O mnie

Moje zdjęcie
Olsztyn, warmińsko-mazurskie, Poland
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Dolina Biebrzy. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Dolina Biebrzy. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 3 czerwca 2019

S16


         Nie wiem dokładnie, co się porobiło, ale ostatnio, albo mnie tu nie ma, albo marudzę na poziomie, który nawet dla mnie jest ekstremalnie wyśrubowany, lub - jak w ostatnią sobotę - miażdżę sobie żebra, dzięki czemu siedem niedzielnych godzin spędzam w niezwykle uroczym miejscu pn. SOR. Tyle tylko, że ten post nie jest marudzeniem, ani biadoleniem nad urazem układu kostno-mięśniowego, tylko sygnałem, że polskiej przyrodzie ponownie zagraża poważne niebezpieczeństwo i wbrew temu, co głosi wielu, nie ma to większego związku z tym kto aktualnie rządzi krajem, gdyż projekt nie narodził się wczoraj.
         Ten temat przewija się przez media społecznościowe, ale praktycznie brak go w ponadlokalnej prasie, telewizji, czy w radio lub zajmuje tam odległe miejsca przeznaczone na informacje o tym, że jakaś emerytowana transmodelka z Ełku jest w urojonej ciąży z cielątkiem (przepraszam, to silniejsze ode mnie). 
       O czym piszę? Piszę o drodze S16 będącej częścią trasy Via Carpatia, a konkretnie o jej odcinku przebiegającym pomiędzy Knyszynem, a wspomnianym już Ełkiem.
         Tak się przypadkowo składa, że pomiędzy tymi miejscowościami rozciąga się niejaka Dolina Biebrzy, a przy okazji park narodowy, dwa obszary Natura 2000 ("Dolina Biebrzy" i "Ostoja Biebrzańska") oraz obszar wpisany na listę Konwencji Ramsarskiej. Firma, która przygotowuje koncepcję trasy opracowała kilka korytarzy (rysunek poniżej), z których prawie wszystkie przecinają Dolinę pomiędzy DK65 Białystok-Ełk, a Goniądzem. Zdaniem urzędników z GDDKiA nie ma możliwości stworzenia drogi alternatywnej, gdyż Biebrzański PN jest po prostu zbyt rozległy, więc ominięcie go generowałoby gigantyczne koszty. Co prawda można byłoby wykorzystać w tym celu wzmiankowaną już DK z Ełku do Białegostoku, ale w tym celu trzeba byłoby wejść nieznacznie na teren zajmowany przez wojsko, a na to nie zgadza się MON(!). Dodatkowego, gorzkiego smaczku tej całej historii dodaje fakt, że nieco dalej realizowany jest za ciężkie, unijne pieniądze projekt renaturalizacji doliny rzeki Ełk, którą również ma przeciąć planowana ekspresówka.
         
      
       Jeżeli dojdzie (choć mam wielką nadzieję, że nie!) do realizacji tego poronionego przedsięwzięcia, straty będą tysiąckrotnie większe od tych, do których mogłoby dojść w przypadku słynnej, acz całkowicie nieporównywalnej pod względem przyrodniczym z Biebrzą, Rospudy. Dolina Biebrzy to ewenement przyrodniczy na skalę światową. To jedyny tak rozległy obszar torfowisk w Europie oraz siedliska niezwykle cennych gatunków fauny (zwłaszcza ptaków) i flory. To również bardzo ważny przystanek na trasie migracji gęsi arktycznych, kaczek i siewkowców. To największa w Polsce ostoja łosia, który właśnie w tym miejscu dostał szansę na odbudowanie, praktycznie zanikłej po II wojnie światowej, populacji.
      Warto wspomnieć, że ten sam problem dotyczy również Mazur. Planowana trasa (S16 - Olsztyn-Ełk) zakłada m.in. budowę mostów nad jeziorami Ryńskie i Tałty. To również wiąże się z dewastacją środowiska i wejściem w granice obszarów N2000 o stagnacji lub wręcz likwidacji w tych miejscach działalności turystycznej, nawet nie wspominając.
         Zdaję sobie sprawę z faktu, że Polska północno-wschodnia to region tranzytowy (graniczy z trzema państwami) i że trasy szybkiego ruchu są tu niezbędne. Wiem również, że część samorządowców liczy już pieniądze związane z budową stacji paliw, punktów logistycznych, parkingów itp. Tyle tylko, że w takim miejscu, to nie kasa powinna decydować o wątpliwej, ze wszech miar, lokalizacji infrastruktury, a zapisana w Konstytucji z 1997 roku - idea zrównoważonego rozwoju

PS. Fotki poniżej widzieliście już w poprzednich postach. Przypatrzcie im się jednak po raz drugi, gdyż - kto wie? - może nie będzie już okazji do powtórki.

PS.2. Tradycyjnie przepraszam za komentarze i obiecuję, że jutro opcham się ketonalem i nadrobię zaległości:)




















niedziela, 24 marca 2019

Co może przydarzyć się w podróży?


         Pewnie nigdy nie zdecydowałbym się na opowiedzenie Wam poniższej historii, gdyby nie post Hegemona http://www.swiathegemona.pl/co-moze-popsuc-wyjazd/ o problemach na jakie możemy natrafić podczas podróżowania. Początkowo miał to być tylko komentarz do tekstu Dawida, ale że rozrósł się ponadkomentarzowo, pomyślałem, że to raczej materiał na post do własnego bloga. Przysięgam, że wszystko o czym napisałem jest prawdą i tylko prawdą, co może poświadczyć kilka osób, a poza tym można to sprawdzić w archiwach czeskiej policji. Do rzeczy jednak.
         Kilka lat temu wraz z moją córką postanowiliśmy odwiedzić Berlin oraz - za tym samym zamachem - Pragę. Niestety/stety część wyjazdu okazała się być jednym, wielkim pasmem - nazwijmy to - przygód, które posrebrzyły mi skronie, choć dziś wspominam go z uśmiechem.
         80 km przed Szczecinem (gdzie mieliśmy pierwszy nocleg) zatrzymaliśmy się na chwilę w niewielkim lasku, gdyż - jak wiadomo - z fizjologią nikt jeszcze nie wygrał. Po przybyciu do hotelu ze zdumieniem stwierdziłem, że ... nie mam portfela, czyli nie mam kasy, dokumentów itp.. Szybko przeanalizowałem sytuację i wyświetlił mi się obraz wydarzenia. Gdzieś tam w Borach Tucholskich dałem go dziecakowi, żeby kupił kawę na stacji paliw, a ten wróciwszy do auta z napojami nie oddał mi go, tylko położył na siedzeniu pod tyłkiem i ... wywalił przypadkowo w rzeczonym lasku do sikania. Pora była już przedwieczorna, ale jadąc jak szalony wróciłem tych kilkadziesiąt kilometrów do wspomnianego miejsca, gdzie na szczęście portfel spoczywał nietknięty (tak mi się wtedy wydawało) na trawie. Niestety, gdy chciałem zapłacić za pokój okazało się, że moja karta jest uszkodzona, gdyż prawdopodobnie nieświadomie sam przejechałem pugilares wyjeżdżając z tego cholernego zagajnika. Mała miała jakąś własną kasę, więc zapłaciliśmy za hotel, a następnego dnia pobiegłem do oddziału swojego banku po duplikat karty, gdzie przemiła pani poinformowała mnie, że - królu złoty - nie ma sprawy, ale tylko pocztą, tylko do domu i to najwcześniej za dwa tygodnie oraz poradziła mi, żebym przelał pieniądze na konto córki. W Berlinie było OK (wszystkie opłaty zrobiłem jeszcze w Polsce, euro kupiłem w Szczecinie itd.) i po kilku dniach szlifowania niemieckich bruków pojechaliśmy do Pragi.
         Przed wyjazdem na wakacje, pewien kumpel poinformował mnie, że za autostradę płacą tylko frajerzy, a prawdziwi kozacy dojeżdżają do stolicy piwowarów wyłącznie bocznymi drogami. Zrobiłem, jak doradził i w rezultacie (kierowani GPS) wylądowaliśmy na jakimś czeskim, górskim zadupiu, gdzie ... skończyła się droga z powodu zarwania się mostku o czym poinformował nas pan Czech, który w ten właśnie sposób zarabiał na życie siedząc na stołeczku opodal owej eksprzeprawy. Przedzierając się jakimiś, malowniczymi szutrami wróciliśmy do cywilizacji, ale niestety w miejscu, gdzie mogliśmy w końcu wbić się w autostradę nie było już żadnego punktu z winietami uprawniającymi nas do przejazdu ww., więc jechaliśmy przez kilkadziesiąt kilometrów z duszą na ramieniu, wypatrując policji i innych służb z bloczkami mandatowymi.
         Po przyjeździe do Pragi okazało się, że nasz "apartament", to jakaś nora w szemranej dzielni (na zdjęciach wyglądał zdecydowanie inaczej). Dziecak prawie płacze, więc dzwonię do brata, żeby na szybko załatwił nam coś innego. Załatwia! Nowe miejsce jest całkowicie nowe, przesuper i położone na zapleczu Starego Miasta. Uzgadniamy cenę, idziemy do bankomatu, gdzie po wstukaniu cyferek bezduszny automat informuje nas po czesku, że coś tam, coś tam, ale raczej tyle nie wypłaci. Wchodzimy zatem do środka, gdzie dowiadujemy się, że wszystko jest OK, tyle tylko, że karty dla nieletnich mają ograniczone limity dziennych wypłat i gdy nawet ograniczymy jedzenie i picie do zera, na wynajem uzbieramy najwcześniej za miesiąc. Na szczęście młodzi właściciele apartamentu są w porządku i pozwalają nam zostać. Następnego dnia od rana wiszę na telefonie i załatwiam pieniądze, co okazuje się być problemem nawet w XXI wieku. Mamy jednak szczęście, gdyż kumpel (ten od omijania autostrad) wraca akurat z Chorwacji do Polski, nadrabia drogi i pożycza mi gotówkę. Jest super! Trzy dni później wychodzimy na spacer i wracając do mieszkania zauważamy ... brak samochodu. Dzwonię do miłych właścicieli kwatery po pomoc. Oddzwaniają rozbawieni i informują mnie, że postawiłem auto - jak leszcz jakiś - na ... miejscu parkingowym ulokowanej po sąsiedzku policji, która - gdy przez dwa dni nie reagowaliśmy na kartkę za wycieraczką - odholowała naszą Skodę na policyjny parking na przedmieściach Pragi. Idę zatem na posterunek, gdzie mało uprzejmi, a tak na prawdę wyjątkowo chamscy gliniarze podają mi adres tego miejsca, informując przy okazji, co myślą o praworządności północnych Słowian. Jadę tam dwoma tramwajami, ale jest mały problem, gdyż w krwiobiegu posiadam pyszne knedliki oraz ... takież piwo (w końcu jestem na urlopie i w Czechach!). Policyjny cieć parkingowy informuje mnie, że należy się w przeliczeniu 350 zł, ale ponieważ tego dnia nie mogę prowadzić, kwota ulegnie podwojeniu. Próba skorumpowania wąsatego funkcjonariusza spełza na niczym, więc wracamy, jak niepyszni do chaty. Następnego dnia o świcie jadę z powrotem na parking, wykupuję samochód i od razu tnę na wspomniany wcześniej posterunek z pytaniem, gdzie mogę legalnie (i tanio, gdyż ponownie jesteśmy nędzarzami) stawiać pojazd. Dowiaduję się, że ... nigdzie, gdyż wszystkie miejsca parkingowe są wykupione przez mieszkańców (oczywiście za wyjątkiem właścicieli "naszego" apartamentu), a oni nie wiedzą, gdzie w okolicy znajduje się jakikolwiek parking z gatunku płatnych. Jasne! Policja i nie wie czegoś takiego! Wychodzę i od razu rzuca mi się w oczy taksówka. Zaczepiam kierowcę i ten pokazuje mi (na GPS) jakieś miejsce w pobliżu Mostu Karola.
         Byłem w Pradze wielokrotnie, ale nigdy nie zwiedziłem jej tak intensywnie i to w charakterze kierowcy. Ludzie, gdzie ja nie byłem! Wszędzie byłem! Prawie całą, obobrzeżną część starówki zjeździłem, ale tego cholernego parkingu nie znalazłem. Żeby nie przedłużać. Trafiłem wreszcie coś na jakimś zadupiu i kłopot przestał istnieć.
         Czego nauczyła mnie ta wycieczka? Przede wszystkim tego, żeby nie wierzyć stereotypom, że wszyscy Niemcy to neonaziści, a bracia Słowianie nic, tylko by do serca tulili. Po drugie tego, żeby nie ufać jakiejkolwiek technologii i planując wyjazd być gotowym na wszystko, czyli na wszelki wypadek zawsze mieć przy sobie cebrzyk bimbru, suszone mięso, gotówkę, złoto lub perkal.

PS. Chciałbym, przy tzw. okazji, polecić świetny blog ukazujący niesamowite okoliczności przyrody Puszczy Knyszyńskiej http://puszcza.net.pl/. Obserwujcie, KOMENTUJCIE, podziwiajcie:)







Poniżej kwiatek do kożucha i jednocześnie śmiesznie łatwa zagadka (nagród tym razem nie przewiduję się). Widoczny na zdjęciu kościół został zbudowany z materiału pozyskanego z rozbieranych w tym samym czasie ... ?



czwartek, 20 grudnia 2018

Na pohybel Świętom


         Ostatnio ze względu na poważną kontuzję gŁosiowego kręgosłupa oraz obowiązki pracowe nie bardzo mogliśmy wytarzać się w terenie. Co prawda nawet, gdyby nie te dwa czynniki, i tak pewnie nie chciałoby nam się jechać gdzieś o godzinie, może i zimą nieplugawej, ale i tak wczesnej, bo niby i po co? Po fotki czarno-bure? Po wirusa grypy całus śmiertelny? Dlatego też ponownie listopadowa szufladka, tym razem z nadełckich łąk.
         Wspomniane czynniki spowodowały również zmianę naszego nastawienie do Świąt. Co prawda pewne czynności zostały już poczynione, ale z reszty postanowiliśmy zrezygnować. Początkowo było nam nawet przykro z tego powodu (Mikołaj, prezenty, pieczyste z renifera garnirowane soczystą elfiną itp.), ale po przeanalizowaniu wszystkich aspektów, wszystkich "za i przeciw", doszliśmy do wniosku, że - koniec końców - nie jest to taki głupi pomysł i to z kilku względów, które postaram się pokrótce przedstawić poniżej.

Wzgląd ekologiczny. Nieodłącznym atrybutem Świąt jest choinka do spółki z karpiem. Jedno i drugie, to - imaginujcie sobie - żywe stworzenia, które czują, kochają i mają jakieś tam plany życiowe oczywiście na swoją dendro-ichtiologiczną miarę i posiadane talenta. Niestety, nawet jeżeli przyjmiemy, że część Polaków hołduje iglakom z plastiku i nie je ryb, to i tak kilkanaście milionów młodych świerczków i karpików zginie pod morderczymi ciosami toporów i noży do filetowania. No właśnie. A czy ktoś pomyślał kiedykolwiek, że gdyby Święta w obecnej postaci obchodzono od czasów takiego np. Mieszka I, to nie byłoby Puszczy Białowieskiej, zaś karpia moglibyśmy podziwiać wyłącznie na średniowiecznych, kościelnych freskach? Wydaj się dla mnie (Podlasie!), że nie! Chronimy rysie, pochylamy się z troską nad cietrzewiem, chuchamy na foki szare, a jednocześnie pośrednio uczestniczymy w trwającej w plantacjach i stawach przedświątecznej rzezi niewiniątek.

Wzgląd ekonomiczny. Nie ma co ukrywać. Święta kosztują i to krocie. Oczywiście my akurat znamy takie miejsce, gdzie młodnik świerkowy przegląda się w toni stawu karpiowego, ale kradzieży drzewek i kłusownictwu rybackiemu mówimy stanowczo - nie w tym roku! Poza tym, Święta to nie tylko te dwa, wspomniane elementy, ale cała ich wręcz plejada. Buraki, susz owocowy, łazanki, sałatki jarzynowe, szynki, pasztety z drobiu i z trzody chlewnej, kiełbasy, garmaż mięsny tudzież rybny i oczywiście hektolitry - lepszego, niż na co dzień - alkoholu. To także ozdoby choinkowe, stroiki, światełka, które trzeba kupować co roku, gdyż leniwe, chińskie przedszkolaki obijają się w robocie i produkują jednorazowy szajs. To sprzątanie mieszkania (prąd, woda, chemia), pranie odświętnych ubrań (prąd, woda, chemia) oraz - coraz częściej praktykowane przez Polaków - mycie całego ciała (woda, chemia, a w szczególnych wypadkach myjka ciśnieniowa typu Karcher i/lub druciana szczotka do odrdzewiania maszyn rolniczych).

Wzgląd społeczny. Święta, to czas spotkań z rodziną, a jak wiadomo z ww. najlepiej wychodzi się na zdjęciach z sali sądowej lub - w ekstremalnych przypadkach - nad leśnym dołem wypełnionym gaszonym wapnem. My na szczęście dysponujemy skrajnie nieliczną populacją pokrewnych (niedługo mamy trafić do Czerwonej Księgi Naczelnych w kategorii vulnerable), więc problem znamy głównie z opowiadań znajomych, po których szczecina jeży się nam na stopach, tętno przyśpiesza niczym Golf trójka, a adrenalina wycieka mnam strumieniami z oczodołów i z ciemiączka. Z chęcią przytoczyłbym kilka z tych opowieści, zwłaszcza tę o pewnym stryju Antonim, ale po pierwsze ten blog podczytywują również nieletni, a poza tym o dożywotnio osadzonych wypada podobno mówić wyłącznie dobrze.

Wzgląd zdrowotny. Święta - to jak już wspomniałem - orgia obżarstwa, opilstwa i jednocześnie - mniej lub bardziej rozbuchany - festiwal nienawiści do genetycznie zbliżonych osobników. To wszystko nie jest oczywiście obojętne dla naszych organizmów (i tak już wycieńczonych przedświątecznymi obowiązkami, tudzież karcherem). Wzdęcia, zgagi, nadciśnienie, kac, rany cięte, kłute i szarpane, depresja, konwulsje, to tylko nieliczne przykłady tego z czym będziemy się zmagać przez te dwa (z wigilijnym ogonkiem) dni i to bez fachowej pomocy z zewnątrz, gdyż dostanie się na SOR w okresie truchlenia mocy jest równie łatwe, jak nurkowanie w Morzu Martwym w kalesonach ze styropianu.

         I to byłoby na tyle.

         Niezależnie od tego wszystkiego o czym napisałem, życzymy Wam spokojnych, dietetycznych Świąt bez kłótni, gaszonego wapna, obrażeń na ciele i umyśle i przede wszystkim z uśmiechem na twarzy!

PS. Jeżeli ktoś jest ciekaw, jak wygląda nasze życie od tzw. ślepej kuchni zapraszam do bloga Hegemona http://www.swiathegemona.pl/. Nie ograniczajcie się jednak wyłącznie do postu, który Autor, z jakiegoś nieznanego nam powodu, poświęcił Godgie ... przepraszam Gotkiewiczom, ale wgryźcie się w niego soczyście (w blog, a nie w Autora), gdyż naprawdę warto, ponieważ pełen jest niebanalnych, bardzo mądrych i ciekawych tekstów oraz setek profesjonalnych fotografii.

PS.2. Jeżdżenie po gŁosinych lekarzach wymaga czasu, więc wybaczcie niepunktualność w odpowiedziach i w komentarzach.
















poniedziałek, 22 października 2018

Lis.


         Na fotkach niby jest lis, ale tekst niestety nie będzie o psowatym, gdyż na skutek sfałszowanego losowania możecie o nim przeczytać WYŁĄCZNIE na blogu gŁosia http://glosbagien.blogspot.com/. Wzburzony tak jawną niesprawiedliwością połączoną z - niespotykanym w cywilizowanym świecie - pogwałceniem podstawowych praw człowieka do swobodnego opisywania lisów, obraziłem się śmiertelnie i postanowiłem już nigdy więcej nie napisać ani jednego słowa na temat jakiegokolwiek rudzielca z kitą w tylnym końcu kadłuba. Od dziś słowo "LIS" znika z mojego, osobistego leksykonu. Tam tylko słowo! Z mojego słownika znika wszystko, co zawiera ten głupi zlepek trzech liter. I tak oto, nie mam Ci już LIStonosza, gdyż od dziś jest wyłącznie zostawiacz awiz(ów). Jednym, zdecydowanym ruchem dłoni wykreśliłem z kalendarza LIStopad, zastępując go (na razie prowizorycznie) miesiącem poprzedzającym grudzień lub - opcjonalnie - okresem następującym po październiku.
             Moim ulubionym okryciem wierzchnim przestała być peLISa, a stała się nim, podbita sztucznym baranem kapota, którą kupiłem onegdaj na Kurpiach od stacjonarnego handlarza starzyzną. Dodatkowo (i złośliwie) wyprasowałem wszystkie pLISy w spódnicach gŁosia oraz wlałem silny środek pobudzający do jej miesięcznego przydziału meLISy.
       Zlikwidowałem wszelakie, posiadane przeze mnie poLISy ubezpieczeniowe i zawierzywszy, niewiarygodnie wręcz uczciwie wyglądającemu domokrążcy, podpisałem jakiś dokument, dzięki czemu finalnie mam stać się bajecznie zamożnym emerytem, posiadaczem uniwersalnego zestawu garnków oraz kołdry z wełny endemicznego podgatunku alpaki spod Elbląga.
       W niekontrolowanym szale wywaliłem z szafy wszystkie waLIZ ... no żesz! Przepraszam, ale muszę szybko lecieć do śmietnika. OK, już jestem z powrotem. Dzięki Pani Przyrodzie litościwa sąsiadka pozbywając się zabytkowych (sądząc po wyglądzie i zapachu) ogórków kwaszonych, wywaliła je do sąsiedniego pojemnika, więc moje cenne czemodany szczęśliwie ocalały. Jedźmy zatem dalej.
       Już nigdy nie zajrzę za kuLISy żadnej operetki w chwili, gdy aktorki przebierają się do kolejnych scen i zacznę prowadzić się porządniej, aby nie zarazić się LISzajem, czy inną francą z LISem na końcu. Wytruję wszystkie pszczoły, by przestały produkować propoLIS oraz zacznę żarliwie i publicznie wspierać transport drogowy, by finansowo i (przede wszystkim) mentalnie wykończyć fLISaków.
          Każdego, pierwszego dnia kwietnia będę ponury, jak noc w miesiącu poprzedzającym grudzień i żadne głupie prima apriLISy nie wzniecą we mnie cienia chęci sprokurowania żarciku (zwłaszcza tego z wydrążonym kowadłem wypełnionym rtęcią i umieszczonym nad ranem na chybotliwych drzwiach do ustępu). 
          Jeżeli kiedykolwiek zostanę stolarzem, cieślą i/lub snycerzem, będę korzystał wyłącznie z draneczek, deseczek, patyczków itp., gdyż w moim renomowanym zakładzie nie będzie miejsca dla żadnych, parszywych LIStewek, a gdy wreszcie cofną mi zakaz opuszczania kraju, stanę się postrachem światowej sławy muzeów i galerii, zrywając LIStki figowe skrywające ascetyczne przyrodzenia antycznych herosów. 
         Mógłbym tak w nieskończoność, ale wiem, że już wiecie o co mi chodzi, kto ponosi całą winę i w kogo, jako drudzy, macie rzucić kamieniem.