || Wiosna, laktoza i ulubione seriale

Sunday, March 26, 2017 -


Cieszę się, że post z zeszłego tygodnia tak bardzo się Wam spodobał. Nie planuję - nadal - aby stworzyć serię coniedzielnych wpisów. Jednak, stwierdziłam że będę kuć żelazo póki gorące i będę pisać tak długo, jak starczy na to pomysłów i weny. Po co trzymać w sobie słowa, która łatwo można przenieść na papier. Nawet ten wirtualny. 

Ulubieńcy ostatnich tygodni i kilka przemyśleń, to post, który był niezwykle spontaniczny i uznałam, że tą spontanicznością będę się z Wami dzielić, jak tylko przyjdzie mi na to ochota. 


W tym momencie, w którym zaplanowałam publikację tego wpisu, pewnie zapitalam po Jasnych Błoniach z kawą w ręku. Albo lodami. Nie wiem, jeszcze nie podjęłam decyzji, co wolę :) W Szczecinie dopisuje nam ostatnio pogoda i bardzo się z tego powodu cieszę. Dość już miałam szarości i brzydoty deszczu. Wiosna, to moja ulubiona pora roku i jakoś tak zawsze szybko mi mija. W tym roku obiecałam sobie, że będę się nią cieszyć najbardziej, jak tylko dam radę.

Dlatego spacer po naszych krokusowych uliczkach, to coś, co cieszy nie tylko moje oczy, ale jakoś tak zawsze napawa mnie optymizmem. A tego ostatnio mi brak, dlatego posiłkuję się różnymi rzeczami, które będą w stanie mi zapewnić chociaż mały zastrzyk energii. 

Nie wiem, czy Wasze miasta też powoli się zielenią i zamieniają w kwiatowe krainy, ale Szczecin już na dobre powitał wiosnę. Czekam jeszcze aż zakwitną nam magnolie. Kocham ten moment, gdy wszystko budzi się do życia, gdy słońce budzi mnie rano i w końcu słychać śpiew ptaków. Nareszcie można powiedzieć, że mamy tę wiosnę. 


Za kawę ostatnio dam się pociąć. Dajcie mi proszę znać, co robicie, żeby nie mieć zjazdów w ciągu dnia. Wiadomo, najłatwiej jest się posiłkować małą czarną, ale trochę się obawiam, że piję jej za dużo i przestaje na mnie najzwyczajniej działać. Dlatego staram się ją ograniczać. 

Pominę fakt, że przez moją alergię na laktozę czasami ciężko mi wypić coś sensownego w kawiarni. Nie rozumiem, dlaczego mleko bez laktozy, czy sojowe, to wciąż rzadkość w kawiarniach (mówię o tych niszowych, Starbucks się nie liczy ;) ). Nie rozumiem też dlaczego muszę za nie dodatkowo dopłacać... Podczas, gdy koszt mleka bez laktozy w sklepie jest taki sam, jak mleka z laktozą... Ok, sojowe, ryżowe, migdałowe, te dobre jakościowo są droższe, ale szczerze? Uważam po prostu, że jest to swego rodzaju dyskryminacja i chamstwo.

Na szczęście coraz rzadziej spotykam się ze zdziwieniem lub wzrokiem politowania w takiej sytuacji. Dużo osób myśli/myślało, że nie piję zwykłego mleka, bo taka jest teraz moda. I nawet jeśli Wy nie pijecie zwykłego mleka dla mody - to polecam tę modę zostawić u siebie do końca życia. Człowiek nie trawi laktozy, a produkty mleczne, to siedlisko grzybów, które tworzą fantastyczną pleśń w jelitach. Cudownie :)  Osobiście, cierpię na całkiem sporą ilość alergii pokarmowych i tak sobie myślę, że w przypływie frustracji prędzej, czy później coś na ten temat napiszę. Może znajdzie się ktoś, kto boryka się z takimi samymi problemami, jak ja. 


Seriale ostatnich tygodni, to zdecydowanie kilka pozycji, którymi koniecznie muszę się z Wami podzielić. Jeśli tak, jak ja jesteście maniaczkami dobrych tasiemców, które będziecie przeżywać razem z bohaterami, to trzy z nich są wprost idealne. 

Zacznę od Riverdale, którego nie polecam. Nie to, że to zły serial, ale chyba już po prostu wyrosłam z tego typu produkcji. Kiedyś bym się zachwycała, ale kiedyś to i Plotkara mi się podobała. Teraz już nie. Ten przepych amerykańskich nastolatków, którzy 24/h wyglądają idealnie i mają idealne życie - nope. To nie dla mnie. Ale jeśli lubicie sobie popatrzeć na ładnych ludzi, to jest to coś w sam raz dla Was.

Big Little Lies, który mnie zaskakująco wciągnął, to serial opowiadający o perypetiach kobiet z małego, amerykańskiego miasteczka, w którym z pozoru wiedzie się idealne życie. Świetna obsada, genialna Kidman (cedzę to przez zęby, bo nie przepadałam za nią do tej pory, ale tutaj mnie naprawdę zachwyca) i dobra muzyka. Serial jest ciekawy, chociaż nie wciąga wartką akcją. 

The Affair, który - przyznaję się bez bicia - dopiero zaczęłam oglądać. Wiem, że jest to hit już od kilku ładnych lat, ale jeszcze nigdy nie miałam okazji go rozpocząć. I tak sobie oglądam od jakiegoś czasu, krótkiego dość. Aczkolwiek, na razie mi się podoba. Jest surowo, miejscami brzydko. Główni bohaterowie, to niekoniecznie moja estetyka. Jednak, coś ciekawego jest w tym, jak perspektywa na romans z punktu widzenia kobiety i mężczyzny się różni. 

No i Girls, który się już niestety kończy. Kocham go od pierwszego odcinka i nie mogę, szczerze powiedziawszy, przeżyć że to już ostatni sezon. Zżyłam się z bohaterkami i można by powiedzieć, że traktuję ten serial, jako coś bardzo ważnego w moim życiu. Z niektórymi perypetiami mogę się utożsamiać, z niektórymi łapię się za głowę, ale prawdę mówiąc, bardzo lubię to, co wymyśla Lena Dunham. Tematy, które porusza często są kontrowersyjne, ale co za tym idzie - prawdziwe, życiowe. Dużo w nim nagości, ale takiej prawdziwej. Z cellulitem, włosami łonowymi i nieudanym lub wyuzdanym seksem. Dużo w nim też rozterek sercowych, wyborów od których zależy przyszłość, chwil radości i gniewu. Jak w życiu. I jeśli któraś z Was po obejrzeniu pierwszego sezonu nie powie: "Wiem, przez co przechodzą te dziewczyny", to nie wiem, czym jeszcze mogłabym Was do niego zachęcić.

I to tyle, dzisiaj szybko, zwięźle i na temat. Tak mi się przynajmniej wydaje. Dajcie mi znać, czy nie byłam nudna :)
Czekam też na Wasze serialowe polecenia i "odradzenia" w komentarzach! 

Ulubieńcy ostatnich tygodni i kilka przemyśleń

Sunday, March 19, 2017 -


Poczułam, że muszę sobie pogadać. Nie to, że nie mam w życiu prywatnym do kogo ust otworzyć. Po prostu, jakoś tak, czuję że dzisiaj jest ten dzień, w którym siadam przed komputerem i zamiast pisać Wam kolejną recenzję, czy kolejne porady, chciałabym podzielić się paroma ulubieńcami i przemyśleniami. 

U Agi od zeszłego tygodnia możecie śledzić serię #niedzielnik. Porusza tam tematy związane z blogowaniem, ale nie tylko. To taka odskocznia od profesjonalnego podejścia do bloga i forma pamiętnika. Powiem Wam szczerze, że jakiś czas temu, sama zastanawiałam się nad wprowadzeniem na bloga podobnej serii. Nie jestem jednak jeszcze przekonana, czy to dla mnie dobry czas na to, aby takie treści poruszać. Myślę, że z biegiem czasu, pewnie jeszcze w tym roku spróbuję wystartować z czymś podobnym. Jednak, teraz postawiłam sobie dwa, zupełnie inne priorytety. 

Przywróciłam serię #MAKEUP MENU, która kiedyś regularnie pojawiała się na mojej stronie. Czas więc wrócić do tego, co było dobre i sprawiało mi radość. Co piątek będziecie mogły śledzić u mnie makijaże, które robię na co dzień, od święta, testując nowe produkty, czy techniki. Mam nadzieję, że będziecie zadowolone. Zaczęłam z przytupem, bo niebieskie oko, to wyjście z mojej strefy komfortu - wpadajcie je zobaczyć!

Chcę też wrócić do regularnego publikowania treści. Za bardzo zaniedbałam tę kwestię na mojej stronie, a jednak to jest podstawa przy prowadzeniu bloga. Trochę mi wstyd i przed sobą, i przed Wami. Co jak co, ale przychodzicie tutaj nie po to, żeby widzieć wpis raz na kilkanaście dni, tylko częściej. Trzy razy w tygodniu, poniedziałek-środa-piątek, tak widzę regularne pisanie. I tyle razy w tygodniu będziecie widzieć wpis na mojej stronie. 

O wzięciu się za siebie

Ile można... powiedzcie mi, ile można zaczynać i kończyć dietę. Ile razy można zaczynać chodzić na siłownię i potem nagle szukać miliarda wymówek, czy na tę siłownię jednak nie pójść? Mam za sobą czas, w którym zamiast ruszyć tyłek, ciągle znajduję coś ważniejszego od tego, żeby w końcu poczuć się lepiej. Już nie chodzi o samą wagę, a o to, żebym naprawdę miała lepsze samopoczucie i więcej energii. Dlatego, po raz milionowy próbuję wrócić. Teraz wymyśliłam inne podejście i mam nadzieję, że uda mi się w nim wytrwać, czyli: "Siłownia jest priorytetem. Dopiero po niej mogę się umawiać na inne rzeczy.". I pora w tym wytrwać, przestać się tłumaczyć sama przed sobą. I płacić za nieobecności ;) 

W Szczecinie zamknięto sklep Promod. Jestem tym faktem niepocieszona, bo zrobili to totalnie z zaskoczenia. Akurat, gdy niespełna pół roku temu udało mi się go "odkryć" i dorwać kilka sukienek, które mogę określić już mianem ulubionych. W związku z likwidacją sklepu, cały towar był wyprzedawany pięćdziesiąt procent taniej. W ten sposób, prócz kilku fatałaszków, udało mi się złapać zamszową torebkę, którą widzicie na zdjęciu. Pochodzi ona z nowej kolekcji i jest na wiosnę, jak znalazł. Kolor też w moim stylu, chociaż jest dostępna w kilku innych wariantach. No i jest malusia, a mieści całkiem sporo moich rzeczy - tych najpotrzebniejszych, wiadomo. Klucze, telefon, błyszczyk... te sprawy. Same wiecie. A cena? Regularna 79.90zł, a ja zapłaciłam połowę. Chyba się opłacało :) 

W mojej torebce ciągle znajduje się Lancome, Juicy Shaker. Kojarzy mi się z wiosną na tyle, że nie potrafię się z nim rozstać. Mój odcień, czyli Berry Tale kiedyś już pojawił się na blogu - tutaj. Ma leciutką formułę, która nawilża usta i dodaje im odrobiny koloru. Chwilowo daleko mi do matowych pomadek, szukam lekkich i połyskliwych szminek, olejków, czy balsamów. A ten produkt po prostu się sprawdza. 


Gipsówka, liść eukaliptusa i marmurowa mata 

Udało mi się wreszcie dorwać dodatki do zdjęć w tym stylu, który jest kompletnie mainstreamowy. Idę za tłumem, jak ślepa w tej kwestii, ale nie mogę się oprzeć temu, jak wygląda gipsówka oraz liście eukaliptusa na fotkach. No i powiem szczerze, że kilka badyli w wazonie, chyba podoba mi się bardziej, niż duże bukiety kwiatów. Kosztują grosze, a wyglądają super. Przynajmniej czuję teraz u siebie wiosnę. 

Podkładkę w marmurowy wzór dostaniecie w salonach DUKA. Świetnie wygląda na fotkach i cieszę się z jej zakupu. Moje zabawy z brystolem chyba powoli idą w odstawkę. Za rogiem wiosna, więc mam coraz większą ochotę na jasne kompozycje, a czarny kawałek papieru, do takich nie należy. Poza tym, podkładka jest plastikowa i już nie muszę się martwić, że moja niezdarna ręka coś na nią wyleje.

Muzycznie 

Ostatnio słucham namiętnie kawałków sprzed lat. Nie tylko tych z lat 80., 90., ale też zahaczam o kilka dobrych i naprawdę wiekowych piosenek. Starship- nothing's gonna stop us now, to coś co nieustannie siedzi mi w głowie i nucę to w przerwach na piosenki z bajek Disneya :) W ucho wpadł mi też John Lennon i jego Jealous Guy. Lubię wracać do jego muzyki. Jakoś tak, bardzo mnie relaksuje. 

Muzyka mnie uspokaja i odcina od świata. W tej kwestii niezawodnie sprawdzają mi się moje słuchawki od Sudio Sweden. Bardzo dobrze wygłuszają świat zewnętrzny, a to dla mnie ostatnio ważne. Słucham wszędzie, gdzie się da, nawet przez kilka minut. Nie przepadam za ludźmi w miejscach publicznych, więc to dla mnie dobra metoda na wyciszenie. Przy okazji, pamiętajcie, że macie na nie 15% rabatu, jeśli podczas składania zamówienia wpiszecie kod ALICJA15. 

Któregoś razu trafiłam ponownie na piosenkę Beyonce, All Night, która pochodzi z najnowszej płyty Lemonade. Oczywiście, jestem wkurzona, bo nie jest dostępna na Spotify, więc w którymś momencie po prostu o niej zapomniałam. Jednak, ten utwór szczególnie mi się spodobał. Słuchanie go przez dwa dni, dosłownie na okrągło, mówi samo za siebie, prawda? 

Przy okazji, przesłuchiwania kawałków Beyonce, trafiłam ponownie na Flawless, który zapewne doskonale znacie. W połowie piosenki użyte są słowa Chimamandy Ngozi Adichie, nigeryjskiej pisarki i feministki, które brzmią w ten sposób: We teach girls to shrink themselves, to make themselves smaller. We say to girls:"You can have ambition, but not too much.You should aim to be successful, but not too successful. Otherwise you will threaten the man". Because I am female, I am expected to aspire to marriage, I am expected to make my life choices always keeping in mind that marriage is the most important. Now marriage can be a source of joy and love and mutual support. But why do we teach girls to aspire to marriage and we don't teach boys the same? We raise girls to each other as competitors, not for jobs or for accomplishments, which I think can be a good thing but for the attention of men. We teach girls that they cannot be sexual beings in the way that boys are. Feminist: the person who believes in the social, political, and economic equality of the sexes."

Tutaj znajdziecie link do jej wystąpienia podczas Tedx Talks. I właściwie, chciałabym Was z tymi słowami zostawić, ale muszę dodać do nich kilka swoich przemyśleń. Jakiś czas temu nie uważałam się za feministkę, a bynajmniej nie w takim sensie, jak rozumiałam to słowo kiedyś. Kojarzyło mi się negatywnie, z osobą, która za wszelką cenę chce udowodnić, że jest lepsza od mężczyzny, że go nie potrzebuje do życia i jest on sprawcą wszelkich krzywd przeciwko kobietom. Znacie pewnie to powiedzenie, że feminizm kończy się, gdy trzeba wnieść pralkę na 3. piętro. Znacie też pewnie wyrażenie, że feministka, to kobieta, która jest na tyle brzydka, że żaden mężczyzna jej nie chce i dlatego walczy o swoje "prawa". 

Dzisiaj tylko liznę ten temat, bo jest zbyt szeroki i za bardzo powoduje on u mnie podniesienie ciśnienia. Zaczyna mnie to po prostu wkurzać. W towarzystwie nieznanych mężczyzn, zdarza mi się czasem, że przez któregoś zostaję zignorowana. Reszta jest godna podania ręki i przedstawiania się - kobieta traktowana jest, jak powietrze. Słyszałyście pewnie ostatnie słowa Korwina-Mikkego w Parlamencie Europejskim. Albo tekst, że ktoś zachowuje się, jak baba. Albo, że powinnam już mieć dziecko, być zaręczona, po ślubie... cokolwiek, co jest społecznie akceptowalne i ogółowi się udało. Wkurza mnie to, że kobieta ma mieć zaprogramowane w głowie, że jej największym osiągnięciem życiowym będzie wyjście za mąż. Ma to być dla nas najważniejsza rzecz. 

Nie mówię tutaj, że małżeństwo jest złe - nie, jeśli udało Ci się trafić w życiu na kogoś, kto jest cudownym partnerem, świetnie! Mam tutaj jednak na myśli ten wzrok politowania, gdy ktoś dowiaduje się, że mam 25. lat, jestem sama, nie mam dziecka. Jakbym miała trąd. Jakby na moim grobie po śmierci miało być napisane "Alicja, nie udało jej się w życiu, bo nie miała dziecka/nie wyszła za mąż". Wiecie o co mi chodzi? 

Bardzo zgadzam się ze słowami pisarki. I jakiś czas temu, nie uważałam siebie za feministkę. A na pewno nie w takim sensie, jak mi się wydawało. Im jednak jestem starsza, tym bardziej denerwuje mnie, że zdarzają się sytuacje, w których ktoś nie chce traktować mnie na równi z innymi. I dzisiaj już wiem, że chodzi tutaj o to, żebym miała takie same prawa, jak mężczyzna. Nie muszę chcieć z nich korzystać, ale muszę je mieć. 

Mam nadzieję, że Was szczególnie dzisiaj nie zanudziłam i post się Wam spodobał. Dajcie mi znać w komentarzach, czy było ok :) Liczę też na kilka Waszych ulubieńców ostatnich tygodni. Może macie swój ulubiony serial, albo film?

Ja zmykam robić zupę z soczewicy. Oby tym razem się udała :) 


theBalm Highlite 'n Con Tour - najnowsza paletka do konturowania twarzy

Friday, February 3, 2017 -

paleta-do-konturowania-theBalm

Paletki theBalm z powodzeniem wpisują się w standardy tych, które wybieram w codziennym makijażu. Mają dawać mi możliwość szybkiego i bezproblemowego stworzenia czegoś naturalnego.

paleta-do-konturowania-theBalm

Najnowsza paleta do konturowania, czyli Highlite 'n Con Tour (149zł), to produkt, który ma wychodzić na przeciw oczekiwaniom tych maniaczek kosmetycznych, które chcą mieć cały niezbędny arsenał produktowy w jednym miejscu. Bez upierania się, jest ona świetna na wyjazdy. Bezproblemowo pozwoli na makijaż twarzy, jak i makijaż oka. Jak jest jednak z jej trwałością i jakością?

paleta-do-konturowania-theBalm

Tekturowe opakowanie, to już znak firmowy marki. Kiedyś bardzo mi to przeszkadzało, aczkolwiek teraz bardzo sobie cenię taką formę. Przede wszystkim za wygodę przechowywania. W środku znajdziemy osiem prostokątnych pudrów przeznaczonych do pełnego makijażu twarzy. Na górze palety, znajdują się produkty do rozjaśniania i rozświetlania. Tego w macie i w błysku. Pudry znajdujące się po prawej stronie, nadadzą się do aplikacji pod oczy, na nos, brodę, czoło i pod konturowanie policzków. Te po lewej, to klasyczne rozświetlacze zachowane w tonacji beżowo-złotej.  Drugi rząd paletki nadaje się do wyszczuplania i ożywiania cery. Dwa bronzery o chłodnej tonacji nadają się do imitowania cienia na twarzy, natomiast kolejny przyda się do ocieplenia cery. Ostatni w rządku jest róż, który gra kolorystycznie z całą resztą. 

paleta-do-konturowania-theBalm

Co sądzę o wszystkich produktach? Zawiodły mnie rozświetlacze. Te są niestety bardzo subtelne, lekkie... nie w moim guście, bo jednak lubię się (często przesadnie) błyszczeć. Ich trwałość też niestety nie satysfakcjonuje, ponieważ po kilku godzinach od aplikacji na policzek, mogłam śmiało stwierdzić, że rozświetlacz po prostu wyparował. Lepiej jest jednak w kwestii bronzera, który utrzymał się na swoim miejscu znacznie dłużej.

paleta-do-konturowania-theBalm

Paletka ta się niestety u mnie, jak na pierwszy raz, nie sprawdziła. Nie jestem z niej zadowolona, produkty nie zagrały z podkładem i jakoś tak... brak mi tutaj znakomitych rozświetlaczy. Kiepski pigment, niska trwałość i dziwna suchość. Jednymi pudrami, które mi się tak naprawdę spodobały, są beże przeznaczone w okolicę oczu oraz róż, który trzeba nakładać z umiarem. 

Będę musiała jeszcze sprawdzić tę paletę w kombinacji z innymi podkładami. Jednak, na pierwszy raz, jestem bardzo na nie. I szczerze mnie to zaskoczyło, bo jednak ostatnio wszelkie produkty theBalm, które do mnie trafiają, bardzo mi się podobają. Same dobrze wiecie, że paletki do oczu są super. I pamiętacie pewnie, jak zachwycam się matowymi pomadkami do ust tej marki. 

paleta-do-konturowania-theBalm

Zostawiam Wam też linki do poczytania o innych produktach theBalm:
> najnowsza paletka do makijażu oczu - Eat UR <3 Out

To jak? Podoba się Wam ta paleta do konturowania twarzy?


Najnowsza paletka cieni The Balm, Appetite

Thursday, January 5, 2017 -


paletka-cieni-the-balm-appetite

W moje ręce trafiła niedawno najnowsza paletka marki The Balm o nazwie Appetite.  Jeśli kiedyś zapytałybyście mnie, czy lubię tę markę, odpowiedziałabym, że nawet, nawet, ale nie ma szału. Jednakże, na przestrzeni lat, okazało się, że bardzo odpowiada mi jakość cieni, które oferuje marka. Chociaż kiedyś uważałam Mary-Lou za rozświetlacz idealny (poczytacie o nim tutaj), tak teraz wszystkie doskonale wiemy, że błysk Mary jest za słaby. Na rynku jest znacznie więcej, ciekawszych propozycji. 

W każdym razie, w swoich zbiorach dotychczas miałam dwie paletki The Balm i byłam z nich równie zadowolona. Chociaż Meet Matt(e) Trimony podoba mi się zdecydowanie bardziej. Oczywiście, z racji tego, że ma więcej kolorów, które można używać na co dzień. Brakowało mi w niej jednak odrobiny błysku. Tak, wiem. Zdaję sobie sprawę, że jeśli paletka cieni stworzona jest, jako matowa, to próżno szukać tam błyszczących drobinek. Jednak, moje srocze serce, nie mogło w związku z tym nazwać jej paletką idealną. 

paletka-cieni-the-balm-appetite

paletka-cieni-the-balm-appetite

paletka-cieni-the-balm-appetite

Czy Appetite będzie idealna - nie wiem. Na razie nie mogę się wypowiedzieć w tej kwestii, chociaż już widzę, że ostatni rząd cieni będzie bardzo rzadko przeze mnie wykorzystywany. Nie widzę siebie do końca w tych kolorach, aczkolwiek są one ciekawe. Moimi typami z paletki są natomiast:  Bruce Schetta, Mac Encheese (na co dzień) oraz Tate R. Tots, Rocky Road-Icecream i Chris P. Bacon, jako element błysku i szaleństwa na wieczór. 

Ale najpierw sprawy techniczne. W paletce znajduje się dziewięć cieni o różnym wykończeniu. Pierwszym rzędem rządzą maty, środkowym - metaliczne odcienie, a ostatnim - lżej połyskujące drobinki. Ich nazwy są przezabawne, jak zawsze z resztą. The Balm słynie już z zabaw słowem, dlatego nie obyło się bez tego i tym razem. Moim ulubieńcem jest zdecydowanie Chris P. Bacon, zarówno fonetycznie, jak i w rzeczywistości :D 

paletka-cieni-the-balm-appetite

Wszystkie cienie bardzo dobrze ze sobą grają i "trójkami" jesteśmy w stanie stworzyć makijaż kompletny. Oczywiście, nikt nie zabrania nam eksperymentować, więc nie bójcie się sięgać po różne kombinacje. Jednakże, znajdziecie tutaj praktycznie wszystko: cielistą, matową barwę do podkreślenia łuku brwiowego, średni brąz w chłodnej tonacji do załamania powieki i błyszczącą taflę do powieki ruchomej oraz wewnętrznego kącika. 

paletka-cieni-the-balm-appetite

Jestem bardzo zadowolona z jej jakości. Cienie są fantastycznie napigmentowane, pięknie się blendują i nie tracą przy nakładaniu pędzlem. Te "metaliczne" ze środka radzę jednak wklepywać palcem na ruchomą powiekę. Wtedy efekt jest najpiękniejszy i najbardziej przypomina taflę (zwłaszcza przy odcieniu Tate R. Tots). Chociaż, jeśli mam być szczera, to zaskakuje mnie, że na palcu pozostaje bardzo dużo cienia. On oczywiście przykleja się do powieki, ale wydaje mi się, że mógłby to robić bardziej. Nie znalazłam jednak jeszcze sposobu by uzyskać taki efekt, jaki satysfakcjonowałby moje srocze oko w stu procentach. Cienie będą idealne zarówno dla profesjonalistek (które cenią sobie mocną pigmentację), jak i dla początkujących dziewczyn (które nie do końca wiedzą, jak bawić się kolorami a chcą uzyskać dobre efekty). Co prawda, cienie są suche i lubią się pylić, ale nakładane na powiekę nigdy mi się nie osypują. Znakomicie wyglądają przez cały dzień. A ja ostatnio zrezygnowałam z bazy pod cienie (nakładam tylko cieniutką warstwę korektora do wyrównania kolorytu).

paletka-cieni-the-balm-appetite

paletka-cieni-the-balm-appetite

Paletka jest mała i poręczna. Znakomita na wyjazdy. W środku znajduje się lusterko, którym spokojnie można się wspomóc podczas robienia całego makijażu. Nie bądźcie jednak zaskoczone tym, że napis EAT UR <3 OUT, to tylko nakładka. Cienie nie są w kształcie literek, chociaż sam pomysł z nakładką uważam za bardzo fajny. Nie ukrywam też, że to właśnie tym ta paletka zwróciła moją uwagę. Dostaniecie ją w każdym Douglasie w cenie 185zł oraz taniej w drogeriach internetowych (tutaj jednak nie dam sobie ręki uciąć, że kupujecie oryginał. The Balm bardzo często lubi być podrabiany). 

Poczytajcie też o: 

No i jak? Podoba się Wam ta paletka? 

DO GÓRY