Showing posts with label BeneFit. Show all posts

urodzinowo-letnia wishlista

Tuesday, June 3, 2014 -

Z racji tego, że niedługo będą moje urodziny, a ja sama mam już ochotę na listę kosmetyków, które chciałabym, żeby w najbliższym czasie zasiliły moje zbiory - przyszedł czas na wishlistę. Od razu zaznaczę może, że nie chodzi o to, żeby wszystko kupić na raz. Nie, nie. To są moje plany na najbliższe miesiące. Ale nie ukrywam, że im szybciej, tym lepiej ;)


Zacznę od oczu. Maskara Benefit,They're Real jakoś nigdy mnie nie pociągała. Wszyscy wiemy, że kobieta zmienną jest i odwidziało mi się to, co było wcześniej. Teraz pragnę jej bardzo, bardzo mocno. Koszt : 119zł.


 Żele antybakteryjne z Bath & Body Works, to jest rzecz, która zawładnęła moim życiem. Nie umiem żyć bez takiego żelu, a te z BBW są najlepsze z najlepszych. Pięknie pachną, cudownie wyglądają... Czego chcieć więcej? W piątek jadę do Warszawy i zamierzam wykupić cały sklep ;) Przede wszystkim Pink Frosting. Nie wiem dlaczego wcześniej ubzdurało mi się, że kocham Paris Amour, jak to Pink Frosting jest moim mistrzem wszech czasów. Koszt: 7.99zł


 <puk puk, puk puk> 
Moje serce bije o wiele szybciej, gdy tylko pomyślę o tym kosmetyku. Dior Addict, Fluid Stick, to moje mega mega mega mega megamarzenie. Wyglądają elegancko, ekskluzywnie, kolory są przepiękne a ja marzę o jednym z nich. Najbardziej podobają mi się Adventure, Mirage i Wonderland. Ograniczę się do jednej, bo kosztują też pięknie. Cena: 145zł



Pędzle GlamBrush chcę odkąd Hania ogłosiła, że już są do kupienia. Co prawda, nie mam ochoty na cały zestaw, bo zwyczajnie niektóre mi nie są potrzebne. Jednak na pewno skuszę się na pięć, do sześciu pędzelków (DZISIAJ ZAMAWIAM :D). W zamówieniu królować będą skunksy. Przede wszystkim, ze względu na róż z Chanel, który posiadam od niedawna, i który jest kremowy. Palcami go używać nie lubię, więc potrzebuję pędzelka. I liczę, że sobie poradzę ;)



Bronzer MAC, z serii Alluring Aquatic w kolorze muszelka Afrodyty :D hue hue hue
Raczej nie mam co liczyć, że go będę mieć, bo już wszędzie jest wyprzedany. Mam jednak jakieś tam resztki nadziei, że jak pójdę do salonu MACa w Warszawie, to okaże się, że czeka tam jeden na mnie. Cena: nie mam pojęcia, ale na pewno powyżej 100zł. 


 Perfumy Prada, Infusion D'Iris chodzą za mną już dłuższy czas. Co chwilę szarpię się z myślami, że chciałabym je kupić, ale potem sobie myślę, że mam już dużo perfum. Niby przydałyby się jeszcze jakieś ;) Zapach jest ciekawy, trochę ciężki, ale pięknie się rozwija na moim ciele i totalnie przepadłam. Love, love. Ceny są różne, a ja nie lubię przepłacać w Douglasie, więc zamawiam na iperfumy.pl. 


Zaraz rzucę pisanie tego posta w cholerę. Serio mówię...
Wszystko już bym chciała mieć. Na raz. Zmieniam zdanie :D To wszystko jest takie... takie... *.* 
A kolejną perełką na liście jest róż z Tarte Amazonian Clay. Tylko popatrzcie, jak on wygląda. Nic więcej. Przez minutę pokontemplujcie jego urodę. 
Poleca je EssieButton i nie ma opcji, żeby mnie na niego nie namówiła. Jaram się przez nią. 



Tarte Amazonian Clay, Airbrush Foundation, to też sprawka Essie. Chyba muszę przestać ją oglądać, bo zbankrutuję. 



 Na koniec glinka z GlamGlow. W sensie, maseczka. Droga. Mocno. 199zł. Nie wiem, czy to przeżyję. Tylko podobno działa cuda. Trochę w to wierzę. Nie przepadam za maseczkami, ale chyba bym się przekonała. Nie wiem. Jak mi ktoś kupi, to się ucieszę ;) 


I to chyba tyle. Na razie... Więcej mi się chyba nie marzy, a jak mi się coś przypomni, to na pewno o tym napiszę ;)
Miałyście coś z moich "przyszłych" kosmetyków? Coś polecacie? A może nie macie z nimi dobrych wspomnień i mi coś odradzicie? 


Wróciłam cz.II + zakupy z lotniska i nalot na drogerie

Tuesday, April 29, 2014 -

Na czym to ja skończyłam? Aha! 
Lecimy dalej.
Wszystkich, którzy przegapili poprzedni post, zapraszam tutaj KLIK.

Powrót do domu okazał się być ciekawy i obfitował w wiele niespodzianek. Pierwszy lot miałam zaplanowany na godzinę 7.00. Na miejscu okazało się, że jest piętnaście minut wcześniej, a ja stałam w ogromneeeeej kolejce do odprawy. Dzięki czemu do samolotu zostałam wpuszczona praktycznie prawie ostatnia. Niestety stało się to, czego się obawiałam. Podróż niestety nie była tak przyjemna, jak tydzień wcześniej. Było mi przez całą godzinę okropnie niedobrze, a stary dziadek, który siedział koło mnie ciągle się wiercił. Myślałam, że wyjdę z siebie i stanę obok... Na szczęście doleciałam do Oslo i tak jeszcze tylko przejście CAŁEGO, OGROMNEGO lotniska dzieliło mnie od moich marzeń - strefy wolnocłowej. 

Tak w ogóle, to może najpierw Wam powiem, co chciałam kupić. W moich planach był podkład Chanel, kosmetyki Clinique oraz Benefit. Niestety, Benefit okazał się pozostać w strefie marzeń. Napaliłam się niezmiernie na jakiś zestaw z miniaturami produktów i maskarę They're Real. Niestety, mogłam sobie o nich tylko pomyśleć. Oprócz tego, że był straszny tłok i ścisk (gorzej niż na promo w Rossmannie, w Kaskadzie! ), to udało mi się przecisnąć do szafy Clinique. Stoję tam i stoję. Szukam wzrokiem fioletowego słoiczka z napisem Take the day off i nic. Kompletnie nic. Wszystko, tylko nie to. Zrezygnowana zaczęłam kręcić nosem i chyba wyglądałam, jak zgubiony pies, bo podeszła do mnie miła pani z obsługi. Mówię jej, że chcę to i to. Pobiegła do koleżanki "od Clinique" dowiedzieć się, że nie ma



Ale, ale! Kazała mi iść za nią i biegnę tak z moją walizką do szafy Clarins. Niewysoka pani staje na palcach, żeby zdjąć mi wysoki kartonik. Mówi, że sama używa, że to taki "klensing oil", co chciałam, tylko inny. (i droższy ;) ). No wzięłam. Co miałam nie brać ;)
Wierzcie mi, norweskie korony wydaje się bardzo, ale to bardzo łatwo. Wszystkie ceny będę Wam podawać właśnie w koronach i polskich złotych, jak coś.
Wybrany przeze mnie żel, który zmienia się w olejek, do zmywania twarzy, kosztował 179kr (~80zł). Podreptałam już w Polsce porównać jego cenę w Sephorze, ale go w szczecińskiej perfumerii nie znalazłam. Jest za to na stronie. Regularna cena, to 109zł.




Po tym, jak już naprawdę nie wiedziałam, co ze sobą zrobić, bo kolorówki, na którą tak bardzo się nastawiałam nie było, postanowiłam powędrować do szafy Chanel. Oglądając przy okazji każdą napotkaną na mojej drodze markę. Nic szczególnego nie wpadło mi w oko, mimo że zastanawiałam się naprawdę długo nad różem w kształcie gerbery z Clinique.  Gdy dotarłam do francuskiej marki, zaczęłam się rozglądać za podkładami. W grę wchodził Vitalumiere Aqua albo nowość w szafach Chanel, Perfection Lumiere Velvet.
Jak widzicie na zdjęciach, padło na ten drugi. Zapłaciłam za  niego 299kr (~150zł). Nie miałam jaranka na Chanel, dopóki nie zrobiłam moich pierwszych zakupów. No niestety. Przepadłam. Moja recenzja tych dwóch produktów będzie na pewno obszerna, ale też ociekająca miodem :P 



Drugim produktem był róż w kremie Le Blush Creme de Chanel,w kolorze 64 Inspiration. Długo się zastanawiałam, czy nie wybrać różu, który ma w sobie drobinki (pisze o nim Kasia). Koniec końców stwierdziłam, że czas na coś morelowo-brzoskwiniowego. Mam w swojej kolekcji dwa róże (albo różery, jak mówi Kuba ;)), które są shimmerkowe i postanowiłam nie iść tą drogą. Dosyć bycia sroką ;) Za róż zapłaciłam 259kr (~130zł).

Poszłam też na dział męski i tam kupiłam zestaw miniatur Biotherm dla Kuby. Pianka do golenia, żel pod prysznic i krem do twarzy. Niech chłopina ma coś od życia :P Za zestaw zapłaciłam 159kr (~80zł). No i padło też na pół litra irlandzkiej whisky Jameson, którą Kuba chciał spróbować po obejrzeniu serialu True Detective. Miałam zapłacić 99kr, ale w samolocie zorientowałam się, że mnie okantowali na 30kr. Dlatego ostatecznie zapłaciłam 129kr(~65zł). [zdjęć nie ma, bo Kuba już swój zestaw do siebie zajumał, a jak alkohol wygląda, to chyba wie każdy :P ]

Łączna wartość zakupów, to 1025kr. Przeliczanie sobie daruję, bo mnie serce rozboli. 

Niestety kolejny lot z Oslo do Goleniowa przeżyłam tragicznie. Myślałam, że pęknie mi ucho. Miałam porobić zdjęcia z okna samolotu, ale jajo wyszło. Nie wiedziałam, co ze sobą zrobić, więc praktycznie całą drogę spędziłam jęcząc i trzymając się za głowę. Jestem w szoku, bo jeszcze nigdy mi się takie coś nie zdarzyło. Co gorsze, ucho bolało mnie jeszcze co najmniej trzy dni od powrotu do Polski. 

Jak wspominałam, pierwszy lot miałam o 7 rano. Dlatego ubrana byłam w grubszy sweter, żebym nie zmarzła. Co śmieszne, w Szczecinie dostałam delikatnie po policzku. Na kilometr było widać, że jeszcze kilka godzin temu byłam w innym kraju. Wszyscy byli rozebrani do rosołu, szorty, t-shirty i inne odkryte sukienki. I w tym tłumie ja. W szarym swetrze. Joł.


W dniu mojego powrotu rozpoczęła się promo w Rossku. Dlategóż też zakupiłam ten oto korektor. Jeden już mi się skończył, a ja jestem w nim po prostu zakochana. A kupić go prawie o połowę mniej, to już w ogóle. 

Buszowałam też po sklepach, w celu wydania pieniędzy. Kupiłam spodnie (ale nie zmieszczą się pewnie w kadr :P). Kupiłam pokrowiec na telefon, który jest mega, mega. Zwie się S View Cover i wyświetla fajnie powiadomienia. (cena:129zł w Saturnie). 



Napadłam na Douglasa podczas promocji -20% przez całą noc i w końcu kupiłam dwie szminki z MACa. Jak wiecie, w Norwegii zrobiłam deal życia i po tym, jak mojej mamie wypadł cień Naked Lunch z mojej paletki podróżnika (nie, nic wielkiego mu się nie stało), wyhandlowałam dwie szminki w ramach ataku serca. Padło na kultowe kolory, Angel oraz Girl About Town. W obu się zakochałam i oba pokażę Wam na pewno z bliska.




Co dalej? Co dalej? Tak się zastanawiam, czy czegoś nie przeoczyłam. A! No tak. Kupiłam też swoje pierwsze Melissy. Ogromnie mnie zdziwiło, gdy udało mi się na nie wpaść w Szczecinie. Byłam naprawdę pewna, że nie są u nas dostępne. Za swoje czarne, z nowej kolekcji zapłaciłam 159zł. I ogólnie powiem Wam, że noga mi pływa i strasznie obtarłam pięty. Z tym, że kompletnie się do nich nie zrażam i dam im jeszcze parę szans, bo jestem typem człowieka, którego obetrą nawet kapcie. Myślałam o podaniu rodziców do sądu, ze względu na moje niedorobienie, ale nic mi to nie da. I tak każde buty będą mnie obcierać. Całe życie. Najs ;) W każdym razie Melisski pachną ślicznie, są śliczne i oby już mnie więcej ślicznie nie obtarły ;)


W poniedziałek napadłam jeszcze na Rossmanna i Naturę w poszukiwaniu szarego eyelinera. Jeszcze tam wrócę, bo nie znalazłam takiego cudaka. Kupiłam za to dwa cienie z Kobo (Dark Chocolate i Caffe Latte) oraz kultową już maskarę z Lovely. I ja postanowiłam jej dać szansę, po tych wielu pochlebnych opiniach. A że teraz kosztuje dosłownie grosze, to nie będzie mi żal, jak się u mnie nie sprawdzi.




No i teraz już zdradzę Wam tajemnicę, dlaczego z Norwegii nie przywiozłam tobołka ciuchów, mimo że promocje zachęcały. I to nawet bardzo. Otóż, wczoraj wybrałam się na swoją pierwszą wizytę do dietetyka. Tak, te które znają mnie osobiście wiedzą, że od kilku lat jest mnie więcej, niż mniej. Próbowałam kolejny raz schudnąć, ale nie będę ukrywać, że jestem cienki Bolek i nie dałam rady. Dlatego postanowiłam nie katować się kolejną dietą, którą odpuszczę po dwóch miesiącach., tylko przejść się do kogoś, kto się na tym zna. Kto nauczy mnie, jak mądrze jeść, kiedy moje "odchudzanie" się już skończy. Kto będzie mnie motywował na kontrolnych wizytach. I przede wszystkim, potrzebuję dyscypliny. Wiem, że przed samą sobą bym się usprawiedliwiała, że zjadłam kolejną czekoladę. Obcemu człowiekowi będzie mi wstyd powiedzieć, że się obżerałam czekoladą zamiast zjeść marchewkę :)  Będą ciekawe przepisy? Dam znać. Pan dietetyk Piotr zachwyci mnie na tyle, że go Wam polecę - spoko. Zaznaczę jednak, że blog nie zmieni się nagle w "JA I MOJA DIETA". Chcę dzielić się z Wami moim życiem, a myślę, że dawanie Wam znać, ile udało mi się schudnąć w każdym miesiącu, jakoś mnie zmotywuje. Będę miała wszystko czarno na białym. 

I to już chyba byłoby na tyle. Mam nadzieję, że mój tasiemcowaty post(w długości i ilości informacji z mojego życia, rodem z Klanu), Was nie zanudził. Teraz już będą recenzje tego, co nakupowałam i co się u mnie sprawdza/nie sprawdza już od dawna. Dobrego tygodnia Wam życzę!
Ściskam, 
Ala.

Jesienna lista życzeń

Saturday, September 28, 2013 -


W pewnym momencie miałam wrażenie, że mam już wszystko, co moje serce może chcieć, ale ostatnio okazuje się, że to fajne, tamto fajne, to też bym chciała. I tak jakoś się okazuje, że ta moja lista jest całkiem spora. Część z tych rzeczy jest bardziej osiągalna i za jakiś - mam nadzieję, że w miarę najkrótszy - czas stanę się ich posiadaczką. Niektóre są dosyć, jakby to delikatnie powiedzieć, wymagające dla portfela :) Dlatego na nie będę musiała poczekać jeszcze spooooro czasu. Oby cierpliwość się opłaciła.

1. Pierwsze miejsce zajmuje perełka, na którą ślinię się, jak niemowlę. Puder rozświetlający od Guerlain, Meteorites Compact. Puder prasowany nie jest mozajką meteorytów w formie kuleczek, ale daje ładne rozświetlenie. Nie ukrywam, że ogromnie podoba mi się jego opakowanie i to ono najbardziej mnie do niego ciągnie. Za 7g produktu trzeba zapłacić 219zł (tyle w Douglasie). Obiecuję sobie, że już niedługo wpadnie w moje łapska i już się nie mogę doczekać. Oby szybko! :)




2. Mary-lou Manizer The Balm
Nie muszę chyba tego rozświetlacza nikomu przedstawiać. Daje piękne, szampańskie rozświetlenie, świetnie się trzyma i jeszcze go nie mam  w swojej kosmetyczce. To dziwne. Bardzo.



3.Beauty Blender
Takie tam jajko, gąbeczka do podkładu, pudru, korektora - czego tam chcecie. To moje różowe spełnienie marzeń i  ślinię się na niego już od bardzo dawna. Za każdym razem, gdy już mam ochotę go zamówić, to ktoś (czyt. Kuba) przemawia mi do rozsądku, że to przecież gąbka, że tyle pieniędzy, że pędzle mam na lata... I nie wiem, może kiedyś to ja wygram i zamówię :)



4. Pędzle Hakuro
I mimo że mam pędzelków całkiem sporo, chociaż też nie najwięcej, to ostatnio czuję, że przydałoby się jeszcze parę do nakładania cieni i do ich rozcierania. Podoba mi się jeszcze jeden mały puchacz, który świetnie sprawdziłby się do korektora (H64). Poniżej zdjęcia tych, na które czuję parcie.

                                                                                                                          H70
          H64




                                                                                                                                                                                   H76







H79


źródło:makeupbox.pl

5. Benefit, High Brow
Oh Yeah... Na tę kredkę mam ochotę dopiero od niedawna i skutecznie odstrasza mnie jej cena. Tak, naprawdę skutecznie. Z drugiej strony ogromnie podoba mi się efekt, jaki daje i pewnie prędzej, czy później się na nią skuszę. Jest droga, aż za droga - kosztuje jakieś 90zł. I nie wiem nawet, jak Wam wyjaśnić jakie mam wobec niej uczucia. Bo to przecież zwykła kredka rozświetlająca, która kosztuje za dużo, jak na kredkę. Z drugiej strony wiem, że to kosmetyk wart tych pieniędzy. Po prostu biję się z myślami, czy warto mieć ją już teraz, czy jeszcze chwilę poczekać.


6. Baza pod cienie z Urban Decay, to moje ukryte chciejstwo. Chcę jej i nie chcę, i tak mi się odnawia choroba mniej-więcej co dwa miesiące, kiedy znowu bardzo jej pragnę. Nie odstrasza mnie jej cena, czyli około 60zł, bo jest jej naprawdę dużo i starcza na milion lat użytkowania. No i jest wygodna, bo ma pędzelek, a ja mam już dosyć mojej bazy z Daxa...



7. Sleek, Vintage Romance
Jest to najnowsza paletka Sleeka i kompletnie oszalałam na jej punkcie. Koniecznie musi być moja, bo inaczej umrę, zdechnę i nie przeżyję. Ma piękne kolory, idealne na jesień. Szczególnie podobają mi się te odcienie fioletu, za którymi ostatnio błądzę oczami w sklepach i szukam idealnych kolorów wina, oberżyny i innych jesiennych barw. W tej paletce są prawie wszystkie cienie, jakich szukałam, więc warto w nią zainwestować. Nawet fakt, że Sleeki okropnie się osypują mnie nie zraża. Ta paletka będzie moja.


A wiecie, co jest najgorsze? Ostatnio doszłam do wniosku, że jestem zakupoholiczką, ale tylko jeśli chodzi o kosmetyki. Nigdy nie mam ich za wiele. Jest mi smutno, gdy nie mam nowego kosmetyku, gdy sobie nic nie kupię. A jak już sobie kupię, to jestem w stanie euforii i "tak mi dobrze", że mam coś nowego. To już chyba problem, prawda? :)

Mimo wszystko trzymam się dość mocno i staram się nie kupować pierdół. Dotarło do mnie też to, że potrafię wydać bezsensownie mniejsze pieniądze na jakieś kompletnie mi niepotrzebne rzeczy tylko dlatego, że są w promocji albo "się przydadzą". Dlatego postanowiłam, że wolę te pieniądze, które chcę wydać na jakąś duperelę zaoszczędzić, poczekać jakiś czas i kupić to, na czym mi naprawdę zależy. A w taki sposób mam nadzieję, że szybciej uda mi się pospełniać marzenia z tej kosmetycznej listy. Mniej bzdur, więcej cierpliwości, oszczędności i za jakiś czas będę mogła się cieszyć tym, na czym mi naprawdę zależy. Takie mam jesienne postanowienie

Ta lista jest po to, żebym postawiła sobie jasne cele, żebym kupowała to, co chcę a nie, co mi wpadnie w danej chwili w oko. Jeśli na blogu pokażę niedługo coś, co kupiłam i nie będzie tego na tej liście, to możecie mnie jawnie zjechać w komentarzach, żeby mnie postawić do pionu. Mam  jednak nadzieję, że lista będzie mnie trzymać w ryzach i nie dam  się podstępnym promocjom - kupię tylko to, o czym marzę.

A Wam się ostatnio coś marzy? Dajcie znać! Może moja lista się powiększy o coś, o czym nie słyszałam. A może znacie już dobrze jakiś kosmetyk z mojej listy? 

Benefit, Hervana

Monday, June 24, 2013 -

Mam ten róż już na tyle długo, że śmiało zasiadam do tej recenzji. Z marką Benefit nie muszę nikogo zapoznawać. Ma fantazyjne nazwy produktów i ich opakowania, a ponadto szczyci się naprawdę fajnymi kosmetykami. Niestety jest też bardzo drogą marką. Standardowo róż Hervana kosztuje 145zł.



No dużo, dużo... Ja swoją otrzymałam w prezencie, a i tak mi szkoda pieniędzy. Żałuję trochę, że nie było na nią wtedy promocji, bo na pewno byłabym bardziej zadowolona, gdyby kosztowała stówkę. Jeśli chodzi o regularną cenę - nie jest jej warta albo wart, bo to róż.

Już mówię dlaczego. W prześlicznym opakowaniu dostajemy 8g produktu. Całkiem sporo, żeby nie powiedzieć, że bardzo dużo. Starczy na naprawdę długi czas. Nie ma się więc co martwić, czy poużywamy go sobie długo.



Efekt "anielskich policzków" uzyskujemy po zmieszaniu wszystkich kolorów w pięknej mozaice. A kolory do zmieszania są aż cztery: róż, jagoda i dwa odcienie beżu. Na jednym ze zdjęć udało mi się uchwycić, jakie ten róż ma drobinki. Chociaż nie ma się co martwić, one kompletnie znikają na twarzy, pozostawiając ładny efekt rozświetlenia.

Kiedy ją kupiłam, byłam chora i nie czułam jej zapachu. Potem węch mi wrócił i zapach mogę określić, jako przyjemny, lekko słodki. Nie jestem jednak jakąś jego ogromną fanką. Są dziewczyny, które twierdzą, że pachnie on bosko. Ja wychodzę z założenia, że pachnie ładnie.


Nałożony na kości policzkowe daje piękny, lekki i promienny wygląd. Policzki są naturalnie zaróżowione i naprawdę fajnie wyglądają. I mimo, że produkt używam namiętnie, kocham go i w ogóle, to ponownie (w regularnej cenie) go nie kupię! W promocji, jak najbardziej.

                        
Nałożyłam go na policzek więcej niż zwykle, żebyście mogły zobaczyć jego faktyczny kolor. Chociaż na zdjęciu tego za mocno nie widać, to na żywo wyglądałam, jak lalka.  Ja preferuję na co dzień raczej delikatny efekt. 

Jest zwyczajnie za drogi. Jest świetnym produktem, ale no kurczę, przesadzili z ceną. Co z tego, że jest go dużo. Za tę cenę można mieć kilka różnych odcieni różu np. z Bourjois, który jest równie dobry. Także jedynym minusem, jaki widzę w Hervanie, jest jej cena. Starczy mi pewnie do końca świata, a jak się skończy, to upoluję go w jakiejś korzystnej cenie. Nie ma bowiem sensu wydawać na niego takiej kwoty. Nie jest produktem niezbędnym w kosmetyczce, ale nie powiem - używa się go bosko.
Dostaje 9/10, bo tej ceny, to im nie wybaczę.
DO GÓRY