O mnie

Moje zdjęcie
Olsztyn, warmińsko-mazurskie, Poland
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą żurawie. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą żurawie. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 15 kwietnia 2019

Majowy weekend nad Biebrzą


         Wybaczcie brak aktualnych fotek, ale ... nie mam już siły tłumaczyć, wyjaśniać, naświetlać, uzasadniać, konfabulować itp. Do rzeczy zatem.
         Zacznę od tego, że unikamy biebrzańskich weekendów majowych, jak - nie przymierzając - pęczaku na obiad i likieru miętowego podczas cotygodniowych libac ... wieczorów z baskijską poezją i muzyką klasyczną na fagot, tubę i tamburyn. W tym roku jednak do podjęcia tej niełatwej decyzji zmusiła nas, znana już chyba wszystkim w Polsce, kontuzja gŁosiowego kręgosłupa.
         Maj nad Biebrzą, to osobliwe zjawisko przyrodniczo-socjologiczne. Jest przepięknie, ale - co tu kryć - wszystkie popularne szlaki zawalone są tłumami fotografów przyrody, tzw. fotografów przyrody oraz cywilów maści wszelakiej, od nadwerbalnych niemowląt począwszy, a na starcach pragnących wyzionąć ducha i zmumifikować się w torfie, skończywszy. Niestety można zapomnieć o nocowaniu w aucie, gdyż przypominałoby to biwakowanie na parkingu przed hipermarketem w sobotę poprzedzającą niehandlową niedzielę. Na groblach, które prowadzą w głąb byłych bagien tworzą się korki, o których nawet Warszawiakom się nie śniło, a wieże widokowe i kładki przechodzą najostrzejsze testy obciążeniowe. Lokalne gastropunkty, choć zapewne zapobiegliwie zaopatrzone przez właścicieli w mięsa, mąki, warzywa, frukta i wyrafinowane alkohole, przypominają Kamieniec Podolski w dniu ostatecznego natarcia imigrantów z Ankary. Właściciele wypożyczalni kajaków ściągają cały, pływający sprzęt dostępny na tzw. ścianie wschodniej, a i to zapewne nie wystarczy, by zaspokoić popyt przybyłych tłumnie wilków rzecznych. Nadrzeczne miasteczka, jako to np. Goniądz, zmieniają w coś na kształt Cannes w czasie festiwalu o czym świadczą przechadzające się tabuny ludzi prezentujących najnowsze kreacje spod znaku, mniej lub bardziej, zaawansowanego survivalu oraz takiejże optyki.
         Czy to, co napisałem powyżej oznacza, że stanowczo odradzam wyjazd nad Biebrzę w tym właśnie terminie? Absolutnie nie, choć nie ukrywam, że mam w tym przede wszystkim własny interes. Po pierwsze, jak wspomniałem, większość szlaków w Dolinie będzie przypominała trasy wiodące do toalet publicznych w Wenecji w sierpniu (kto był, ten wie o czym piszę) i wcale się z tego nie wycofuję. Tyle tylko, że skoro na szlakach będzie gęsto, to poza nimi ... już niekoniecznie. Żeby jednak było jasne! Nigdy, przenigdy nie schodzimy z oznakowanych szlaków, chyba że ... zgubimy się wśród rozległych turzycowisk i świetlistych brzezin, co w Dolinie nie jest wcale takie trudne:)
         Po drugie. Jest wielce mało prawdopodobne, że ktoś zafunduje sobie wyjazd nad Biebrzę w majówkę i od razu zaraz po niej. Oznacza to, że im więcej osób pojawi się tam w święto pracy, tym mniej zawita do Doliny tydzień później:)
         Po trzecie. Na szczęście znamy miejsca, gdzie pomimo funkcjonowania oficjalnych szlaków nie ma ludzi, gdyż tereny te są oddalone, bywają trudne i pozornie nieciekawe, więc nawet w szczycie turystycznym rzadko spotykamy tam, niepożądane z naszego punktu widzenia, istoty ludzkie.
         Teraz już poważnie. Jeżeli ktoś jest odporny na dużą liczbę ludzi w jednym miejscu, czyli jeździ w Tatry, nad Bałtyk lub jest z Elbląga, czy innej metropolii, to spokojnie może planować wyjazd w Dolinę, zwłaszcza że jest tam wtedy pięknie, a że stale wody ubywa, więc nie ma na co czekać. Na dodatek, jeżeli ktoś lubi ludowe targi (lokalna sztuka, lokalne jedzenie, baaardzo lokalne napoje i niestety lokalna muzyka) to 5 maja taka osoba może odwiedzić Targi Produktu Lokalnego, które corocznie odbywają się na terenie Dyrekcji Biebrzańskiego Parku Narodowego w Osowcu-Twierdzy.
         Jeżeli zatem pojawicie się w weekend majowy nad Biebrzą, to zapewne spotkamy się na Targach, gdzie będziemy szukać ptaków wykonanych z czegokolwiek. Wcześniej jest to mało prawdopodobne, gdyż ostatnio mamy olbrzymie problemy z orientacją w terenie:)






poniedziałek, 18 marca 2019

Wiosna

         Muszę przyznać, że nie pamiętam tak przecudownej, fantastycznej i radosnej wiosny, jak obecnie nam panująca.
         Przede wszystkim chciałbym zacząć od aury. Jak zapewne wiecie, nie cierpię upałów, mam wyjątkowo wrażliwe, niemalże sowie, oczy, a na dodatek obleczony jestem w skórę źle reagującą na przesuszenie. Dlatego też idealną - w moim przypadku - pogodą jest taka, jaką obserwujemy właśnie teraz. Prawie absolutny brak słońca, wilgoć, wiatr i temperatura oscylująca w granicach 4-5 stopni.
         Pisałem już wielokrotnie, że od jakiegoś czasu nad Olsztynem przelatuje coraz mniej gęsi arktycznych. I bardzo dobrze! Ornitolodzy już dawno odkryli, że gęsi lecą relatywnie wysoko, a więc ich obserwacja wymusza nienaturalne zadzieranie głowy, co fatalnie wpływa na szyjny odcinek kręgosłupa. Poza tym zawsze istnieje ryzyko, że jakaś gęś zaniepokojona, np. przelatującym obok mięśniolotem, zacznie nerwowo defekować i żrące odchody dostaną się do moich wytrzeszczonych oczu.
         Wczesnowiosenne, masowe polowania na dziki spowodowały, że zwierzyna opuściła większość znanych nam leśnych ostoi, dzięki czemu nie mamy powodu do przedrannego wstawania i szlajania się po krzakach. I całe szczęście! Po pierwsze chroni nas to przed atakiem śmiercionośnych pajęczaków, a po drugie - bądźmy szczerzy - nasze ciała już od dawna nie są przystosowane do poruszania się w trudnych warunkach terenowych. W toku ewolucji zmieniła się budowa naszych kadłubów (wypiętrzenie klatki piersiowej przesunęło się w okolice pasa, co drastycznie zmieniło położenie środka ciężkości) oraz kończyn dolnych, zwanych przez anatomów nogami, które straciły chwytność i dostosowały się do nawierzchni twardych, jako to kocie łby, trylinka, asfalt, a ostatnio modny i estetyczny polbruk.
         Brak widowiskowych, wiosennych rozlewisk w Dolinie Biebrzy sprawił, że nie kusi już nas tak bardzo wyprawa w tamtejsze rejony. I niech tak już zostanie! Dzięki temu oszczędzamy deficytowe paliwo nieodnawialne oraz zmniejszamy ryzyko kolizji drogowej z jeleniowatymi, babciami w czerniach, ale za to na rowerach oraz z wędrującymi poboczami osobnikami, których charakterystyczny, rozkołysany krok wskazuje na ich długotrwały związek z marynarką handlową. Nie grożą nam reumatyzm, bimbryzm i kartaczyzm, na które to schorzenia notorycznie zapadają mieszkańcy, zagubionych wśród torfowisk niskich, tamtejszych wsi, ale także zbyt sługo zasiedzieli przyjezdni.
         Oczywiście tego typu przykłady wyjątkowości tegorocznej wiosny mógłbym mnożyć prawie w nieskończoność, ale niestety brakuje mi na to czasu. Podsumowując, pragnę jedynie stwierdzić, że Pani Przyroda chyba mnie bardzo lubi, co potwierdzają kolejne zapowiedzi większości portali pogodowych.


PS. Uprzejmie pozwolę sobie przypomnieć, że nasze fotki będą wisiały w Starej Kotłowni w olsztyńskim Kortowie do 5 kwietnia, więc jeżeli ktoś nie mógł zajrzeć na wernisaż, a nie ma na prawdę niczego lepszego do roboty - zapraszamy do odwiedzin. Zapraszam także do bloga gŁośki glosbagien.blogspot.com, gdzie znajduje się relacja z wernisażu autorstwa Ścibora CiepielewskiegoZdjęć jest zdecydowanie więcej, ale z uwagi na RODO i te sprawy staraliśmy się pokazać tylko te, na których nic nie widać:)

PS.2. Jak zwykle przepraszam za to, że odpowiem na zaległe komentarze oraz odwiedzę Wasze blogi dopiero jutro, ale dziś przez chwilę zaświeciło słońce i dopadło mnie to przeklęte, wiosenne przesilenie. 















niedziela, 17 lutego 2019

Glina

          Sobota i jednocześnie tak bardzo wyczekiwana wiosna. Ciepło, słonecznie, cudownie i beztrosko. Dzień, jak z wczasowego katalogu dla meteopatów lub z pisemek dla grzecznych dzieci w nazistowskich Niemczech. W ramach trenowania przez gŁosia ponownego bycia pasażerem auta osobowego jedziemy nad bajoro, choć - nie ukrywam - nie robimy sobie większych nadziei i - jak się okazuje na miejscu - poniekąd słusznie. Rozlewisko skute lodem, jak - nie przymierzając - pijak jakiś. Ptaków brak. Wracamy do domu. Po drodze zauważamy białe kształty na środku pola. Ostrożnie hamuję (kręgosłup rules!) i zatrzymuję się na poboczu. Jako świadomy kierowca i gentleman szos wojewódzkich włączam światła awaryjne, sięgam po aparat (lornetki oczywiście zapomniałem) i widzę krzykliwce, gęgawy, gęsi zbożowe i białoczelne bezczelnie grasujące wśród kukurydzianych resztek pożniwnych. Myślę sobie, że nie wypada nie podejść, a że robiłem to już setki razy, to co mi tam, jakiś głupi, krótki spacerek?
         Piątek. Wątpnia szarpie bezlitosna niemoc. Nic nie jem przez cały dzień, o godzinie 17.13 kładę się do łóżka i w ten sposób długo wyczekiwany koniec tygodnia szlag jasny (jasny!?) trafia.
         Sobota. Budzę się o 7.06 zlany potem, jak - nie przymierzając po raz wtóry - pijak jakiś. Przez godzinę szukam ładowarki do akumulatorków, gdyż pogoda za oknem zaprasza serdecznie do walca. Słaby jednak jestem, jak - wspomniany już trzykrotnie - pijak jakiś, więc co chwila padam półtrupem na otomanę. Zbieram się jednak w sobie i o 13.08 jedziemy. Rozlewisko niestety jest ciągle zarośnięte lodem, więc bardziej przypomina środek parkietu na bezalkoholowym weselu w pensjonacie "Mławianka" pod Elblągiem, niż to, czym raczyło nas ubiegłorocznej jesieni. Witamy się już z porażką, gdy dostrzegamy te, wspomniane już na wstępie, białe kształty. Kombinuję gorączkowo, jak dostać się bliżej i konstatuję, że tuż obok jest droga wysadzana kocimi łbami. Przejeżdżam tym czymś 200 metrów i niestety muszę się zatrzymać z uwagi na przejściowe braki nawierzchni w nawierzchni (kręgosłup rules!). Zakładam kalosze i ruszam kurcgalopkiem przez pole (głupi Wojtek, bardzo głupi, jak - tym razem PRZYMIERZAJĄC - pijak jakiś!). Jestem coraz bliżej ptaków i jest niestety coraz gorzej. Tak jest! To słynna, warmińska glina![1]
         Sunę przez te cholerne, północno-wschodnie grunta orne, kalosze zaczynają przypominać dziecięce walonki z radzieckich kreskówek, a ja błotnego, dobrze odżywionego, stworka z bajek braci Grimm, albo innego Golema. Nic to! Brnę dalej! Doczłapuję na szczyt niewysokiego pagóra i ... w tym momencie wszystko ucieka. I gęsi i łabędzie i nawet żurawie, które - jak się okazało - koczowały sporym stadkiem nieopodal i zakapowały reszcie towarzystwa, że w ich kierunku pełznie jakiś gliniany pajac. Układ oddechowy pali, niczym gazy Szatana po menu degustacyjnym na bazie strączkowych i chili, gumowce ważą, sprzęt waży, ja ważę. Wlokę się z powrotem do auta na kształt i podobieństwo ciężarnej żółwicy błotnej, co kilka kroków usiłując pozbyć się walonkowych narośli i stanu przedzawałowego.

PS. Na szczęście już w samochodzie dochodzę do siebie i choć oczywiście pozwalam sobie na wycharczenie solidnej wiązanki pod adresem wszystkich glin tego Świata, dociera do mnie, że wreszcie jest fajnie. Pewnie już więcej nie zdecyduję się na gliniaste marszobiegi ku Wyrajowi, ale gdy gęsi i żurawie osiądą na innej pokrywie glebowej - dam radę!

PS.2. Niedziela. Miałem już do tego nie wracać, ale postanowiłem jednak podzielić się z Wami pewną refleksją. Jeżeli kiedykolwiek dopadną Was dolegliwości żołądkowe, a następnie - związane z tym - osłabienie organizmu, nie musicie od razu po wstaniu z łoża boleści śmigać po gliniastych pagórach. Nic Wam to nie da, chyba że jesteście uznanymi w gminie masochistami lub lubicie (nieznane mi do tej pory) zakwasy płuc i tchawicy.




[1] Warmińska glina, to coś, czego trzeba zaznać cieleśnie, żeby pojąć, co to oznacza, a oznacza to wiele. Napiszę tylko, że w porównaniu z tą polodowcową francą, torfowiska Doliny Biebrzy, to bulwary-trotuary i kawa z pianką!











środa, 28 listopada 2018

Nie chce mi się, czyli opowieści o lenistwie ciąg dalszy


        Opowieści o lenistwie ciąg dalszy, gdyż za oknem, to co za oknem (czyli nieciekawie), roboty huk, więc tym razem wczesnojesienna szuflada (za tydzień, za dwa i pewnie za trzy - tudzież!). Oczywiście mógłbym gdzieś tam pojechać, poleźć, popełznąć, podczołgać się, ale fotografia (zwłaszcza przyrodnicza), to w końcu malowanie światła brzasku-świtu porankiem, a nie mycie podłogi w przyszkolnej stołówce szaroburą szmatą na końcu drewnianej szczoty. Jeżeli dodamy do tego, wspomnianą w poprzednim poście, deprechę sezonowo-zimową, to w rezultacie otrzymamy mało ciekawą i absolutnie niewybuchową mieszankę, która powoduje, że w łikendowe poranki śpię, niczym ten borsuk-śmierdziel1 zimą i ciągle mi mało tego wylegiwania się w ciepłych piernatach. Mało (nomen omen) tego, nic mi się nie chce! Kompletnie! Gdy wskażesz mi, Szanowny Czytelniku tego bloga, miejsce bytowania wilka, rybołowa lub drapieżnej bogatki, to wiedz, że - nawet, gdy nie będę hibernował - nie ruszę tyłka, maskałatu nie założę, aparatu i monopodu w dłoń nie chwycę, w świat Pani Przyrody śmiało i radośnie nie ruszę! Czuję się trochę, jak ten prakomar w żywicę bursztynu oblekły, jak ten kamień przydrożny przez psy wiejskie obsikany wielokrotnie, jak ten Bartek dąb, co to w większości jest z cementu Tak właśnie się teraz czuję.
         Gotować też mi się nie chce, a przecież gotowanie, to moja pasja i konik polski lub polny, a czasem - choć z rzadka - i arabskiego autoramentu. gŁosiowi coś tam jeszcze i upichcę, ale sam dla siebie? O, to już nie! Ot gotowych flaków nakupię, co to więcej chemii mają, niż program nauczania w liceum. Chleba razowego podjem cichcem (bo mleka, choć lubiłem, to już nie bardzo, gdyż laktoza nie dla mnie jest jednak), albo grochówki sieciowej z takiej sprytnej torebeczki pochłepcę, która nawet zła nie jest (zupa, a nie torebeczka), zwłaszcza, gdy się kiełbasy zacnej się dokroi i dorzuci, gdyż w mięso okrutnie oszczędna jest (zupa, a nie torebeczka, choć to w sumie to samo). Pierogów w sklepie sobie nakupię, ale żeby szalotki-cebulki podsmażyć, to już nie ... bo mi się nie chce. Kaszy urozmaiconej dodatkami rozmaitymi i ponoć zdrowymi nagotuję, ale co to za gotowanie, gdy wystarczy torebkę do wrzątku wrzucić i nie zasnąć w trakcie?
         Czytać też mi się nie chce. Czytam tylko to, co w pracy potrzebne i trochę gazet sieciowych-internetowych, żeby - jakby tak na przykład wojna nagle wybuchła ze światem całym - wiedzieć kiedy uciekać, gdyż walczyć za wolność moją i Waszą by mi się nie chciało. Książki kucharskie, przyrodnicze i historyczne przeglądam, ale nie czytam dokładnie, czyli po literce każdej. Nie chce mi się po prostu.
         Miałem w piątek, co to czarnym był, garderobę uzupełnić, gdyż nędzny jestem bardzo pod tym względem okrutnie (pomijając łachy do lasów, trwałych użytków zielonych i mokradeł, gdyż w tej materii w szafie bogactwo, niezmierzone okiem ludzkim, posiadam), ale gdy pomyślałem, że muszę wbić się, na podobieństwo taranu, w ten tłum oszalały, to drugą myślą było, że mi się nie chce i najwyżej coś po bracie Michale (albo jakoś tak) podonaszam.
         Samochodem jeździć też mi się nie chce. Ropy trzeba ponalewać, biegi zmieniać, uważnym być, żeby dziecka 500+, albo staruszki-kombatantki spod Sommy lub Gniłej Lipy nie przejechać. Masakra, jak mawia moja gŁośka! To już lepiej piechotą chodzić do czasu, gdy dzieci dorosną, a kombatantki zdziecinnieją
         Do lokali rozrywkowych nie chce mi się chadzać, by piwa i wódek czystych tudzież gatunkowych z przyjaciółmi i utajnionymi wrogami popić! Przecież to trzeba by się jakoś ubrać elegancko (patrz: czarny piątek!), wyjść z domu, wejść do pabu, zamówić śmiało alkohol, wypić jego (Podlasie rules!), porozmawiać, pośmiać się beztrosko ... a w rzyci tam (wiem Ojcze, wiem i pamiętam)! Nie chce mi się! I już!
         Bloga - w końcu - też nie chce mi się już prowadzić. Przecież te fotki trzeba popstrykać, jakoś obrobić, tekst napisać, na komentarze Wasze odpowiedzieć. Roboty, jak w młynie, albo i lepiej, a mi się nie chce! Nic mi się nie chce!     
       PS. Fotki takie se (czyli jednak szmata buro-szara), ale co zrobić, jak nie chce mi się?!
       PS.2. Przepraszam, ale jest już późno, więc odpowiedzi na komentarze i komentarze, jak zwykle, czyli jutro.























_____________________________
Brillat-Savarin A. 1977. Fizjologia smaku albo medytacje o gastronomii doskonałej, PIW, ss. 256

PS. Zapowiedź którejś z kolejnych szuflad. Albo i nie.





wtorek, 16 października 2018

Jesienna Biebrza z warmińskimi żurawiami w tle.

                  Ponownie żurawie, ale co zrobić, gdy ten sezon w znacznej części podporządkowaliśmy im właśnie? Z drugiej strony, jakby się tak mocniej zastanowić, można by zrobić w sumie wiele innych rzeczy, a nawet bardzo, bardzo wiele rzeczy zrobić by można. Można by - na przykład - wyjechać na zmywak do Ełku, spędzić resztę życia na kresach Prowansji lub zostać podstarzałym pikolakiem w ostrołęckim hotelu i dopędzić resztkę wegetacji w zapleśniałej suterenie z widokiem na kurpiowską przemoc uliczną. Można by zostać pełnoprawnym Prażaninem (tym czeskim), nadmedialnym kandydatem do gminnego samorządu lub - wreszcie - weekendowym tancerzem fado w oligarszym klubie hodowców gołębi nierasowych.

         Można by też - po raz któryś - pojechać nad Biebrzę i to właśnie uczyniliśmy na pohybel ww. marzeniom.

         Zapytacie zapewne, czy jesienna Dolina może zaoferować Wam/Nam jeszcze jakieś urokliwości? No cóż, jakieś tam pewnie i owszem, jednak kudy im do jej wiosennej odsłony i kudy im do jej pozimowego szaleństwa, przy którym najzacniejsze, karaibskie karnawały prezentują się niczym czwartkowe wieczorki dla samotnych serc w lokalach pamiętających zdecydowanie lepsze czasy.
         Senna, pozbawiona starorzeczy, rzeka toczy leniwie swe wody przez jałową - niczym podlaskie grunty orne - polodowcową nizinę. Nie słychać już ogłuszającego jazgotu ptactwa, ni ryku, podnieconych wiosenną ciepłotą, płazich samców. Na próżno wypatrywać wodnego kwiecia, który tak bardzo cieszył lazur ocząt w trakcie majowych, niespiesznych wędrówek po nadrzecznych bulwarach Pani Przyrody. Ba, choć to czas miłosnych uniesień jeleniowatych, byki - i te jelenie i te łosie - odzywały się tak mało wyraziście, jakby nagle uznały, że bliżej im do klasztornej celi, aniżeli do bagiennych świątyń cielesnych rozkoszy. Tam, gdzie jeszcze kilka miesięcy temu zachodzące słońce przeglądało się narcystycznie w rozzuchwalonej toni rozlewisk, teraz rozciągają się stepy pokryte roślinnością tak suchą, że aż w człowieku budzi się jego pierwotna, piromańska natura, a drżące dłonie bezwiednie szukają hubki, krzesiwa i kanistra. W jesiennej Dolinie nie zaznasz już, samotny wędrowcze, widoku pływających krów i towarzyszących im pastuszków płci wszelakiej i wieku takiegoż. Nie usłyszysz zawadiackich zaśpiewów, odurzonych obuchem testosteronu, kawalerów ani też świergotu łydatych dziewcząt niosącym ku nim, a to zgrzewkę Łomży, a to 0,7 z Club-Colą-Coktą-Polą, a to skrzynkę winopodobnego nektaru przełamanego przecudowną wonią świeżego E220. Zniknęły gdzieś hordy turystów i towarzyszących im przewodników rozmaitej maści i umaszczenia, choć to akurat złe nie jest i tego jedynie mi nie brakowało.

         Taka właśnie jest ta jesienna Biebrza, więc jeżeli wybieraliście się w te okolice, to lepiej dajcie sobie spokój, a zaoszczędzone w ten sposób środki wydajcie na karmę dla gawronów i kawek, które lada moment nadlecą znad mroźnego Kaliningradu, albo coś równie bezsensownego.


PS. Jakieś tam fotki udało się nam oczywiście pstryknąć, ale muszą trochę poczekać w kolejce, gdyż przez ostatnie zawirowania pracowe i niepracowe stworzył mi się pewien niewielki zator, co zresztą widać po mojej, nienatrętnej, blogowej aktywności.