O mnie

Moje zdjęcie
Olsztyn, warmińsko-mazurskie, Poland
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą moose.. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą moose.. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 8 listopada 2018

Lenistwo fotkoroba.


         Czas zadumy nad śmiercią, przemijaniem i ceną zniczy, po raz kolejny, spędziliśmy na Podlasiu, ale ja tym razem nie o tym, gdyż post będzie na nieco inny temat, choć z mało soczystą Doliną w tzw. tle.
         Otóż, Mili Moi - jak się zapewne domyślacie - pstrykanie przyrodniczych fotek jest fajne, bo ... jest fajne i tyle! Bo to przecież Pani Przyroda zmysłowy buduar, bo to świt krwawiący nieba czerwienią, bo to - imaginujcie to sobie wewnętrznie - światło wyzywające i chłodek miły, jak - nie przymierzając - pan w parku zakątku, zmyślnie kuszący gminne dziewczę miejskim łakociem. To w końcu te wszystkie, zdziczałe żyjątka wpatrzone hipnotycznie w obiektywy naszych aparatów, niczym ludzie w ten obraz po wsiach obwożony, co to podobno przecudownym jest.
         Tyle tylko, że później trzeba z tych wszystkich, wypstrykanych gigabajtasów, wybrać te nienajgorsze, co nie zawsze jest łatwym, bo przyjemnym jest nigdy.
         I tu właśnie pojawia się problem, który - uczeni w psychologii lenistwa - nazywają ... najpoważniejszą fotografii patologią właśnie.
         Zazwyczaj wygląda to tak.
         Przedświt. Wbijamy w teren niegdyś bagienny, niczym ten Ramba nóż wszechstronny w letnie, wietnamskie masło. Pierwsza polanka? Niczego nie ma. Druga polanka? Podobnie. Trzecia polanka? Tudzież dupa, ale aby nie przedłużać postu, przejedźmy od razu do polanki czternastej, gdzie wreszcie jest łoś we mgle mglistej, jak wata z cukru pudru zrobiona, więc trzaskamy! Z monopodu, z ramienia, z biodra, z podrobów, z trzewi, z jestestwa i z bani! Trzaskamy, jak oszalali, jakby od tego zależało życie nasze i Wasze też trochę poniekąd! Strzelamy foty tak, jakby nam - w tym właśnie momencie - Pani Przyroda wlała litr najprzedniejszego cud-samogonu w mroczne zakamarki wątroby i w ciasne zaułki trzustki!
         Następnie łąki przy ... tia, już! Zadzieram kiecę, lecę i zdradzam miejsce! Niech będzie, że łąki przy... i ponownie łoś! Trzaskamy, jak w transie, bo to przecież łoś, a przynajmniej tak uważa gŁośka. Nieważne! Robimy zdjęcia, choć ten łoś, to ciągle jeszcze łosie dziecko, maluszek, pluszaczek, byczuś taki! Nieistotne! Endorfiny mkną poprzez labirynty mózgów naszych, niczym strugi moczu przez ciemne i kręte koryta średniowiecznych, olsztyńskich rynsztoków. Poziom kortyzolu gwałtownie rośnie, a wszystko to razem buzuje na podobieństwo wielkanocnego żuru na kuchni opalanej chwastem-brzozą, choć wszakże do wiosny nieblisko. Bez znaczenia! Jest byczek i choć to - czas cały - maskot-bibelot zaledwie, trzaskamy!!
         Zachód słońca, czyli na kresach, jakaś siedemnasta, a teraz to już pewnie i szesnasta, albo i piętnasta. Spoceni, niczym laboratoryjne szczury po tygodniu zbrodniczych eksperymentów biologiczno-weterynaryjnych, wracamy do auta i - o Światowidzie Umiłowany Ponad Krzewiną - są sarenki! Sarenki są o ludzie dobrzy! Trzaskamy ponownie! Sarenki! O Pani Naturo Śliczna, co unosisz się litościwie ponad Przekopem przez Mierzeję Wiślaną! Sarenki są!
         Jak te dziewice na niwie płowych, jak te - nie uwłaczając nikomu - ludzie głupie - choć kiedyś tam deklarowaliśmy, że sarenek nie i już - trzaskamy!
         Albo inaczej. Tłuczemy się wolno, wolniutko, wolniusieńko kulawym, podlaskim szutrem do przyjaciół domu, by ukoić - rozedrgane porannym Natury nerwem - synapsy i nagle pojawia się taki skoczek-lisek-nielisek (na przykład!), który wyłazi nam bezczelnie przed soczewy! I co zrobisz nieszczęsny człowiecze zaczadzony fotografią przyrodniczą? Nie trzaśniesz?! Trzaśniesz! Z lewej liska! Z prawej myszojada! Od tyłu cietrzewiego ciemiężcę ... no żesz! Niby cztery karty, ale znowu zabrakło miejsca na tym cyfrowym łez padole.
         Gdy wreszcie przychodzi opamiętanie, wracamy do naszego, warmińskiego mieszkania, a ja umęczony, niczym wędrowny ekshumator, albo handlarz lewymi relikwiami, siadam przed komputerem i ... opończa lenistwa otula mnie tak czule, jak sobotnia mgła otulała drogę ze Szczytna do Olsztyna. I nic na to nie poradzę, gdyż takie jest niestety życie przyrodniczego fotkoroba.

PS. Przepraszam, ale odpowiedzi na komentarze i komentarze właściwe będą jutro, gdyż dziś jest masakra!























poniedziałek, 27 listopada 2017

Okulary.

         Ten post (ale z innym tekstem) miał ukazać się wczoraj, choć tak naprawdę miał się ukazać w środę, ale nie mam już siły na szukanie usprawiedliwień. Problem w tym, że na przeszkodzie stanęła okoliczność natury subiektywnej o staropodlaskim imieniu Iwona. Kiedy bowiem poprosiłem rzeczoną okoliczność o recenzję tragihistorii nieszczęsnego, podlaskiego sierotka, ta stwierdziła autorytatywnie, że jest ona wyjątkowo ponura i absolutnie nie nadaje się do bloga o tematyce - było, nie było - radośnie przyrodniczej, a tak w ogóle, to idzie spać.
         I tak oto zostałem sam na sam z owym rzekomo ponurym tekstem i prawdę mówiąc nie bardzo wiedziałem, co począć. Pora była zbyt późna, by zaczynać wszystko od nowa, a na dodatek wredna szuja z telewizora przypomniała mi, że następnego dnia jest poniedziałek. W odruchu ostatecznej rozpaczy usiłowałem znaleźć zrozumienie u kota, ale ten, albo nie dorósł do mojej tzw. twórczości, albo - co jest zdecydowanie bardziej prawdopodobne - już dawno ją przerósł. Postanowiłem zatem odłożyć kwestię postu do rana mając nadzieję, że przyśni mi się coś, co będę mógł gracko przerobić na nową opowieść.
         Poniedziałkowy świt przywitał mnie kompletną amnezją w przypadku snów, całkowitym brakiem wszystkiego, co może kojarzyć się z tą porą dnia oraz tajemniczą karteczką wetkniętą za samochodową wycieraczką. W pierwszej chwili pomyślałem, że to liścik od rozkochanej w naszym aucie fanki czeskiej motoryzacji lub przejaw agresywnego marketingu lokalnej budy z zapiekankami. Byłem jednak w błędzie, gdyż karteluszek okazał się być zaproszeniem do siedziby Straży Miejskiej na spotkanie poświęcone zieleni w tkance miasta. Przyznaję, że ucieszyła mnie niezmiernie ta niespodziewana i intrygująca, pod względem sposobu dostarczenia, informacja. Z uwagi na lokalowe zamieszanie od ponad dwóch tygodni praktycznie nie miałem styczności z przyrodą, a tu proszę! Zaproszenie na interesującą konferencję, być może okazja do wygłoszenia porywającego wykładu, a już na pewno opcja darmowego obiadu w postaci szwedzkiego stołu po staropolsku. Cofnąłem się zatem do mieszkania po musznik i pojechałem.
         Dotarłem na miejsce nieco po dziesiątej i pierwsze co zauważyłem, to brak rozentuzjazmowanych tłumów, które zwykle towarzyszą tego typu mitingom. Pomyślałem jednak -  jako że przybyłem nieco spóźniony - że funkcjonariusze SM, uczeni i złakniona wiedzy gawiedź zapewne siedzą już w sali konferencyjnej. Przy wejściu podałem zaproszenie recepcjoniście i zapytałem grzecznie, gdzie odbywa się rzeczony kongres?
         Obiecywałem to solennie i wielokrotnie, ale tym razem wytatuuję to chyba sobie na twarzy czcionką Arial o rozmiarze 64! Od dziś mogę wyjść z domu bez butów i bez bielizny, ale nigdy już nie zapomnę o tych cholernych okularach.
       Generalnie bowiem większość informacji na karteczce się zgadzała. To znaczy zgadzała się, jeżeli chodzi o Straż Miejską i zieleń, gdyż reszta to już niekoniecznie. Gdybym miał wspomniane szkła, zapewne bez trudu przeczytałbym, że zaproszono mnie nie na sympozjum, a do uiszczenia mandatu za zdewastowanie zieleni miejskiej, co uczyniłem nieświadomie wjeżdżając jednym kołem na coś, co w zamierzchłych czasach PRL, nazywane było jeszcze trawnikiem. Jednym słowem, gdybym miał okulary, nie musiałbym robić z siebie idioty, paradując po mieście w muszniku, jak jakiś - nie przymierzając - Stuhr w "Wodzireju". I to tylko po to, żeby się najeść.
         Oczywiście przesadzam z tym tatuowaniem, ale faktem jest, że bez okularów bywa coraz ciężej. Poniższe zdjęcia łosi i niełosi obejrzałem dopiero kilkadziesiąt godzin po ich zrobieniu, gdyż oczywiście okulary zostawiłem w domu, a bez nich widzę tylko tyle, że jakieś tam fotki w aparacie są. Przez chwilę zastanawiałem się nawet nad zakupem kilkudziesięciu par jednorazówek, które mógłbym poukrywać wszędzie tam, gdzie planuję przebywać (stale lub czasowo) w trakcie następnej dekady, ale po namyśle stwierdziłem, że szkoda pieniędzy, gdyż i tak pewnie bym ich nie znalazł bo ... nie wziąłbym okularów.
        Tak, czy siak mam nadzieję, że blogowa absencja niedługo odejdzie w niepamięć, świty zaczną świecić, a kot zejdzie na ziemię i zacznie czytać moje posty.