O mnie

Moje zdjęcie
Olsztyn, warmińsko-mazurskie, Poland
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Podlasie. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Podlasie. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 12 lutego 2018

Wróżka porożuszka.

  
      Większość Czytelników tego bloga zapewne wie, że urodziłem się w Dolinie Biebrzy, przemieszkałem tam 17 lat, a potem – jak mawiano w złych dzielnicach stolicy– przeflancowałem się na Warmię. Nie musicie się jednak obawiać, gdyż wbrew pozorom, nie będzie to tekst z gatunku „stary człowiek opowiada o bagnach, których już nie ma, bo je osuszyli, a on ciągle nie może w to uwierzyć”.
         Ten post jest o tzw. zrzutach, czyli o znajdowaniu poroża, a raczej o nieznajdowaniu tegoż z jednym wyjątkiem.
         Jak już wspomniałem na wstępie, urodziłem się na mokradłach, które niemalże od połogu, ukochałem sobie nad życie. Mniej więcej tak w dziewiątej wiośnie życia zacząłem eksplorować owe tereny. Z początku węszyłem blisko mojej miejscowości, a potem – wraz z upływem czasu - zacząłem zapuszczać się coraz dalej i dalej i dalej i dal … mniejsza z tym.
Ile w tym czasie doznałem cudowności przyrodniczych – nie zliczę! Ile w tym czasie znalazłem tzw. zrzutów, czyli przeterminowanego poroża łosi (jeleni wtedy jeszcze w Dolinie nie było) zliczę, gdyż dokładnie … ani jednego! Mało tego! Mój Ojciec, który - z racji wykonywanego zawodu - poznał każdą piędź Doliny, także niczego nie znalazł! Ojciec eksplorował moczary 30 lat (słownie: trzydzieści), ja jakieś 10+20 już z Olsztyna (słownie: ja jakieś dziesięć plus dwadzieścia już z Olsztyna), czyli razem, jakby nie liczył, bite 63 lata i NIC! Nie znaleźliśmy nawet jednego, zakichanego, zmurszałego kawałka łosiowej tkanki kostnej! Niczego! Przez owe 78 lat (z ojcem na spółkę, ma się rozumieć) mówiliśmy sobie oczywiście, że nic się nie stało. Że mamy pecha i tyle. Albo, że w naszej okolicy łosie nie zrzucają, bo nie lubią. Albo, że … Najgorsze w tym wszystkim, że przez ten cały czas słyszałem zewsząd legendy o okolicznych zbieraczach, którzy zarabiali na tym interesie piękne pensje i to wyłącznie w ramach tzw. doskoku.
         Żeby było jasne. Nigdy nie chciałem zostać obrzydliwie zamożnym sprzedawcą poroża. Nie chodziło mi o wyszukane, tureckie ciuchy, naturalne piżmo w perfumie, samochody z niecofanym licznikiem, segment do remontu pod aglomeracją i świeże mięso w codziennej diecie! Chodziło mi wyłącznie o jeden, jedyny, malutki porożek, który mógłbym sobie powiesić na ścianie nad piecykiem dwufunkcyjnym i popatrywać nań podczas krótkich, letnich wieczorów z dobrą książką w ręce. Przyznam się ze wstydem, że nawet kupiłem tę dobrą książkę w nadziei, że zaczaruję los i poroże znajdę, ale nic z tego nie wyszło i zostałem z tym czymś, jak jakiś głupi intelektualista.
         Nie wiedziałem jednak, że Wróżka Porożuszka ma swój chytry, długoterminowy plan, ale czeka z nim na odpowiedni moment.
Tak się jakoś zdarzyło, że podczas ostatniego Sylwestra zrobiliśmy z przyjaciółmi objazd Doliny w celu pokazania Im Jej. Objazd nazwałbym średnio udanym, gdyż – jak pisałem, w którymś z poprzednich postów – łosi praktycznie nie było, a reszty nie było nawet w teorii.
Podczas owego tournee, zatrzymaliśmy się na chwilę, by obejrzeć fragment sosnowego młodnika, który zręczne zęby wielu łosiowych pokoleń przerobiły na, wyrafinowaną w swym ascetyzmie, plantację bonsai. Akurat dla mnie nie było to nic szczególnego, ale że taki młodnik jest doskonałym miejscem do … nieważne, wyszedłem z auta za przyjacielem i pierwszą rzeczą na jaką się natknąłem była … tyka młodego łosia. Przyznam szczerze, że oniemiałem. Jak to możliwe? To i setki innych, gorączkowych pytań przelatywały mi przez głowę, a świat wokół wirował, niczym staromodna maszyna do odtłuszczania mleka. Blisko wiek poszukiwań i nic, a tu proszę! Pół metra od leśnej drogi leży sobie, może nie łopata, ani nawet łopatka, ale leży coś, co przed chwilą sterczało dumnie z łosiowej skroni!
Tyczek wisi sobie teraz na ścianie, czekając na przeprowadzkę i eksponowane miejsce nad wspomnianym piecykiem. Szkoda tylko, że nie będę mógł patrzeć na niego z tą dobrą książką w dłoni, gdyż znajomy stolarz naprawił w końcu kulejący taborecik, tomik poszedł do kosza, a drugi raz, na tak irracjonalny zakup, nikt mnie raczej nie namówi.

PS. Przepraszam, że dziś tylko jedna fotka, ale praca, przedgrypię, wymknięty nieco spod kontroli remont mieszkania oraz cała reszta, północno-wschodnich plag, skutecznie uniemożliwiły mi przygotowania większej porcji obrazków.



niedziela, 4 lutego 2018

Smutna piosenka.

W ubiegłym tygodniu pojechałem odwiedzić przyjaciela, którego czasowo rzuciła narzeczona, gdyż zapragnęła pośmigać na nartach zjazdowych, gdzieś po słowackiej stronie Tatr. Z uwagi na fakt, że był to wtorek obyło się bez szaleństw, które zazwyczaj towarzyszą piątkom i środom. Ot posiedzieliśmy sobie spokojnie w kuchni, poddziergiwując wodery z wełenki, popijając herbatę z dodatkiem korzenia chrzanu i nucąc rzewną pieśń o powiatowej dziewczynie, która otruła się z powodu niespełnionej miłości do account managera z Białołęki.
Nie wiem, czy był to skutek działania zawartego w chrzanie izotiocyjanianu allilu wzmocnionego teiną, czy też rzeczonej pieśni, a zwłaszcza jej ostatniej zwrotki …

Pod biało brzozo jo pochowali
W glebie, co szóstej była klasy
I tak oto nieszczęsna w te jedne sekunde
Zarzewiem się stała biomasy.

Ref. Hop, hop, dziś, dziś. Basetle! Od ucha!!

… ale nagle wzięło nas na reminiscencje, a konkretnie na wspominki o rybałce i pokrewnych sposobach pozyskiwania darmowego wyżywienia w przyrodzie w - trudnym gospodarczo, niestabilnym społecznie, ale jakże twórczym - przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych minionego stulecia.
         Część czytelników tego bloga pamięta zapewne, że był kiedyś taki czas, gdy nasze rzeki, jeziora, strugi i glinianki pełne były jazgarzy, szczeżui, piskorzy i grzybieni, a słowo „rak” kojarzyło się zazwyczaj z pyszną kolacją na świeżuteńkim powietrzu, pośród ludzi ubranych na wesoło, a nie z niskobudżetowym obiadem w tanim lokalu, pośród ludzi ubranych na czarno.

         I o tym właśnie rozmawialiśmy, podczas wspomnianego, wtorkowego paraweekendu i łzy - jak grochu ziarna - płynęły nam po twarzach, a zwłaszcza mojemu przyjacielowi, gdyż jest ci On ode mnie - jakby nie liczył - o dobre półtora roku, starszy.























niedziela, 7 stycznia 2018

Męczeństwo Wojciecha G.

         Obudziły mnie dziwne odgłosy dobiegające z przedpokoju. Zaspany otworzyłem drzwi od sypialni i oniemiałem. Wokół wieszaka na kurtki zgromadziło się, tak na oko, z trzydzieści osób ubranych w maskujące stroje i wyposażonych w broń myśliwską oraz kilkunastu, licho odzianych chudopachołków uzbrojonych w drewniane kołatki i puszki wypełnionymi kamykami. Jakby tego było mało, wokół nich kręciło się kilka, wyraźnie podnieconych, psów, a w tzw. salonie płonęło potężne ognisko, nad którym wisiał sagan woniejący czarownym aromatem leśnych grzybów skąpanych w splotach kiszonej kapusty okraszonej garścią wędzonych śliwek.
- Przepraszam bardzo, ale co Państwo tu robią – zapytałem nieco zdezorientowany, gdyż rzadko odwiedzają nas goście, a już na pewno nie w takiej liczbie i nie takiego autoramentu. Niestety gwar wywoływany przez ludzi i zwierzęta spowodował, że nikt nie dosłyszał mojego pytania.
- Przepraszam – ryknąłem, niczym shakespearowski ranny łoś – co Państwo robią w moim mieszkaniu?!? 
- Polujemy, a co nie widać? – brzuchaty człowieczek w tyrolskim kapelutku z kaczym piórkiem raczył wreszcie dostrzec moją osobę – a tak w ogóle, to co Pan robisz w łowisku? Nie wiesz Pan, że cywile nie mogą kręcić się w miejscach, gdzie odbywają się polowania?!
- Człowieku! Jakim łowisku?! Przecież to jest blok i moje mieszkanie! Ja tu Panie mieszkam! Ja tu żonę mam!
- I kota! Kota też Pan masz, a przynajmniej tak twierdzi wasz blokowy podleśniczy. 
- No mam, ale co ma kot do polowań?
- Kolejny wegański pajac, który nie czyta dzienników ustaw – rzucił z politowaniem Tyrolczyk. – Wczoraj w nocy Sejm jednomyślnie przegłosował nowelizację ustawy Prawo Łowieckie i od trzech godzin kot Fiodor razem z chomikiem Ptysiem spod trójki figurują na liście zwierząt łownych. Mało tego, Ptyś jest podejrzewany o ataki na zwierzęta hodowlane i jako szkodnik musi być pozyskany bezwzględnie i w pierwszym rzędzie. Słyszysz Pan, jak dmą w rogi? To pod trójką ruszyła naganka. Problem tylko w tym, że ten cholerny chomiczy basior zaległ w mateczniku pod wanną i ciężko go będzie stamtąd ruszyć.
- Panie, przecież to jakiś absurd! Powtarzam, to jest mieszkanie prywatne i won mi stąd, bo zadzwonię po policję!
- Po policję to my zaraz zadzwonimy. Może to i było kiedyś mieszkanie, ale obecnie jest to Ośrodek Hodowli Zwierząt im. Stasia Tarkowskiego podlegający pod Nadleśnictwo Zatorze. Nie widziałeś Pan tablicy przed drzwiami? Pana tzw. mieszkanie jest od trzech godzin ostoją zwierzyny, a konkretnie ostoją kota Fiodora, więc Pan, jako osobnik nieuprawniony, w ogóle nie powinien tu przebywać.
- Człowieku! Ostatni raz proszę Cię o zabranie tego tłumu i tych psów i wyniesienie się z osto … z mojego mieszkania!
- Co tu się dzieje i kim jest ten łachmyta w negliżu? – zapytał wysoki facet, który nadjechał konno od strony balkonu. – Znacie go Goniwóda?
- A skąd niby miałbym znać taką łajzę Panie Łowczy – odpowiedział Tyrolczyk, czyli, jak się właśnie okazało, Pan Goniwóda. – Szwendał się śmieć po łowisku, to go zatrzymałem. Pewnie kłusownik, albo - nie daj Święty Hubercie - ekolog. Podobno gdzieś jest tu jego żona, ale chłopaki nie mogą jej wytropić, choć szukają z ogarami.
- Tylko nie ekolog – zaperzyłem się – jestem prawowitym właścicielem tego lokalu i żądam, żebyście zgasili ognisko i wynieśli się do jasnej cholery! Bigos możecie zostawić.
- Tylko nie ekolog? - łowczy popatrzył na mnie łagodnie, jak uczony na  laboratoryjnego szympansa i wyciągnął telefon obleczony w eleganckie etui z powiek rysia ...


***

         Już prawie uzbierałem tych pięć tysięcy złotych grzywny, którą nałożył na mnie sędzia za przeszkadzanie w polowaniu. Iwona z Fiodorem szczęśliwie przedarli się przez fladry i linię naganki po czym zbiegli windą do rezerwatu „Mszar”. Co prawda, z punktu widzenia nowego prawa, niewiele im to daje, ale mam nadzieję, że trudny teren i wysoki poziom wody zatrzymają myśliwych przynajmniej do lata. Ptyś został w końcu wytropiony w łazienkowym mateczniku i jego medalowe siekacze są teraz główną atrakcją Międzynarodowej Wystawy Łowieckiej w Toruniu, a nasz blok zajął trzecie miejsce w konkursie na najlepsze, krajowe łowisko miejskie.

        W tym wszystkim zastanawia mnie tylko jedno. Czyżbyśmy naprawdę dożyli czasów, w którym powiedzenie „Mrożek by tego nie wymyślił”, stało się już całkowicie nieaktualne?



 PS. Jeszcze raz wielkie dzięki Jarek!