O mnie

Moje zdjęcie
Olsztyn, warmińsko-mazurskie, Poland
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą deers. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą deers. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 4 października 2018

Po prostu o przyrodzie.


         Jako, że już dawno nie napisałem niczego, co choćby o ćwierć atomu otarło by się o magiczny świat Pani Przyrody, postanowiłem to zmienić i przygotowałem post, w którym wręcz iskrzy się od opisów cudów Natury. Pozwólcie zatem, że  tym razem zabiorę Was do bajecznej Doliny Biebrzy, gdzie spędziliśmy ostatni weekend, czyli - będąc precyzyjnym - ochłap piątku, sobotę i plugawie krótki, niedzielny epizodzik.

Piątek. Dzień pierwszy.

         Na miejsce dotarliśmy zbyt późno, by sfotografować cokolwiek, a to za sprawą zbliżających się wyborów samorządowych, czego dowodem były wszechobecne prace mające na celu stworzenie infrastruktury drogowej, która nie śniła się autochtonom, nawet po przedawkowaniu sporyszu. Wspomniana kwestia dotyczy zwłaszcza Kurpi, gdzie zlikwidowano niemalże wszystkie, dotychczasowe dukty i - na czas przebudowy - ustawiono liczne, wahadłowe sygnalizatory. O ile jednak w okolicach takiego np. Olsztyna podobne światełka zmieniają swą barwę, co kilka minut, o tyle na Kurpiach wahadełka zmieniają się wyłącznie w systemie dobowym. Oznacza to - ni mniej, ni więcej - że jeżeli jedziemy autem i widzimy, że zielone zaczyna przeistaczać się w barwę jesiennego winobluszczu, możemy spokojnie wracać do domu, chyba że pragniemy się godnie zestarzeć, stercząc godzinami pod czerwoną (!) latarnią. Nam jednak, jako że do domu mieliśmy bardzo daleko, nie pozostało nic innego, aniżeli uzbroić się w cierpliwość i czekać, więc do Doliny dotarliśmy w absolutnych ciemnościach i tylko roztaczająca się wokół, subtelna woń świeżo nastawionego zacieru, uświadomiła nam, że jesteśmy na miejscu.

Sobota. Dzień drugi.

         Ryk chłysta i - naprzemiennie - gromkie popisy koguta wydobywające się ze gŁosinowego smartfonu, uświadomiły nam, że czas wstawać. Poderwaliśmy zatem swe gibkie ciała i ruszyliśmy gracko na salony Pani Przyrody, tym bardziej, że wyzywające światło gwiazd dawało nadzieję na brzask przecudowny i świt, który niejednego, nadwrażliwego pejzażystę mógłby przytrafić o rozległy zawał uszczęśliwionego serca, ale pozwólcie, że pominę dalsze opisy, gdyż wiem, że wiecie w czym rzecz.
         Tuż po pracowitym, fotograficznym poranku udaliśmy się do pewnej restauracji (zwanej dla niepoznaki barem) mieszczącej się przy stacji paliw jednego z wiodących, podlaskich koncernów naftowych. Jak już wiecie (albo i nie) od jakiegoś czasu jestem na restrykcyjnej diecie-cudzie, która teoretycznie powinna zmienić mnie we współczesne wcielenie Apollina, jednak zawsze podczas naszych wyjazdów, korzystam w tej materii z prawa dyspensy, chociaż -  rzecz jasna - bez przesady. Ponieważ godzina była zbyt wczesna na potrawy ciężkostrawne, jako to jajecznica na maśle, naleśniki z serem i/lub marmoladą, skoncentrowałem się wyłącznie na daniach lekkich i jednocześnie pożywnych. Niestety miałem pecha, gdyż ostatnią porcję, wędzonego w trawie cytrynowej tofu zamówił, stojący przede mną w kolejce operator wozu asenizacyjnego, zaś na sałatkę z quinoa, cieciorką i orzechami pekan musiałbym czekać około kwadransa. Ponieważ nie dysponowaliśmy, aż takim ogromem czasu, mój wybór padł był na biopodwawelską grillowaną na (czego jestem prawie pewien) węglach z czereśniowych konarów, garnirowaną piórkami karmelizowanej pracebuli. Do tego oczywiście ekologiczne pieczywo z (ufam!) tymotki oraz filiżanka wonnej, biodegradowalnej mokki z humanitarnie nienagannej części Afryki.
         Po wspomnianym posiłku ponownie wyruszyliśmy na spotkanie z mokradłową bioróżnorodnością, ale ponieważ wiem, że jest to Wam nieobce, pominę opis tej, w sumie najnudniejszej, części dnia.

Niedziela. Dzień trzeci i zarazem ostatni.

         W smolistą czerń podlaskiej nocy, niczym pancerne zagony Guderiana, wdarło się rozpaczliwe wycie żoninego budzika. To czas pobudki dla tych, którzy nie po sen przybyli na kresy Rzeczypospolitej, a po Pani Przyrody Cuda-Niewidy. To czas, gdy znaczenie traci zmęczenie członków i głowy, nienawykłej do lokalnej fermentacji, rozchwianie. Ruszamy zatem ponownie w mroczne bezkresie moczarów z nadzieją, że źrenice naszych obiektywów wnikną głęboko w otchłań łosich istnień. Oczywiście tego, co było później, nie ma sensu opisywać, gdyż w głębi duszy czuję, że mentalnie byliście wtedy ze mną. Wierzę, że moje oczy były Waszymi oczyma, a palec, którym naciskałem przycisk migawki, Waszym palcem był wtedy!
         Zmęczeni, niczym muły spod Monte Casino, cudem jakimś, po raz wtóry, dotarliśmy do opisywanej wcześniej restauracji. Przyznam szczerze, że trudy poranka sprawiły, że mój umęczony - niczym krzyż architektów ryżowych tarasów - wzrok z trudem rozpoznawał, znajome już przecież, napisy na menu-tablicy, nie na tyle jednak, by nie wychwycić - niczym orłosęp padliny - bigosu myśliwskiego. Co prawda wzmiankowany bigos miał tyle wspólnego z tym, co powinno kryć się pod tą nazwą, ile polski, zbrzusiały nemrod z Artemidą, ale - na Peruna - nie bądźmy żałosnymi purystami!
         I to byłoby na tyle. Tuszę, że oczarowałem Was opisem obrazów, które towarzyszyły nam podczas naszej ostatniej, bagiennej wyprawy i które - mam nadzieję - zostaną Wam pod powiekami na zawsze.

PS. Przepraszam, ale komentowanie i odpowiedzi na komentarze muszę przełożyć na jutro, gdyż dziś padam i upadam:)





















niedziela, 1 lipca 2018

Rozważnia na temat zmian klimatycznych.



„Qué sería Europa cristiana sin papas jóvenes, hinojo,
tocino y leche?”


Ta, powszechnie znana, ponadczasowa i jakże trafna sentencja autorstwa średniowiecznego hiszpańskiego poety, myśliciela, uczonego, znawcy wina, miłośnika twarogu i kozich wdzięków – Celestina Rafaela Ramona Edmunda y Estorninsos en Cerezas zainspirowała mnie do napisania postu o negatywnych zmianach zachodzących w środowisku naturalnym ze szczególnym uwzględnieniem klimatu. Swoją drogą, zachęcam do lektury poematów Celestino, jego traktatów filozoficznych, a także powieści awanturniczych o lekkim zabarwieniu erotycznym. Oczywiście najlepiej czyta się te perełki w oryginale (starohiszpański nie jest tak trudnym, jak się początkowo wydaje), gdyż nawet najlepsze tłumaczenia nie są w stanie oddać wszystkich cieni, odcieni, świateł, półświateł, jasnego, ciemnego orzecha, jako też i pozostałych niuansów językowych ukrytych w słownej dżungli-niedżungli-parku-nieparku jego nieokiełznanego, literackiego geniuszu. Ale do rzeczy.
Ten post, to swego rodzaju przyczynek do toczącej się powszechnie dyskusji na temat dylematów związanych z klimat … tak na marginesie polecam Wam również malarstwo Seniora y Estorninsos en Cerezas. Kilkanaście jego obrazów w tym także takie arcydzieła, jak chociażby Tres cabras en el bano, Ladrones de turba, czy wreszcie wielokrotnie kopiowana przez samego Rafaela Santi – Naturaleza muerta con sopa segundo plato y compota, przetrwały szczęśliwie do naszych czasów i obecnie można je podziwiać w madryckim Muzeum Prado w skrzydle dla Privilegiado (po lewej za toaletami).
Zostawmy jednak Celestino, który notabene zasłynął również jako rzeźbiarz i wrócimy do kwestii zmian klimatycznych … Ha! Zaskoczyłem Was!? Założę się o pierwsze wydanie "Niewiarygodnych przygód Marka Piegusa", że nie było Wam dane wiedzieć, że ten Najwybitniejszy Syn Hiszpańskiej Korony robił również - jak mawia się na salonach - w marmurze? Uwierzcie mi jednak, że to żaden powód do otwarcia sobie żył w miejscu publicznym, gdyż do niedawna wszystkie jego cztery rzeźby uważano za zaginione. W marcu tego roku odnaleziono je jednak niespodziewanie w szafce na ciżmy opata jednego z katalońskich klasztorów i - jak twierdzą przedstawiciele hiszpańskiego odpowiednika naszego Ministerstwa Kultury i Sztuki - po przeprowadzeniu niezbędnych prac konserwatorskich, zostaną niebawem udostępnione światowej społeczności.
Wróćmy jednak wreszcie do tytułowego klimatu, gdyż jest to niezwykle istotna kwestia, zwłaszcza że nie ma już żadnych wątpliwości co do tego, że zmiany pogodowe są faktem i jednocześnie - jednym z najważniejszych problemów współczesnego świata, tak w przypadku środowiska, jak i gospodarki. Problem jednak w tym, że - paradoksalnie - anomalie pogodowe rejestrowano już znacznie wcześnie o czym świadczą chociażby pionierskie publikacje profesora i jednocześnie rektora Uniwersytetu w Salamance … Celestina Rafaela Ramona Edmunda y Estorninsos en Cerezas. W jednej z nich pt. „El clima esta cambiando, lo gue no cambia el hecho de gue debemos bebe vino", Autor zwraca uwagę na fakt permanentnego braku zim w jego rodzinnej Sewilli z czego wysnuwa – rewolucyjny, jak na owe czasy – wniosek, że klimat zaczyna wyraźnie się ocieplać. Niestety wyniki badań wybitnego uczonego nie trafiły na podatny grunt w – kompletnie nieprzygotowanej na to mentalnie i edukacyjnie - średniowiecznej Europie. Patrząc z dzisiejszej perspektywy można śmiało stwierdzić, że był to jeden z największych, cywilizacyjnych błędów! Gdyby już wtedy podjęto walkę z niską emisją, ograniczając np. liczbę spaleń na stosie lub – optymalnie – paląc wyłącznie odnawialne czarownice, poziom emisji CO2 do atmosfery byłby radykalnie niższy, co zdecydowanie przełożyłoby się na to z czym mamy do czynienia dzisiaj.
Mam nadzieję, że przedstawione w tym poście szeroko pojęte rozważania dotyczące zmian klimatycznych skłonią Was do głębszej refleksji. Środowisko nie jest, jak nam się kiedyś wydawało, czymś wiecznym i niezniszczalnym i to właśnie starali i starają się przekazać nam od zawsze mądrzy ludzie, tacy jak - między innymi - Celestino Rafael Ramon Edmund y Estorninsos en Cerezas.















Poniżej dokzapowiedź któregoś z kolejnych postów.



niedziela, 27 maja 2018

Ptasia zagłada.

Tym razem wyjątkowo poważnie, gdyż sprawa jest poważna. Wczoraj dokonano zrzutu wody z tamy we Włocławku. Po co? Ano po to, żeby zbudowany w stoczni w Płocku statek (wraz z holownikami), mógł dopłynąć do Gdańska. Problem w tym, że na skutek zrzutu woda w Wiśle podniosła się o blisko metr i zalała wszystkie łachy piaszczyste wraz ze znajdującymi się na nich jajami i pisklętami kilku gatunków ptaków. I to na odcinku 150 km rzeki!
Aktywiści z WWF i Towarzystwa Przyrodniczego ALAUDA, próbowali zastopować ten poroniony pomysł, ale niczego nie wskórali. I tak oto, przy praktycznie biernej postawie bydgoskiej Regionalnej Dyrekcji Ochrony Środowiska, która zareagowała zdecydowanie zbyt późno, czyjś partykularny geszefcik spowodował poważną katastrofę ekologiczną. Pikanterii dodaj fakt, że wspomniane łachy znajdowały się w granicach obszaru Natura 2000 „Dolina Dolnej Wisły”.
Ponieważ ten blog czytają również nieletni, powstrzymam się od przekleństw, choć cały post powinien się od nich skrzyć. W zamian zadam jedno, retoryczne pytanie. Czy w tym, coraz dziwniejszym, kraju ktoś jeszcze myśli?! Przecież całą operację można było zaplanować tak, żeby ten durny statek dotarł do miejsca przeznaczenia bez zabijania ptaków. Można było zaczekać do lipca i wszystko byłoby OK. Sieweczki rzeczne, rybitwy białoczelne i rzeczne odchowałyby pisklęta i wszyscy byliby zadowoleni.
Sprawa trafiła już na policję i do prokuratury. Mam nadzieję (naiwność, to niestety moje drugie imię), że zostanie potraktowana poważnie i osoby odpowiedzialne za to, co się wczoraj stało, dostaną po dupie i to mocno. Skoro za zabicie psa można dostać dwa lata bezwzględnego więzienia, to powinno dotyczyć to również ptaków.
Szkoda, że po raz kolejny Polska pokazuje Światu, że ochrona środowiska w naszym kraju, to kwestia - co najwyżej - dziesięciorzędna. Może i wstajemy z - jakiś tam - kolan, ale dalej na wielu polach (w tym zachowania dziedzictwa przyrodniczego) tkwimy w szambie po szyję!


PS. Przepraszam za emocje, ale to, co się dzieje od pewnego czasu z naszą przyrodą, to już się ku… nie mieści w głowie!