Showing posts with label The Balm. Show all posts

NIE MÓWIĘ, ŻE WRACAM || Makeup edition - po co ostatnio najchętniej sięgam?

Sunday, November 17, 2019 -


Nie mówię, że wracam, bo to byłyby na wyrost wypowiedziane słowa. Nie wiem, czy tak będzie, czy nie, ale PRÓBUJĘ znaleźć trochę czasu "dla siebie" i część z niego poświęcić blogowi. Wiem, że go zaniedbałam, ale niestety... pojawiło się prawdziwe życie, praca, praca i jeszcze raz praca. 

Nie mówię tego, aby narzekać. Nie, jestem szczęśliwa w miejscu, w którym się aktualnie znajduję. Spełniam się, rozwijam, poszerzam horyzonty. Pracuję tak naprawdę na "dwa" etaty. Na co dzień w marketingu, a po normalniej pracy 8-16 zasuwam jeszcze z prywatnym zleceniem, dla dwóch marek kosmetycznych. Siedzę więc w branży wciąż, aczkolwiek po drugiej stronie. Mam też koło siebie też dobrych ludzi i wiem, że im na mnie zależy. Czy można chcieć czegoś w życiu bardziej? 


Może tylko więcej czasu na makijaż z rana? :) Chyba tak. Ograniczyłam go ostatnio bardzo mocno i nie będę Wam tu wciskać kitów - rano wolę dłużej pospać, niż robić sobie full on makeup. Nie, nie. Chrapanie brzmi ciekawiej. A mój makijaż do pracy opiera się na dwóch rzeczach - BRWI I RZĘSY. 

Jednak, gdy wieczorem się z kimś widzę lub mam więcej czasu w weekend - wtedy wpadam do swojego kosmetycznego kącika i wyglądam mniej więcej, jak alchemik w swoim żywiole.

Po co więc sięgam, gdy już robię się na bóstwo? 

Dior, Forever Skin Glow, to podkład, na który zdecydowałam się jakiś czas temu w ramach "poprawienia" sobie humoru podczas wizyty w Sephorze. Ostatnie miesiące były dla mnie ogromnie słodko-gorzkie. I mimo że na podkładowe zasoby mojej komody narzekać nie mogę, to i tak musiałam spróbować tej nowości. Nowości dla mnie, bo Dior nigdy mnie swoimi produktami do twarzy nie zachwycał i nie zachęcał. Tym razem jednak dałam mu szansę i... zachwytów brak. Wszystko przez... kolor! Mimo że wybrałam najjaśniejszy odcień dostępny w gamie kolorystycznej, to i tak jest to jeden z tych produktów, które oksydują. W związku z czym muszę go naprawdę przeciągać na szyję tak bardzo, jak bym tego nie chciała. Inaczej się za bardzo odznacza. Cała reszta jest ok, to rozświetlający podkład, nie spodziewałam się po nim ogromnej trwałości. W końcu nawilżające formuły mają to do siebie. Cera jednak wygląda na zdrową, nieprzesuszoną, taką jak lubię - naturalną.  W makijażowe dni łączę go z Charlotte Tilbury Hollywood Flawless Filter, kremowym rozświetlaczem, który po prostu KOCHAM. Za co? Za naturalny efekt skóry. Za to, że błyszczy się tak pięknie, jak jeszcze nic innego się na mojej skórze nie błyszczało. Używam go jako rozświetlacza zarówno solo (bez żadnego podkładu, zwłaszcza latem) oraz na szczyty kości policzkowych, gdy wykonuję już pełen makijaż. 


Na ustach ląduje moja ulubiona, jesienno-zimowa pomadka. The Balm Meet Matte Hughes w kolorze Charming. To moje drugie opakowanie tego kosmetyku i naprawdę, nie wyobrażam sobie bez niej mojego życia. Wiem, że bardzo mi pasuje, podkreśla moją urodę i dobrze w niej wyglądam. A jak się w czymś dobrze wygląda, to się trzeba tego trzymać. Więc się trzymam. 

Brwi i oczy, to u mnie w kółko never ending story w towarzystwie kredki Benetif Precisely My Brow oraz paletki Charlotte Tilbury Pillowtalk (tak, jestem psychofanką tej marki i mam dużo kosmetyków od Charlotte). To moje ulubione kosmetyki, na których mogę polegać. Paletka jest już u mnie tak wysłużona, że niebawem będę musiała zacząć myśleć o zakupie kolejnej. Głównie dlatego, że zaczynam widzieć denko w moim ulubionym cieniu nude. 

W ostatnim czasie dokładam też odrobinę błysku na powiekę. Sprawiłam sobie niedawno błyszczący brokacik w kremie od Hourglass Scattered Light Glitter w kolorze Smoke. To maleństwo błyszczy się tak pięknie, że ciężko obok niego przejść obojętnie. Serdecznie polecam wszystkim srokom! 




Na oczach klasycznie co? Maskara Marca Jacobsa, Velvet Noir, czyli coś na punkcie czego oszalałam. Co prawda, z maskarami mam tak, że potrafię się obejść bez tych luksusowych. Nie potrzebuję na rzęsach tuszu za miliony monet, wolę pieniądze inwestować w kosmetyki do skóry. Ale, ale... ta jest warta każdej złotówki. Pięknie podkręca rzęsy, trzyma je przez cały dzień, lekko je pogrubia i jest superczarna. Kocham! 

Policzki konturuję przy pomocy ulubieńca - Charlotte Tilbury, Filmstar Bronze and Glow. To kolejna perełka tej marki, którą powinna mieć każda miłośniczka naturalnie wyglądającej skóry. Nieprzesadzony bronzer oraz idealnie naturalny rozświetlacz, który błyszczy tak, jak powinien. Love.

Na koniec Hourglass Veil Translucent Setting Powder. Ten puder, to coś niebywałego. Lekka, bezbarwna chmurka, sprawiająca, że makijaż wygląda na taki wykonany metodą airbrush. Jest pięknie, skóra jest wygładzona, makijaż utrwalony, ale nie wygląda jak skorupa. To bardzo moja para kaloszy! Drogo, ale warto - za taki efekt warto zapłacić więcej.


Mówiłam Wam, jestem teraz nudna. Używam w większości tych samych, sprawdzonych już kosmetyków. Co prawda, zdarza mi się kupować nowości, testować fajne błyskotki i nowe formuły, ale nie ukrywam, że do tej bazy "ulubieńców" ciężko teraz trafić. Głównie dlatego, że coraz mniej w nich miejsca na roszady. Znalazłam kilka ukochanych produktów, które ciężko mi w tym momencie przebić. I co zrobisz, jak nic nie zrobisz... 


A Wy? Co ostatnio w kółko używacie? Macie takie kosmetyki od których nie potraficie się odczepić?
Czekam na Wasze komentarze!

Najnowsza paletka cieni The Balm, Appetite

Thursday, January 5, 2017 -


paletka-cieni-the-balm-appetite

W moje ręce trafiła niedawno najnowsza paletka marki The Balm o nazwie Appetite.  Jeśli kiedyś zapytałybyście mnie, czy lubię tę markę, odpowiedziałabym, że nawet, nawet, ale nie ma szału. Jednakże, na przestrzeni lat, okazało się, że bardzo odpowiada mi jakość cieni, które oferuje marka. Chociaż kiedyś uważałam Mary-Lou za rozświetlacz idealny (poczytacie o nim tutaj), tak teraz wszystkie doskonale wiemy, że błysk Mary jest za słaby. Na rynku jest znacznie więcej, ciekawszych propozycji. 

W każdym razie, w swoich zbiorach dotychczas miałam dwie paletki The Balm i byłam z nich równie zadowolona. Chociaż Meet Matt(e) Trimony podoba mi się zdecydowanie bardziej. Oczywiście, z racji tego, że ma więcej kolorów, które można używać na co dzień. Brakowało mi w niej jednak odrobiny błysku. Tak, wiem. Zdaję sobie sprawę, że jeśli paletka cieni stworzona jest, jako matowa, to próżno szukać tam błyszczących drobinek. Jednak, moje srocze serce, nie mogło w związku z tym nazwać jej paletką idealną. 

paletka-cieni-the-balm-appetite

paletka-cieni-the-balm-appetite

paletka-cieni-the-balm-appetite

Czy Appetite będzie idealna - nie wiem. Na razie nie mogę się wypowiedzieć w tej kwestii, chociaż już widzę, że ostatni rząd cieni będzie bardzo rzadko przeze mnie wykorzystywany. Nie widzę siebie do końca w tych kolorach, aczkolwiek są one ciekawe. Moimi typami z paletki są natomiast:  Bruce Schetta, Mac Encheese (na co dzień) oraz Tate R. Tots, Rocky Road-Icecream i Chris P. Bacon, jako element błysku i szaleństwa na wieczór. 

Ale najpierw sprawy techniczne. W paletce znajduje się dziewięć cieni o różnym wykończeniu. Pierwszym rzędem rządzą maty, środkowym - metaliczne odcienie, a ostatnim - lżej połyskujące drobinki. Ich nazwy są przezabawne, jak zawsze z resztą. The Balm słynie już z zabaw słowem, dlatego nie obyło się bez tego i tym razem. Moim ulubieńcem jest zdecydowanie Chris P. Bacon, zarówno fonetycznie, jak i w rzeczywistości :D 

paletka-cieni-the-balm-appetite

Wszystkie cienie bardzo dobrze ze sobą grają i "trójkami" jesteśmy w stanie stworzyć makijaż kompletny. Oczywiście, nikt nie zabrania nam eksperymentować, więc nie bójcie się sięgać po różne kombinacje. Jednakże, znajdziecie tutaj praktycznie wszystko: cielistą, matową barwę do podkreślenia łuku brwiowego, średni brąz w chłodnej tonacji do załamania powieki i błyszczącą taflę do powieki ruchomej oraz wewnętrznego kącika. 

paletka-cieni-the-balm-appetite

Jestem bardzo zadowolona z jej jakości. Cienie są fantastycznie napigmentowane, pięknie się blendują i nie tracą przy nakładaniu pędzlem. Te "metaliczne" ze środka radzę jednak wklepywać palcem na ruchomą powiekę. Wtedy efekt jest najpiękniejszy i najbardziej przypomina taflę (zwłaszcza przy odcieniu Tate R. Tots). Chociaż, jeśli mam być szczera, to zaskakuje mnie, że na palcu pozostaje bardzo dużo cienia. On oczywiście przykleja się do powieki, ale wydaje mi się, że mógłby to robić bardziej. Nie znalazłam jednak jeszcze sposobu by uzyskać taki efekt, jaki satysfakcjonowałby moje srocze oko w stu procentach. Cienie będą idealne zarówno dla profesjonalistek (które cenią sobie mocną pigmentację), jak i dla początkujących dziewczyn (które nie do końca wiedzą, jak bawić się kolorami a chcą uzyskać dobre efekty). Co prawda, cienie są suche i lubią się pylić, ale nakładane na powiekę nigdy mi się nie osypują. Znakomicie wyglądają przez cały dzień. A ja ostatnio zrezygnowałam z bazy pod cienie (nakładam tylko cieniutką warstwę korektora do wyrównania kolorytu).

paletka-cieni-the-balm-appetite

paletka-cieni-the-balm-appetite

Paletka jest mała i poręczna. Znakomita na wyjazdy. W środku znajduje się lusterko, którym spokojnie można się wspomóc podczas robienia całego makijażu. Nie bądźcie jednak zaskoczone tym, że napis EAT UR <3 OUT, to tylko nakładka. Cienie nie są w kształcie literek, chociaż sam pomysł z nakładką uważam za bardzo fajny. Nie ukrywam też, że to właśnie tym ta paletka zwróciła moją uwagę. Dostaniecie ją w każdym Douglasie w cenie 185zł oraz taniej w drogeriach internetowych (tutaj jednak nie dam sobie ręki uciąć, że kupujecie oryginał. The Balm bardzo często lubi być podrabiany). 

Poczytajcie też o: 

No i jak? Podoba się Wam ta paletka? 

#Makeup Menu - szary sweter i odważne usta

Thursday, January 28, 2016 -


Dawno nie pojawiło się na blogu żadne #makeup menu, więc mam zamiar to teraz zmienić. Będę Was torturować swoimi propozycjami w najbliższych tygodniach :D Dzisiaj pierwsza! 

Nudny szary sweter, to dla mnie smutna konieczność zimą. Co prawda, lubię szary kolor i lubię swetry, ale nie lubię być zmuszana przez pogodę do tego, żeby nosić je ciągle. Nienawidzę zimy. Ciągle nic mi się nie chce. Wstaję i jest ciemno, wracam do domu i jest ciemno. Ciągle jest ciemno, zimno, pada śnieg, na chodniku można sobie złamać nogę, potłuc tyłek, a z nosa zwisają sople lodu. 

Jedynym momentem, w którym zimę lubię, jest ten, w którym śnieg pada sobie za oknem, a ja siedzę w ciepłym mieszkaniu, z kubkiem herbaty w ręku.
Dlatego staram się przełamywać tę nudę i (prawie) zawsze, gdy zakładam szary sweter, robię sobie pełny makijaż, który ożywia i ociepla mi twarz. 



Na twarzy: 
Bourjois CC Cream
puder Bourjois, Silk Edition Velvet
bronzer MAC, Harmony
rozświetlacz Wibo
paletka In the balm of your hand, theBalm (odcień Mischevious Marissa, w załamaniu Bahama Mama)
Catrice, Brow Definer w kolorze 040
Maskara Maybelline, Lash Sensational 
Pomadka Shiseido RD 555, Spellbound

Pomadka, która gra dzisiaj pierwsze skrzypce, to jedna z nowości na jesień/zima od Shiseido. Początkowo nie byłam do niej przekonana. Uciekłam w nude, by teraz chętniej po nią sięgać. Niedługo pokażę Wam też w jaki sposób noszę jagodowy odcień (ale ciiii, nie zdradzam nic więcej :)) 



Spójrzcie tylko poniżej, jak ten cień przepięknie się błyszczy. Ostatnimi czasy po prostu go uwielbiam. Uważam go za idealny cień na co dzień. Świetnie rozświetla powiekę i odbija światło swoimi drobinkami. Jestem szczerze zakochana. 



Co powiecie o takim makijażu? Ja w mocnych ustach czuję się, jak ryba w wodzie!

ULUBIEŃCY GRUDNIA

Sunday, December 28, 2014 -

O rozświetlaczu idealnym, czyli Mary-Lou Manizer theBalm

Thursday, February 20, 2014 -

Witajcie!

Dzisiaj porozmawiamy sobie o ukochanym rozświetlaczu urodowych blogerek i vlogerek, czyli o Mary-Lou Manizer marki theBalm. Nie będę owijać w bawełnę, kupiłam go po tym, jak wiele dziewczyn prezentowało go na swoich blogach. Zwłaszcza KatOsu, u której zobaczyłam go po raz pierwszy.




Rozświetlacz do tej pory był dla mnie produktem zbędnym. Nie uważałam, żeby był mi jakikolwiek potrzebny. Na szczyty kości policzkowych nie nakładałam do tej pory nic, a do rozświetlenia wewnętrznych kącików oczu wystarczał mi jakiś połyskujący cień.

Gdy jednak Marysia trafiła w moje łapki... O-MÓJ-BOŻE.
Najpierw trochę opowiem o tym, co otrzymujemy za kwotę około 62zł. Przede wszystkim, ja swój zamawiałam ze strony Minti Shopu. Nasze cacuszko przychodzi zamknięte w tekturowym pudełeczku. Szata graficzna to rzecz, która bardzo mocno przykuwa oko i działa zdecydowanie na korzyść produktu. Mnie ten rozświetlacz uwiódł nie tylko swoimi właściwościami, ale właśnie dużo dobrego zrobiło samo opakowanie. Cena może wydawać się wysoka, ale nie zapominajmy, że w zamian dostajemy aż 8.5g produktu, który można stosować w trzech różnych opcjach. Jako rozświetlacz do twarzy, jako cień do powiek i jako rozświetlacz do kącików oczu.

Mary-Lou jest niesamowicie wydajna, bo wystarczy naprawdę odrobina, żeby wszystko ładnie się błyszczało. Ja używam jej różnie, raz jako cienia, raz jako rozświetlacza. Fakt jest jeden, bez niej nie ma mojego makijażu!

Jest drobno zmielona, ale gdy nabieram ją palcem (tak właśnie aplikuję ją jako cień do powiek albo rozświetlacz w kącikach), to zdaje się być "mokra" w swojej konsystencji.



Na większe wyjścia omiatam jeszcze Marysią szczyt nosa, "łuk kupidyna", odrobinę brodę. Tak, jak robi to KatOsu, bo od niej się uczę ;)

Kolor Mary-Lou, to piękny szampan. Dobrze określa go słowo "neutralny". Według mnie, będzie pasował każdemu. Nie jest ani za ciepły w swym odcieniu, ani za zimny. Moim spostrzeżeniem byłby tylko fakt, że jest to produkt, z którym trzeba uważać. Łatwo z nim przesadzić, więc nie radzę od razu "paciania" nim po twarzy w kilogramach. Lepiej delikatnie stopniować jego intensywność i uzyskać piękny efekt tafli, niż świecić się, jak... wiecie co :)

Uwielbiam go i nie wiem, kiedy skończę to opakowanie. Podejrzewam, że miną wieki zanim to się stanie. Mimo wszystko, z ręką na sercu przynam, że dołączyłam do grona dziewczyn, które nie wyobrażają sobie życia bez rozświetlacza. Podejrzewam, że każdy, kto dotknie Mary-Lou, się w niej zakocha bez pamięci. Wierzcie w to lub nie. To mój totalny ulubieniec i nie sądzę by ktokolwiek go zdetronizował.

A Wy? Macie już Mary? Lubicie? Czy może totalnie nie rozumiecie jej fenomenu? Dajcie znać!

Haul, haul...

Monday, December 2, 2013 -

Obiecałam Wam zakupowe rozliczenie, więc tak dzisiaj na blogu będzie. Wybaczcie mi tę ostatnią nieobecność, ale kompletnie opuściły mnie siły i niestety po tym, jak zasuwałam z nauką na uczelni postanowiłam się rozchorować. Dlatego ostatnimi czasy raczej kicham i śpię, zamiast pisać dla Was notki. Dopadła mnie niemoc i nawet teraz nie bardzo mam wenę, żeby cokolwiek sensownego wyskrobać. 
Dlatego modlę się, że to co napiszę będzie miało ręce i nogi :)

Nie podam Wam dokładnych cen co do grosza niektórych produktów, ponieważ zakupy te nie są z jednego dnia. Dlatego nie bądźcie przerażeni, że nakupowałam na raz tyle dobra. Nie, nie. Te rzeczy pojawiły się u mnie w przeciągu mniej więcej 2 ostatnich miesięcy. Poza tym, część z tych nowości jest prezentami.


Jakoś zawsze, jak jestem w Biedronce, to coś z tych kosmetyków wpadnie mi w oko. Podczas pewnych zakupów wrzuciłam do koszyka lip smackera Coca Cola. I tak, jak byłam zachwycona jego wyglądem, bo taki kapselek jest naprawdę uroczy, tak jeśli chodzi o to, co znajdziemy w środku - porażka. Pięknie pachnie i rzeczywiście smakuje jak Cola, ale żeby cokolwiek wydłubać z opakowania trzeba się namęczyć kilka minut. Jest twardy, kompletnie nie daje ze sobą współpracować. Ja żałuję, że nie wzięłam wersji w sztyfcie. Te wydane 6 złotych uważam za wyrzucone w błoto.


Stałam się też posiadaczką mojego wymarzonego rozświetlacza Mary-Lou Manizer. Niedługo  na pewno podzielę się z Wami moją opinią, w końcu mam tego wszystkiego tyle, że tematy na posty są - gorzej z weną :P Rozświetlacz został zamówiony na stronie Minti-Shop ( 61.50zł) i nie wiem, co mnie podkusiło, żeby kliknąć dostawę paczką biznesową (Poczta Polska), zamiast kurierem. Czas dostawy miał trwać do 2 dni roboczych, ale niestety moja paczka dotarła do mnie po 5(!) dniach. Szlag mnie trafiał i szczerze mówię, że z takich usług już nie skorzystam. Wolę kuriera i nie będę już na nim oszczędzać. Pierwszy i ostatni raz.


W Super-Pharmie skorzystałam z promocji -40% na oczyszczanie twarzy, więc do koszyka wpadła moja ulubiona pianka do mycia twarzy z La Roche Posay. Nie będę się tutaj rozpisywać nad jej cudownością, wystarczy, że klikniecie sobie LINK i poczytacie jej recenzję.



Postanowiłam też zrobić zamówienie na stronie Pierre Rene (około 20zł) i kupiłam najjaśniejszy podkład, który jest nowością i kredkę Miyo (ok. 5zł) w cielistym odcieniu, która jako pierwsza utrzymuje mi się na linii wodnej (jestem płaczkiem!) i bardzo fajnie sprawdza się do rozjaśniania łuku brwiowego.


Moje Rossmannowe zakupy już widziałyście, więc wrzucam tylko zdjęcie i LINK do poprzedniego posta na ten temat.


W Biedronce skusiłam się też na dwa słoiczki soli do kąpieli, na którą wszyscy się rzucili. Kosztowała chyba 2.49 za opakowanie, o ile się nie mylę.


Przy jakichś tam zakupach w Super-Pharmie, kiedy kupowałam prezent dla mojej mamy (którego nie pokażę, może po świętach :P Wiem, że mama tutaj zagląda, więc nie będę jej psuć niespodzianki :) ) kupiłam sobie pomadkę do ust Maybelline, Baby Lips, która jest nowością - ale szczerze, wygooglujcie sobie amerykańskie opakowania, są ładniejsze. Zapłaciłam za nią 9.99zł.


U Blanki z bloga Mój zakupoholizm wypatrzyłam mineralny podkład Amilie. Kolor jak najbardziej mi pasuje, a ja jeszcze minerałków nie używałam, więc jestem ciekawa, jak się spisze. Na pewno opowiem Wam o moich wrażeniach.


I to by było na tyle. Trochę tego kupiłam, ale w sumie nie ma takiej tragedii. Chociaż 3 nowe podkłady, to całkiem sporo :) Używałyście, jakiejś z tych rzeczy? Coś Wam wpadło w oko?

Jestem chora i postanowiłam poprawić sobie humor. Z racji, że dzisiaj jest Dzień Darmowej Dostawy, zrobię jeszcze malutkie zakupy z rzeczami, na które polowałam, a jakoś nie mogłam się zdecydować. Dlatego dzisiaj składam zamówienie i za kilka dni na pewno Wam te rzeczy pokażę:) TUTAJ znajdziecie listę sklepów, która dzisiaj wysyła wszystko za darmo :) Owocnych zakupów! :*

Miodowy zawrót głowy II, czyli miód do kąpieli Honeymania

Monday, November 11, 2013 -

Hejka Kochani! Dzisiaj postanowiłam podzielić się z Wami moim szczęściem. Wiecie już, że bardzo polubiłam serię miodową z The Body Shopu, ale na razie pozwoliłam sobie tylko na masełko do ust. Skusiłabym się na o wiele więcej, ale budżet mi na to nie pozwala. Za każdym razem, gdy kupuję coś innego, niż to, co chciałam z listy, to trochę mnie serce boli. No, ale z drugiej strony czasami takie okazje już się nie powtórzą.

Jakie okazję? Takie, jak na przykład ta, z której ostatnio skorzystałam. The Body Shop prowadzi teraz sezonową wyprzedaż produktów. Niektóre z nich są naprawdę bardzo ciekawe. Inne kompletnie mnie nie interesują. Nie chciałam jednak kupować na siłę żadnego żelu pod prysznic tylko dlatego, że jest przeceniony. Pewnego dnia dodali ciekawą informację na ich FanPage'u. Miód do kąpieli, który ma robić mnóstwo piany i fajnie nawilżać skórę został sporo przeceniony. Poprzednia cena - 55 zł była dla mnie nie do przełknięcia. Uznałam, że nie dam rady tyle zapłacić, bo zwyczajnie będę na siebie zła przez dwa tygodnie, że mogłam za tę cenę mieć coś innego, potrzebniejszego. Ale kiedy dowiedziałam się, że mój obiekt westchnień jest dostępny przez dwa dni za 25 złotych polskich, to powiedziałam tylko jedno - "Kuba! Jedziemy!" :)



Mikstura ta ma tworzyć pianę w wannie i pielęgnować nasze ciało. W końcu dodatek miodu do kąpieli musi działać kojąco i odprężająco. Piany niestety bujnej nie robi, ale jest nawet przyjemna. Taka zbita i nie znika zbyt szybko. Kolor wody też się zmienia. 


300ml to całkiem sporo, jeśli chodzi o ten produkt. W końcu nie musimy wylewać od razu połowy opakowania. Wystarcza naprawdę niewielka ilość, a miód jest prawdziwie miodowy w swojej konsystencji. Fajnie oblepia palce, a się tak nie klei - mi się to podoba :) Pachnie specyficznie. Nie nazwę tego zapachem miodu, który dodajemy do herbaty. Wyczuwalna jest tutaj mydlana nuta, dość intensywna, ale jak sama nazwa wskazuje - główny składnik jest tutaj najważniejszy. 



Ciężko mi było uwiecznić jego konsystencję na zdjęciu. Jak widzicie jest dość lepka i gęsta, ale nie na tyle, żeby nie spływać z palców. Wygląda, jak prawdziwy miodek. Czy jest wydajny? Nie odpowiem na to pytanie. To zależy, ile produktu lubicie naładować do wody, ile chcecie piany itp. Powiem jednak, że świetnie nawilża skórę i zmiękcza wodę. Dla mnie, osoby nie lubiącej balsamów, to duży plus. Siedzenie w wannie, takie jakie ja preferuję, czyli dłuuuuuugieeeee niestety nie wpływa dobrze na skórę. A przy użyciu tego mam mięciutką skórę :)


Cóż mogę powiedzieć na koniec. Szczerze? To nie jest rzecz niezbędna. To zwykłe widzimisię. Nie namawiam Was do zakupu ani nie zniechęcam. Uważam jednak, że jeśli macie w domu wannę, jeśli lubicie takie produkty i możecie sobie na niego pozwolić - powinniście go kupić. Pierwotna cena jest niestety nie do zaakceptowania. Polujcie na okazje. Ja jestem zadowolona, że spróbowałam i się nie zawiodłam. Szkoda tylko, że to limitowana edycja. Dlatego, jeśli macie na niego ochotę - warto się pospieszyć. 

Na koniec prywata. Potrzebuję Waszej pomocy. Walczę na Facebooku (bardzo zaciekle ;) ) o wygraną, jaką są kosmetyki The Balm. Dlatego, jeśli chcielibyście mi pomóc, to w TYM LINKU znajduje się moja odpowiedź dodana, jako Ala Ma Kota. Wystarczy ją polubić. Co ważne, polubcie moją wypowiedź, a nie post :)
Będę Wam bardzo wdzięczna za pomoc. Liczę na Was i trzymam za siebie kciuki. Taka nagroda, to nie tylko wielka radość dla mnie, ale i tematy na bloga. Chyba chcecie, żebym miała, o czym pisać :D 
Buziaki! Ciekawego wieczoru Wam życzę i liczę na Waszą siłę :)
(KOCHANI! Naprawdę na Was liczę, bo okazuje się, że muszę przebić prawie 400 polubień. Damy radę? :) )

Jesienna lista życzeń

Saturday, September 28, 2013 -


W pewnym momencie miałam wrażenie, że mam już wszystko, co moje serce może chcieć, ale ostatnio okazuje się, że to fajne, tamto fajne, to też bym chciała. I tak jakoś się okazuje, że ta moja lista jest całkiem spora. Część z tych rzeczy jest bardziej osiągalna i za jakiś - mam nadzieję, że w miarę najkrótszy - czas stanę się ich posiadaczką. Niektóre są dosyć, jakby to delikatnie powiedzieć, wymagające dla portfela :) Dlatego na nie będę musiała poczekać jeszcze spooooro czasu. Oby cierpliwość się opłaciła.

1. Pierwsze miejsce zajmuje perełka, na którą ślinię się, jak niemowlę. Puder rozświetlający od Guerlain, Meteorites Compact. Puder prasowany nie jest mozajką meteorytów w formie kuleczek, ale daje ładne rozświetlenie. Nie ukrywam, że ogromnie podoba mi się jego opakowanie i to ono najbardziej mnie do niego ciągnie. Za 7g produktu trzeba zapłacić 219zł (tyle w Douglasie). Obiecuję sobie, że już niedługo wpadnie w moje łapska i już się nie mogę doczekać. Oby szybko! :)




2. Mary-lou Manizer The Balm
Nie muszę chyba tego rozświetlacza nikomu przedstawiać. Daje piękne, szampańskie rozświetlenie, świetnie się trzyma i jeszcze go nie mam  w swojej kosmetyczce. To dziwne. Bardzo.



3.Beauty Blender
Takie tam jajko, gąbeczka do podkładu, pudru, korektora - czego tam chcecie. To moje różowe spełnienie marzeń i  ślinię się na niego już od bardzo dawna. Za każdym razem, gdy już mam ochotę go zamówić, to ktoś (czyt. Kuba) przemawia mi do rozsądku, że to przecież gąbka, że tyle pieniędzy, że pędzle mam na lata... I nie wiem, może kiedyś to ja wygram i zamówię :)



4. Pędzle Hakuro
I mimo że mam pędzelków całkiem sporo, chociaż też nie najwięcej, to ostatnio czuję, że przydałoby się jeszcze parę do nakładania cieni i do ich rozcierania. Podoba mi się jeszcze jeden mały puchacz, który świetnie sprawdziłby się do korektora (H64). Poniżej zdjęcia tych, na które czuję parcie.

                                                                                                                          H70
          H64




                                                                                                                                                                                   H76







H79


źródło:makeupbox.pl

5. Benefit, High Brow
Oh Yeah... Na tę kredkę mam ochotę dopiero od niedawna i skutecznie odstrasza mnie jej cena. Tak, naprawdę skutecznie. Z drugiej strony ogromnie podoba mi się efekt, jaki daje i pewnie prędzej, czy później się na nią skuszę. Jest droga, aż za droga - kosztuje jakieś 90zł. I nie wiem nawet, jak Wam wyjaśnić jakie mam wobec niej uczucia. Bo to przecież zwykła kredka rozświetlająca, która kosztuje za dużo, jak na kredkę. Z drugiej strony wiem, że to kosmetyk wart tych pieniędzy. Po prostu biję się z myślami, czy warto mieć ją już teraz, czy jeszcze chwilę poczekać.


6. Baza pod cienie z Urban Decay, to moje ukryte chciejstwo. Chcę jej i nie chcę, i tak mi się odnawia choroba mniej-więcej co dwa miesiące, kiedy znowu bardzo jej pragnę. Nie odstrasza mnie jej cena, czyli około 60zł, bo jest jej naprawdę dużo i starcza na milion lat użytkowania. No i jest wygodna, bo ma pędzelek, a ja mam już dosyć mojej bazy z Daxa...



7. Sleek, Vintage Romance
Jest to najnowsza paletka Sleeka i kompletnie oszalałam na jej punkcie. Koniecznie musi być moja, bo inaczej umrę, zdechnę i nie przeżyję. Ma piękne kolory, idealne na jesień. Szczególnie podobają mi się te odcienie fioletu, za którymi ostatnio błądzę oczami w sklepach i szukam idealnych kolorów wina, oberżyny i innych jesiennych barw. W tej paletce są prawie wszystkie cienie, jakich szukałam, więc warto w nią zainwestować. Nawet fakt, że Sleeki okropnie się osypują mnie nie zraża. Ta paletka będzie moja.


A wiecie, co jest najgorsze? Ostatnio doszłam do wniosku, że jestem zakupoholiczką, ale tylko jeśli chodzi o kosmetyki. Nigdy nie mam ich za wiele. Jest mi smutno, gdy nie mam nowego kosmetyku, gdy sobie nic nie kupię. A jak już sobie kupię, to jestem w stanie euforii i "tak mi dobrze", że mam coś nowego. To już chyba problem, prawda? :)

Mimo wszystko trzymam się dość mocno i staram się nie kupować pierdół. Dotarło do mnie też to, że potrafię wydać bezsensownie mniejsze pieniądze na jakieś kompletnie mi niepotrzebne rzeczy tylko dlatego, że są w promocji albo "się przydadzą". Dlatego postanowiłam, że wolę te pieniądze, które chcę wydać na jakąś duperelę zaoszczędzić, poczekać jakiś czas i kupić to, na czym mi naprawdę zależy. A w taki sposób mam nadzieję, że szybciej uda mi się pospełniać marzenia z tej kosmetycznej listy. Mniej bzdur, więcej cierpliwości, oszczędności i za jakiś czas będę mogła się cieszyć tym, na czym mi naprawdę zależy. Takie mam jesienne postanowienie

Ta lista jest po to, żebym postawiła sobie jasne cele, żebym kupowała to, co chcę a nie, co mi wpadnie w danej chwili w oko. Jeśli na blogu pokażę niedługo coś, co kupiłam i nie będzie tego na tej liście, to możecie mnie jawnie zjechać w komentarzach, żeby mnie postawić do pionu. Mam  jednak nadzieję, że lista będzie mnie trzymać w ryzach i nie dam  się podstępnym promocjom - kupię tylko to, o czym marzę.

A Wam się ostatnio coś marzy? Dajcie znać! Może moja lista się powiększy o coś, o czym nie słyszałam. A może znacie już dobrze jakiś kosmetyk z mojej listy? 

DO GÓRY