Ostatnio Pani Ewa Rubczewska (http://zapiskizdrogimlecznej.blogspot.com) napisała o niejakim
Moose Petersonie, „legendarnym fotografie dzikich zwierząt” i jego książkowych przemyśleniach.
Przyznam, że bardzo lubię takie amerykańskie „legendy” i ich poradniki.
Kiedyś w jednym z olsztyńskich hipermarketów kupiłem tego trochę (poradników,
gdyż „legend” chwilowo nie mieli), jako że były w totalnej przecenie, podobnie
zresztą jak filety z mintaja, spodnie narciarskie i schab b/k.
Lekturę wszystkiego, co amerykańskie zawsze
zaczynam od tylnej okładki, ze względu na zamieszczone tam fragmenty recenzji z
pism, o których chyba nawet w Stanach nikt nie słyszał oraz opinie, nieznanych w
Europie, celebrytów. Mam tu na myśli stwierdzenia typu: „Ta książka wyznacza
nowe standardy w fotografii przyrodniczej – Bronx Wild Photography”, „Geniusz
znowu przemówił – Greenpoint Illustrated Magazine” czy „Po lekturze tej książki nie mogłam
zasnąć, po czym sprzedałam obie nerki męża i kupiłam swój pierwszy teleobiektyw
– Susan Morgan”.
Ok. Zatem wiemy już, że mamy do czynienia z
Biblią dla fotografujących przyrodę. Myjemy się więc, zakładamy garnitur lub garsonkę
i z namaszczeniem zaglądamy do środka. No i co tam odkrywamy? Otóż prawie nic. Mam
wrażenie, że wszystkie te poradniki zawierają informacje, które każdy, kto
kiedykolwiek miał aparat w rękach, zna a tych których nie zna i tak do niczego
nie wykorzysta, przynajmniej w polskich realiach. Znajdziemy tam m.in. opisy
sprzętu firm, które sponsorują autora (tak na marginesie, wiele z polecanych
przez „legendy” gadżetów można kupić wyłącznie w USA, albo sprowadzić do
Polski za jakieś absurdalne pieniądze, albo poznać Pawła Figlanta :) - http://pawelfiglant.blogspot.com/), porady jak prawidłowo trzymać aparat
(!), jak fotografować likaony oraz, niezwykle przydatną dla fotografa-amatora z
Olsztyna, informację o tym, jak spakować obiektywy
przed wejściem na pokład samolotu Delta Air Lines.
Dodatkowo dowiecie się, że kolory są bardzo
ważne, ponieważ „żółty daje nadzieję”,
„zielony uzdrawia”, a „brązowy wywołuje uczucie smutku” (z tym
ostatnim muszę się niestety zgodzić, gdyż do dziś mam w głowie obraz moich
spodenek z przedszkolnych czasów, gdy nie dobiegłem na czas do toalety).
No dobrze, ale to przecież poradnik
fotograficzny, więc może trzeba przymknąć oko na durny tekst i zająć się
zdjęciami? Przecież analiza fotografii „legendy” powinna nas wiele
nauczyć. I co? I uczy! Uczy oszczędności, bo przecież za darmo nikt nas do
Kenii lub innej Montany nie zabierze, a tylko tam można spotkać obiekty, które
fotografuje „legenda” (w Polsce raczej nie spotkacie zwierząt, które od pluszaków
różnią się tylko tym, że co jakiś czas linieją).
Mówiąc już zupełnie poważnie, jakość większości
zdjęć zamieszczonych w tych poradnikach, jest po prostu słaba. Ot, takie fotki,
które być może dla kompletnego laika mogą wydawać się ciekawe – bo jest na nich lew!,
ale dla kogoś, kto choć trochę zna się na tym, są zwyczajnie nijakie.
Żeby było jasne. Nie znam wszystkich, tego
typu, książek wydawanych w USA. Swoje spostrzeżenia opieram jedynie na tych,
które trafiły (razem z mintajem) w moje ręce. Te są kiepskie i tyle. Jeżeli
zatem zaczynacie swoją przygodę z fotografią przyrodniczą, skorzystajcie z oferty
krajowej. Polecam książki i albumy Tomasza i Grzegorza Kłosowskich, Artura
Tabora, Wiktora Wołkowa, Andrzeja Waszczuka i wielu innych, świetnych
fotografów. Jestem w 100% pewien, że dowiecie się z nich dużo więcej niż z,
zalegającego półki z tanią książką, amerykańskiego chłamu.