Jako, że już dawno nie napisałem
niczego, co choćby o ćwierć atomu otarło by się o magiczny świat Pani Przyrody, postanowiłem
to zmienić i przygotowałem post, w którym wręcz iskrzy się od opisów cudów Natury.
Pozwólcie zatem, że tym razem zabiorę Was do bajecznej Doliny Biebrzy, gdzie spędziliśmy ostatni weekend, czyli - będąc precyzyjnym -
ochłap piątku, sobotę i plugawie krótki, niedzielny epizodzik.
Piątek. Dzień pierwszy.
Na miejsce dotarliśmy zbyt późno, by
sfotografować cokolwiek, a to za sprawą zbliżających się wyborów samorządowych,
czego dowodem były wszechobecne prace mające na celu stworzenie infrastruktury
drogowej, która nie śniła się autochtonom, nawet po przedawkowaniu sporyszu. Wspomniana
kwestia dotyczy zwłaszcza Kurpi, gdzie zlikwidowano niemalże wszystkie, dotychczasowe
dukty i - na czas przebudowy - ustawiono liczne, wahadłowe sygnalizatory. O ile
jednak w okolicach takiego np. Olsztyna podobne światełka zmieniają swą barwę, co
kilka minut, o tyle na Kurpiach wahadełka zmieniają się wyłącznie
w systemie dobowym. Oznacza to - ni mniej, ni więcej - że jeżeli jedziemy autem i widzimy, że zielone zaczyna przeistaczać się w barwę jesiennego winobluszczu,
możemy spokojnie wracać do domu, chyba że pragniemy się godnie zestarzeć,
stercząc godzinami pod czerwoną (!) latarnią. Nam jednak, jako że do domu mieliśmy bardzo
daleko, nie pozostało nic innego, aniżeli uzbroić się w cierpliwość i czekać,
więc do Doliny dotarliśmy w absolutnych ciemnościach i tylko roztaczająca się wokół,
subtelna woń świeżo nastawionego zacieru, uświadomiła nam, że jesteśmy na
miejscu.
Sobota. Dzień drugi.
Ryk chłysta i
- naprzemiennie - gromkie popisy koguta wydobywające się ze gŁosinowego
smartfonu, uświadomiły nam, że czas wstawać. Poderwaliśmy zatem swe gibkie ciała
i ruszyliśmy gracko na salony Pani Przyrody, tym bardziej, że wyzywające
światło gwiazd dawało nadzieję na brzask przecudowny i świt, który niejednego,
nadwrażliwego pejzażystę mógłby przytrafić o rozległy zawał uszczęśliwionego
serca, ale pozwólcie, że pominę dalsze opisy, gdyż wiem, że
wiecie w czym rzecz.
Tuż po pracowitym, fotograficznym
poranku udaliśmy się do pewnej restauracji (zwanej dla niepoznaki barem) mieszczącej
się przy stacji paliw jednego z wiodących, podlaskich koncernów naftowych. Jak już
wiecie (albo i nie) od jakiegoś czasu jestem na restrykcyjnej diecie-cudzie,
która teoretycznie powinna zmienić mnie we współczesne wcielenie Apollina,
jednak zawsze podczas naszych wyjazdów, korzystam w tej materii z prawa
dyspensy, chociaż - rzecz jasna - bez przesady. Ponieważ godzina była zbyt wczesna na potrawy ciężkostrawne, jako to
jajecznica na maśle, naleśniki z serem i/lub marmoladą, skoncentrowałem się wyłącznie
na daniach lekkich i jednocześnie pożywnych. Niestety miałem pecha, gdyż
ostatnią porcję, wędzonego w trawie cytrynowej tofu zamówił, stojący przede mną
w kolejce operator wozu asenizacyjnego, zaś na sałatkę z quinoa, cieciorką i
orzechami pekan musiałbym czekać około kwadransa. Ponieważ nie dysponowaliśmy,
aż takim ogromem czasu, mój wybór padł był na biopodwawelską grillowaną na (czego jestem prawie pewien) węglach z czereśniowych konarów, garnirowaną piórkami karmelizowanej
pracebuli. Do tego oczywiście ekologiczne pieczywo z (ufam!) tymotki oraz
filiżanka wonnej, biodegradowalnej mokki z humanitarnie nienagannej części Afryki.
Po wspomnianym posiłku ponownie
wyruszyliśmy na spotkanie z mokradłową bioróżnorodnością, ale ponieważ wiem, że
jest to Wam nieobce, pominę opis tej, w sumie najnudniejszej, części dnia.
Niedziela. Dzień trzeci i zarazem ostatni.
W smolistą czerń podlaskiej nocy,
niczym pancerne zagony Guderiana, wdarło się rozpaczliwe wycie żoninego budzika.
To czas pobudki dla tych, którzy nie po sen przybyli na kresy Rzeczypospolitej,
a po Pani Przyrody Cuda-Niewidy. To czas, gdy znaczenie traci zmęczenie członków
i głowy, nienawykłej do lokalnej fermentacji, rozchwianie. Ruszamy zatem ponownie w mroczne bezkresie moczarów
z nadzieją, że źrenice naszych obiektywów wnikną głęboko w otchłań łosich
istnień. Oczywiście tego, co było później, nie ma sensu opisywać, gdyż w głębi
duszy czuję, że mentalnie byliście wtedy ze mną. Wierzę, że moje oczy były
Waszymi oczyma, a palec, którym naciskałem przycisk migawki, Waszym palcem był
wtedy!
Zmęczeni, niczym muły spod Monte Casino,
cudem jakimś, po raz wtóry, dotarliśmy do opisywanej wcześniej restauracji.
Przyznam szczerze, że trudy poranka sprawiły, że mój umęczony - niczym krzyż architektów ryżowych tarasów - wzrok z trudem rozpoznawał, znajome już przecież, napisy na
menu-tablicy, nie na tyle jednak, by nie wychwycić - niczym orłosęp padliny -
bigosu myśliwskiego. Co prawda wzmiankowany bigos miał tyle wspólnego z tym, co
powinno kryć się pod tą nazwą, ile polski, zbrzusiały nemrod z Artemidą, ale - na Peruna - nie bądźmy żałosnymi purystami!
I to byłoby na tyle. Tuszę, że
oczarowałem Was opisem obrazów, które towarzyszyły nam podczas naszej ostatniej,
bagiennej wyprawy i które - mam nadzieję - zostaną Wam pod powiekami na zawsze.
PS. Przepraszam, ale komentowanie i odpowiedzi na komentarze muszę przełożyć na jutro, gdyż dziś padam i upadam:)
PS. Przepraszam, ale komentowanie i odpowiedzi na komentarze muszę przełożyć na jutro, gdyż dziś padam i upadam:)