Czy jest coś piękniejszego od głosu byka
oznajmiającego światu, że oto posiada swój harem i będzie go bronił do
upadłego? Zapewne ci z Was, którzy tego doświadczyli odpowiedzą, że absolutnie nie ma niczego takiego! Nie istnieje nic bardziej pierwotnego i doskonalej wpisującego się w mglisty pejzaż
warmińskiego, karpackiego, czy biebrzańskiego wczesnojesiennego
przedświtu.
Przyznam szczerze, że kiedyś też tak myślałem.
Ba! Upajałem się odgłosami rykowiska, jak – nie uwłaczając nikomu – małorolny degustator
sfermentowanym sokiem z owoców jabłoni. Tyle tylko, że pojawił się Ktoś, kto
spowodował, że byczy, triumfalny odgłos stał się dla mnie dźwiękiem, którego (przynajmniej
aktualnie) organicznie nie znoszę.
Tym Ktosiem jest Iwona, której telefon budzi
nas conocnie … rykiem byka właśnie.
W ubiegłych latach zaczynaliśmy interesować się
jeleniami dopiero kilka dni przed rykowiskiem. Sprawdzaliśmy znane nam miejsca,
trasy którymi poruszają się zwierzęta, behawior lokalnych myśliwych itp.. W tym roku zaczęliśmy zdecydowanie
wcześniej, co jest fajne i niefajne zarazem. Fajne, gdyż lubimy kontakt z tą,
no … naturą. Niefajne, gdyż w czerwcu świt wykwita nad horyzontem o czwartej
nad razem, a jelenie niestety nie mieszkają w naszej kamienicy, tylko nieco
dalej i trzeba do nich dojechać. I tu właśnie pojawia się problem. Świt jest o czwartej, czyli trzeba wstać o trzeciej, ale - nie
wiedzieć dlaczego - Iwona ustawia budzenie na drugą. To znaczy wiedzieć dlaczego, gdyż jak sama twierdzi, tylko w ten sposób nie zaśpimy, choć ja w tej kwestii mam nieco inne, a wręcz całkowicie odmienne zdanie.
Tak, czy owak dwie godziny po północy zaczyna się
… sypialniane rykowisko.
I teraz spróbujcie to sobie wyobrazić! Śnię właśnie o
raucie na yacht`cie zacumowanym w greckiej zatoczce pod Ostrołęką. Wokół łodzi uwijają się rajskie gawrony polujące na miododajne dżdżownice, a na pokładzie trwają polinezyjsko-kurpiowskie bachanalia. Fuksjowłosy,
trzymetrowy boy zmierza w moją stronę z oszronionym tulipanem bimbru wypełniającego szczeliny pomiędzy kawałkami subsaharyjskiego
lodu, orangutan-finansista w półnegliżu proponuje mi objęcie posady nadradcy ds. fotografii przyrodniczej w firmie zajmującej się recyklingiem modelek, a hawajskie panczenistki ze Szwabi grillują synchronicznie gadzią karkówkę i układają małosolne ananasy na alabastrowych talerzykach w kształcie budynku dyrekcji Biebrzańskiego Parku Narodowego ...
Jest przecudownie, lecz nagle w tę idylliczną nierzeczywistość, jak pradawna asteroida w mamucie trzewia, wdziera się ON, czyli ten nieszczęsny byczy ryk z żoninego smartfona!! Próby obudzenia
właścicielki współczesnej wersji trąby jerychońskiej, jak zwykle spełzają na niczym, więc na wpół przytomny sięgam
po ten elektroniczny szajs, a że nie znam się na współczesnej technice
telekomunikacyjnej miast wyłączyć alarm, wduszam tylko drzemkę. Zasypiam i ponownie wracam na yacht, gdzie z moralnie podupadłymi nornicami tańczę szaleńczego jive`a, by
po siedmiu minutach choreograficznie nienagannych wygibasów … ponownie znaleźć się na warmińskiej polanie.
Ta zabawa (o ile oczywiście można nazwać to
zabawą!) trwa przeciętnie jakieś pół godziny, po którym to czasie wściekły - niczym jeżyk po spotkaniu z nietoperzem - wstaję, zapalam światło, znajduję wyłącznik alarmu i padam z rozpaczą
na łóżko, by jeszcze choć na tych kilkanaście minut dołączyć do - pozbawionych obyczajowych hamulców - gryzonic.
I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie fakt, że smartfon Iwony posiada niestety funkcję podwójnego budzenia, co oznacza, że po kolejnych siedmiu minutach na sennym yacht`cie pojawia się całkowicie niesenny ... kogut!