...a trzy maluchy w Chicago - owszem :) Tak, tak, chodzi o Fiaty 126. TE maluchy.
Wybraliśmy się w niedzielę na powitanie Juliana - malucha z Chrzanowa (!), który przez ostatnie dwa miesiące z hakiem przebijał się dzielnie przez 27 stanów, od Nowego Jorku poprzez Key West na Florydzie, Kalifornię, do Wyoming, Dakoty Południowej i wreszcie na metę w Chicago. Dzielny był niebywale, wyskrobał się nawet ponad Rysy i przedarł przez dział wodny.
Oto fotorelacja:
Gratulujemy Kamilowi-kierowcy (i jego towarzyszce Natalii, ale nie ma jej niestety na żadnym zdjęciu).
Przyjechała też Skoda aż z Brytyjskiej Kolumbii.
A potem zjawił się cały rządek starych polskich samochodów!
Gdyby mi ktoś jeszcze tydzień temu powiedział, że w Chicago napotkam piękną, żółtą syrenkę, to bym się postukała w głowę.
I duży fiat też był, w ślicznym żurawinowym kolorze - nie wiem, jak to możliwe, ale kiedy wsadziłam do niego głowę, zapachniało mi dokładnie tak samo, jak ze 35 lat temu w naszym czekoladowym fiacie :)
Gałka! Z zatopionym w plastiku złotym autkiem - zawsze zazdrościłam właścicielom takich skarbów.
Refleksje po tym spotkaniu mam rozmaite. Na przykład taką, że choć wśród wielu znajomych uchodzimy za "podróżników", to nasze doświadczenie z szacunkiem chyli czoła przed gościem, który ma za sobą 57 krajów i to w nie najbardziej oczywisty sposób, bo na przykład do Chin wybrał się koleją transsyberyjską, a Stany zwiedzał, jak widać, maluchem.
Ani po nim, ani po jego towarzyszce nie widać dumy z tych wszystkich dokonań - ot, po prostu swojskie ludzie, uśmiechnięci, otwarci i sympatyczni. I cieszą się z tego, że u wielu ludzi maluch na tych tysiącach kilometrów wywołał uśmiech na twarzy. Doceniają przy tym fakt, że niejedna osoba im po drodze pomogła choćby darując zimne piwo, kiedy z jakiejś tam przyczyny zmuszeni byli stanąć na poboczu.
Jeszcze inna myśl - my przemieszczamy się generalnie impalą z wielkim bagażnikiem i sporą ilością miejsca na tylnym siedzeniu, gdzie swobodnie można wrzucać wszelakie graty i w ogóle nie przejmować się ich ilością. I tak, co prawda, pakujemy się minimalistycznie (szczególnie w porównaniu z pierwszymi wyprawami, które nauczyły nas, że da się przetrwać, pozostawiwszy w domu większość klamotów, które intuicyjnie chciałoby się zabrać.) Niemal wszystko jest w użyciu, i to wielokrotnie. Natalia i Kamil mieli do dyspozycji o WIELE mniejsze możliwości, a jednak dali radę. Można się nabawić egzystencjalnego rozmyślania o tym, co tak naprawdę jest człowiekowi potrzebne.
I całe to spotkanie zmotywowało nas do zastanowienia się nad następną wyprawą, w początkach września - kroi się Kolorado, Utah i poskrobanie Nevady w postaci parku narodowego Great Basin. Stąd nowy link po prawej, na razie do przed-przedwstępnych planów, ledwo-co się wylęgających. Jedno wiadomo: na pewno jedziemy autem z klimą i większą przestrzenią w bagażniku :)
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą eksponaty. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą eksponaty. Pokaż wszystkie posty
poniedziałek, 27 lipca 2015
czwartek, 23 lipca 2015
15:67. koraliki, które czekały
Wiadomo powszechnie, że człowiek (typu chomik w szczególności) cieszy się z posiadania przedmiotów; nawet maleństwa rozmaite dają mu satysfakcję, bo sobie może popatrzeć, podotykać... Ale o wiele fajniej jest, jeśli wreszcie się je "przetworzy" i takie przykładowo koraliki przechodzą ze stanu wolnego w pudełeczkach do postaci zorganizowanej w sznurki.
I szkiełko millefiori, otrzymane w prezencie dawno temu, dostaje w ten sposób granatową obstawę - prostą i skromną, żeby wszystkie światła skierowane były na kolorowe kwiatuszki.
I na koniec jeszcze koraliki przypominające sea-glass czyli szkiełka oszlifowane falami morza czy jeziora - zerwały mi się dawno, kilka lat temu, i czekały w pudełeczku na zainteresowanie. Ot, taki bardzo uniwersalny zestaw, pasujący do wszystkiego.
I szkiełko millefiori, otrzymane w prezencie dawno temu, dostaje w ten sposób granatową obstawę - prostą i skromną, żeby wszystkie światła skierowane były na kolorowe kwiatuszki.
W drugiej kolejności zajęłam się serduszkiem zakupionym ho-ho-temu na kiermaszu, gdzie sama sprzedawałam kartki. Przedmiocik wykonany jest recyklingowo z puszki po Arizona Tea. Zaopatrzony był pierwotnie w grube, jasnosrebrzyste kółko, jakoby aluminiowe, ale zamieniłam je na żyłkę od razu przechodzącą w nośnik koralików.
Serduszko ma, niestety, pewną wadę: jest bardzo lekkie, mimo że pani producentka zaopatrzyła je od spodu w warstwę plastiku. Prosiłoby się, żeby przylepić mu od spodu kawałek jakiego ołowiu, całkiem jak swego czasu w Polsce dociążano listy :) Lekkość materiału powoduje, że cały naszyjnik nie ma motywacji do pozostawania na szyi w pozycji centralnej. Ale i tak mi się podoba, przywiązana jestem do tego wzoru, przypominającego azjatyckie sakura - kwiaty wiśni.
I na koniec jeszcze koraliki przypominające sea-glass czyli szkiełka oszlifowane falami morza czy jeziora - zerwały mi się dawno, kilka lat temu, i czekały w pudełeczku na zainteresowanie. Ot, taki bardzo uniwersalny zestaw, pasujący do wszystkiego.
czwartek, 25 czerwca 2015
15:57. portugalskie mydło czyli dużo tu Polaków
Wybrałam się do sklepu po mydło. Generalnie tego rodzaju zakupy robimy w tanich supermarketach, ale od czasu do czasu pozwalam sobie na special mydło jako kawałeczek luksusu (choć pewnie prawdziwie luksusowa kostka kosztuje z dziesięć razy więcej). Takie mydełko sprowadza też wspomnienia sprzed lat, z czasów conieco siermiężnych, kiedy Mama trzymała special mydła w szafie z ręcznikami albo pościelą, żeby szmatki przeszły ich zapachem. Przybywały gdzieś z zagranicy, jako prezent albo składnik jakiejś paczki, i dawały podwójną przyjemność, szafianą i łazienkową.
W sklepie udałam się najpierw ku półkom papierniczym i świeczkowym. Nic tam nie kupiłam (nawet nie zamierzałam), bo papieru w chałupie i tak jest za dużo, a ileż można notatek pisać. Świec w lecie się nie pali, choć mam dziwne podskórne przekonanie, że palenie świeczki wysuszyłoby to superwilgotne powietrze, jakie od kilku dni wisi w okolicy. Ale chyba jednak tak nie jest, bo zdaje się, że chemiczny proces spalania może nawet dodać wody. Grzebanie we wspomnianych towarach daje jednak wiele przyjemności.
Może też wiązać się z pewnym zaskoczeniem, jeśli kobieta kilka metrów dalej rozmawia przez telefon i stwierdza: Jestem teraz w sklepie, to nie mogę rozmawiać, bo tu jest dużo Polaków i rozumieją, jak mówię po polsku.
W tym momencie nie wiem, czy ma mi być głupio, że zawadzam pani, bo rozumiem po polsku, czy może zabawnie byłoby coś jej powiedzieć - po polsku właśnie - o tym rozumieniu :) Udaję jednak, że nic się nie dzieje i gmeram dalej w notesikach.
Polaków - a właściwie głównie Polek - rzeczywiście jest w tym sklepie sporo. Przyjechałam sobie w porze nielunchowej, żeby uniknąć tłoku na drodze i w samym sklepie, więc zastanawiam się, czy aż tyle osób nie pracuje? Jest para w wieku emerytalnym, to wiadomo. Pani emerytka ogląda szkła i cały czas coś nadaje, mieszając bylejaką polszczyznę z dość podłym angielskim, na dodatek lekko wulgarnym. Na stoisku biżuteryjnym klientka też rozmawia ze sprzedawczynią po polsku; właściwie mówi prawie cały czas ta ostatnia, zachwalając świecidełka. Uderza mnie, że zwraca się do klientki per ty, choć nie są aż tak młode, żeby spoufalanie się usprawiedliwić wiekiem. Nie jest to odosobnione zjawisko (kiedyś w supermarkecie spożywczym T doznał szoku, kiedy tak się do niego odezwano na wędlinach), ale kto wie, może panie akurat się znają.
Dziwnie się czuję po tym wstępnym tu jest dużo Polaków i rozumieją, więc wybieram moje mydełko (obwąchawszy chyba ze dwadzieścia kostek, w tym niektóre po dwa razy, to nie taka prosta sprawa) i zmykam ze zdobyczą do kasy. Po drodze kolejna pani wysyła dziecię z misją: Idź, stań już w kolejce, bo nie zdążymy do dentysty, ja tu jeszcze popatrzę. A w kasie, o dziwo, przeważnie kobietki o wyglądzie hinduskim plus jedna w hidżabie. Ot, tygiel.
Mydełko leży na stole i pachnie, uprzyjemniając mi produkcję peruk dla dwudziestu małych Samsonków na szkółce niedzielnej. Peruka to może za dużo powiedziane, ot - opaska na głowę z warkoczami z grubachnej włóczki. Ale to już temat niemydlany, na osobną historyjkę.
W sklepie udałam się najpierw ku półkom papierniczym i świeczkowym. Nic tam nie kupiłam (nawet nie zamierzałam), bo papieru w chałupie i tak jest za dużo, a ileż można notatek pisać. Świec w lecie się nie pali, choć mam dziwne podskórne przekonanie, że palenie świeczki wysuszyłoby to superwilgotne powietrze, jakie od kilku dni wisi w okolicy. Ale chyba jednak tak nie jest, bo zdaje się, że chemiczny proces spalania może nawet dodać wody. Grzebanie we wspomnianych towarach daje jednak wiele przyjemności.
Może też wiązać się z pewnym zaskoczeniem, jeśli kobieta kilka metrów dalej rozmawia przez telefon i stwierdza: Jestem teraz w sklepie, to nie mogę rozmawiać, bo tu jest dużo Polaków i rozumieją, jak mówię po polsku.
W tym momencie nie wiem, czy ma mi być głupio, że zawadzam pani, bo rozumiem po polsku, czy może zabawnie byłoby coś jej powiedzieć - po polsku właśnie - o tym rozumieniu :) Udaję jednak, że nic się nie dzieje i gmeram dalej w notesikach.
Polaków - a właściwie głównie Polek - rzeczywiście jest w tym sklepie sporo. Przyjechałam sobie w porze nielunchowej, żeby uniknąć tłoku na drodze i w samym sklepie, więc zastanawiam się, czy aż tyle osób nie pracuje? Jest para w wieku emerytalnym, to wiadomo. Pani emerytka ogląda szkła i cały czas coś nadaje, mieszając bylejaką polszczyznę z dość podłym angielskim, na dodatek lekko wulgarnym. Na stoisku biżuteryjnym klientka też rozmawia ze sprzedawczynią po polsku; właściwie mówi prawie cały czas ta ostatnia, zachwalając świecidełka. Uderza mnie, że zwraca się do klientki per ty, choć nie są aż tak młode, żeby spoufalanie się usprawiedliwić wiekiem. Nie jest to odosobnione zjawisko (kiedyś w supermarkecie spożywczym T doznał szoku, kiedy tak się do niego odezwano na wędlinach), ale kto wie, może panie akurat się znają.
Dziwnie się czuję po tym wstępnym tu jest dużo Polaków i rozumieją, więc wybieram moje mydełko (obwąchawszy chyba ze dwadzieścia kostek, w tym niektóre po dwa razy, to nie taka prosta sprawa) i zmykam ze zdobyczą do kasy. Po drodze kolejna pani wysyła dziecię z misją: Idź, stań już w kolejce, bo nie zdążymy do dentysty, ja tu jeszcze popatrzę. A w kasie, o dziwo, przeważnie kobietki o wyglądzie hinduskim plus jedna w hidżabie. Ot, tygiel.
Mydełko leży na stole i pachnie, uprzyjemniając mi produkcję peruk dla dwudziestu małych Samsonków na szkółce niedzielnej. Peruka to może za dużo powiedziane, ot - opaska na głowę z warkoczami z grubachnej włóczki. Ale to już temat niemydlany, na osobną historyjkę.
Labels:
cziskejk z piczesami,
eksponaty,
z życia wzięte
czwartek, 26 czerwca 2014
14:70. 'sperymenty i 'spiracje
Od dawna chodził już za mną eksperymencik polegający na stemplowaniu tła za pomocą tuszu przenoszonego niejako na taśmie maskującej, takiej malarskiej, jak na przykład tu albo tu. No i mam taką próbkę - na zdjęciu wygląda chyba lepiej niż na żywo... a może trzeba ją trochę oprawić, sama nie wiem.
Ale na pewno podoba mi się efekt naklejenia drugiej latarni na podkładce z tektury:
Co zaś się tyczy kolorków... nie wiem, może takie lekko fajansiarskie są jednak fajniejsze:
A dziś rano trafiłam na piękne zdjęcie opala (opalu? hm.) i pomyślałam sobie, że byłaby to fajna inspiracja kolorystyczna na kartkę jakąś!
I oczywiście musiałam zerknąć za dalszymi przykładami... i wiadomo, że nie ma cudów, już ktoś musiał wymyślić takie zestawienia, ale takie agaty znakomicie przypominają o możliwościach:
I na koniec jeszcze jeden jaspis, jak lody mangowo-malinowe. I trochę pistacji.
Ale na pewno podoba mi się efekt naklejenia drugiej latarni na podkładce z tektury:
Co zaś się tyczy kolorków... nie wiem, może takie lekko fajansiarskie są jednak fajniejsze:
A dziś rano trafiłam na piękne zdjęcie opala (opalu? hm.) i pomyślałam sobie, że byłaby to fajna inspiracja kolorystyczna na kartkę jakąś!
Źródło |
I oczywiście musiałam zerknąć za dalszymi przykładami... i wiadomo, że nie ma cudów, już ktoś musiał wymyślić takie zestawienia, ale takie agaty znakomicie przypominają o możliwościach:
Źródło |
Źródło |
Źródło |
I na koniec jeszcze jeden jaspis, jak lody mangowo-malinowe. I trochę pistacji.
Źródło |
Labels:
eksponaty,
kartki,
papier,
papierrr,
praca w toku
środa, 21 maja 2014
14:53. חֹשֶׁן choszen czyli napierśnik
W ramach budowy Przybytku i związanych z nim przedmiotów zmontowałam osiem napierśników najwyższego kapłana (bo dzieciaków może być do ośmiu). Jest to, można powiedzieć, tło - dzieci będą przyklejały błyskotki:
Kapłan w napierśniku i całej reszcie stroju wygląda tak:
Oczywiście, kolory poszczególnych kamieni dostarczają niemałego materiału do dyskusji, choć podane są szczegółowo w księdze Exodus - a może właśnie dlatego. Tylko że ichni przykładowo jaspis wcale nie musiał być dzisiejszym jaspisem. Na dodatek są różnice w przekładach, więc próby ustalenia jednej ostatecznej wersji nie mają chyba sensu. Tym bardziej, że nawet na żydowskiej stronie, gdzie można sobie kupić poniższy zestawik, nie wszystkie napierśniki są takie same :)
Przy okazji poszukiwań odkryłam też, że poczta izraelska wydała serię znaczków z kamieniami (tu można zobaczyć pojedyncze znaczki z bliższa.):
Jest też i piękny znaczek z kapłanem i Jerozolimą:
No i jeszcze na koniec wrzucę pędem naszą własną fotkę najwyższego kapłana z modelu Przybytku w Timnie:
PS. Może drążę zbyt wiele (tak czasem mówi T), ale nawet przy takim prostym krafcie powstało pytanie, jak rozmieścić kamienie: cztery w poziomie i trzy w pionie, czy na odwrót? Wybrałam jak wybrałam, bo tak widzę na większości ilustracji, choć i ten drugi układ czasem się pojawia. I znów nie ma to jakiegoś wielkiego znaczenia, ale trzeba podjąć decyzję i najlepiej mieć pod nią jakąś podkładkę :)
Kapłan w napierśniku i całej reszcie stroju wygląda tak:
Źródło |
Oczywiście, kolory poszczególnych kamieni dostarczają niemałego materiału do dyskusji, choć podane są szczegółowo w księdze Exodus - a może właśnie dlatego. Tylko że ichni przykładowo jaspis wcale nie musiał być dzisiejszym jaspisem. Na dodatek są różnice w przekładach, więc próby ustalenia jednej ostatecznej wersji nie mają chyba sensu. Tym bardziej, że nawet na żydowskiej stronie, gdzie można sobie kupić poniższy zestawik, nie wszystkie napierśniki są takie same :)
Źródło |
Przy okazji poszukiwań odkryłam też, że poczta izraelska wydała serię znaczków z kamieniami (tu można zobaczyć pojedyncze znaczki z bliższa.):
Źródło |
Jest też i piękny znaczek z kapłanem i Jerozolimą:
Źródło |
No i jeszcze na koniec wrzucę pędem naszą własną fotkę najwyższego kapłana z modelu Przybytku w Timnie:
PS. Może drążę zbyt wiele (tak czasem mówi T), ale nawet przy takim prostym krafcie powstało pytanie, jak rozmieścić kamienie: cztery w poziomie i trzy w pionie, czy na odwrót? Wybrałam jak wybrałam, bo tak widzę na większości ilustracji, choć i ten drugi układ czasem się pojawia. I znów nie ma to jakiegoś wielkiego znaczenia, ale trzeba podjąć decyzję i najlepiej mieć pod nią jakąś podkładkę :)
wtorek, 28 stycznia 2014
1413. największy cyferblat w domu
Nowy eksponat nam w chałupie się był pojawił - T i P pracują ostatnio w starym banku, który przerabia się na restaurację. To prawie zabytek - co prawda, próby nadania mu oficjalnego certyfikatu zabytku skończyły się fiaskiem, ale struktura jest stara (z lat dwudziestych zeszłego wieku) i piękna.
Wyrzucano w owym zabytku zegar - tutaj sobie można zobaczyć, jak to wyglądało jeszcze niedawno. Ciężka, marmurowa tarcza wisiała tuż nad wejściem do ogromniastego sejfu. A teraz wisi u nas nad kominkiem :)
Dla dopełnienia historyjki jest też fotka z czasu remontu - zegar już przejęty przez nowego właściciela, sejf, rzecz jasna, nie do ruszenia.
A na górze jest kopuła, a na jej szczycie - szkieuka!!
Z innej beczki - wiadomostka pogodowa: jeśli gdziekolwiek widzi się fioletową mapę, nie jest to dobry znak, nawet jeśli bardzo się lubi kolor fioletowy. Oznacza on bowiem wściekłe mrozy i chyba kolor nosa oraz kończyn po spędzeniu niewielkiej nawet ilości czasu na zewnątrz. Przywykłam już do tego, że w porze wyjścia do pracy jest gdzieś między -15 a -20, ale w ostatnich dniach znów zjechało poniżej -20, a odczuwalna poniżej -30.
Ale będzie jeszcze kiedyś wiosna, prawda?
Wyrzucano w owym zabytku zegar - tutaj sobie można zobaczyć, jak to wyglądało jeszcze niedawno. Ciężka, marmurowa tarcza wisiała tuż nad wejściem do ogromniastego sejfu. A teraz wisi u nas nad kominkiem :)
Dla dopełnienia historyjki jest też fotka z czasu remontu - zegar już przejęty przez nowego właściciela, sejf, rzecz jasna, nie do ruszenia.
A na górze jest kopuła, a na jej szczycie - szkieuka!!
Z innej beczki - wiadomostka pogodowa: jeśli gdziekolwiek widzi się fioletową mapę, nie jest to dobry znak, nawet jeśli bardzo się lubi kolor fioletowy. Oznacza on bowiem wściekłe mrozy i chyba kolor nosa oraz kończyn po spędzeniu niewielkiej nawet ilości czasu na zewnątrz. Przywykłam już do tego, że w porze wyjścia do pracy jest gdzieś między -15 a -20, ale w ostatnich dniach znów zjechało poniżej -20, a odczuwalna poniżej -30.
Ale będzie jeszcze kiedyś wiosna, prawda?
piątek, 10 stycznia 2014
1407. kolorowa praca w toku
Pomalowałam dziś rano wczorajsze stempelki i aż mnie to cieszy. Kolorki, co prawda, jakoby kiczowate - ale ta miniseria taka właśnie będzie, różowinkowo-niebiesia.
A z całkiem innej beczki: dostałam w pracy email z Polski, po angielsku, od firmy z Krzywaczki. W życiu o Krzywaczce nie słyszałam, więc poszłam do wiki popatrzeć, gdzie się taka miejscowość znajduje itd.
Wszystko fajnie... tylko ta informacja, że mieszkańcy Krzywaczki składają swojemu lokalnemu bóstwu ofiary z turystów???
A z całkiem innej beczki: dostałam w pracy email z Polski, po angielsku, od firmy z Krzywaczki. W życiu o Krzywaczce nie słyszałam, więc poszłam do wiki popatrzeć, gdzie się taka miejscowość znajduje itd.
Wszystko fajnie... tylko ta informacja, że mieszkańcy Krzywaczki składają swojemu lokalnemu bóstwu ofiary z turystów???
A na dodatek gość, który przysłał email, ma na nazwisko ŻĄDŁO...
Nie próbuję nawet opisywać, jakie obrazy jawią mi się w wyobraźni na podstawie tych danych.
środa, 11 grudnia 2013
1398. jeszcze z Polski
Pora na drugą część przywiezionych skarbów (żeby następnie można było zabrać się za inne rzeczy). Jedyny większy frezent, jaki sobie kupiłam, to literki do ciasteczek - w sklepie Tchibo. Kto by pomyślał! Byłam zupełnie nieświadoma faktu, że w sklepie Tchibo kawa to właściwie mniejszość towarów, bo nabyć tam można rozmaite kuchenne utensylia, biżuterię, ciuch jakiś nawet... i nie zapominajmy o sprawach kraftowych, mają kartony na kartki świąteczne i nieco narzędzi typu dziurkacze, pieczątki itp.
A ja właśnie literki sobie wybrałam, nawet zostały już wypróbowane - po starannym poodcinaniu ich od widocznych niżej krateczek. Trochę to trwało i w ogóle skłądanie wyrazów na ciastka jest ciut bardziej pracochłonne niż sobie wyobrażałam, ale jaka frajda! Oraz pękam sobie z dumy, kiedy zanoszę do pracy ciastka z napisem "Happy Friday" albo "Hello, I'm shortbread" i lud się dziwuje :)
Do prezentów wracając - dostałam od koleżanki piękny papier czerpany, z serii tych co to "nie wiem, jak ja je potnę, bo takie fajne".
Bardzo ładny (i pasujący znakomicie do jednej z torebek) piórniczek:
Prezent przyszłościowy - nuty! Do przećwiczenia przed zgrupowaniem i koncertem w lecie 2014... Zaczynam zbierać kaskę na letni wyjazd do PL :)
Drobiazg, który kupiłam sobie trochę niechcący - miały to być przedmiociki dla babek z pracy, ale jakoś za dużo ich przywiozłam, więc zostawiłam sobie cudny witraż z kościoła franciszkanów w Krakowie (Wyspiański - ten witraż i cała seria innych, oraz przepiękne freski na ścianach!) oraz Damę z Gronostajem - na pamiątkę oglądania jej na Wawelu ze szwagrem i jego wnukiem, zainteresowanym głównie popiersiami cesarzy i innych postaci.
Nadal jesteśmy w Krakowie - z centrum dla zwiedzających mam broszurkę o małopolskiej trasie UNESCO. Nie wiedziałam, że takowa istnieje!
A tu się owa trasa znajduje:
Co do kraftów - przygotowałam sobie specjalny gromadziennik, ale nawet dziś nie jest jeszcze uzupełniony... za to okładka fajniejsza, niż zwykle, klejona na lotnisku.
Kraft praktycznie skończony: hafcik świąteczny dla szefowej, z nitek, na podstawie których dobierała sobie kolory w domu. Teraz trzeba będzie skołować jakąś ramkę.
Hafcik po raz kolejny przekonał mnie, że - chociaż jestem zadowolona z rezultatów - wystarczy mi, że wyszyję coś raz na kilka lat :)
Hafcik powstawał w samolocie do Polski, natomiast w drodze powrotnej zrobiłam pół szalika z pięknej i mięciutkiej włóczki w kolorach malinowo-brązowych. Oznacza to, że obecnie mam dwa niedokończone szaliki - Alaskański Lodowiec oraz ten, Sorber z Owoców Leśnych.
A ja właśnie literki sobie wybrałam, nawet zostały już wypróbowane - po starannym poodcinaniu ich od widocznych niżej krateczek. Trochę to trwało i w ogóle skłądanie wyrazów na ciastka jest ciut bardziej pracochłonne niż sobie wyobrażałam, ale jaka frajda! Oraz pękam sobie z dumy, kiedy zanoszę do pracy ciastka z napisem "Happy Friday" albo "Hello, I'm shortbread" i lud się dziwuje :)
Do prezentów wracając - dostałam od koleżanki piękny papier czerpany, z serii tych co to "nie wiem, jak ja je potnę, bo takie fajne".
Bardzo ładny (i pasujący znakomicie do jednej z torebek) piórniczek:
Prezent przyszłościowy - nuty! Do przećwiczenia przed zgrupowaniem i koncertem w lecie 2014... Zaczynam zbierać kaskę na letni wyjazd do PL :)
Drobiazg, który kupiłam sobie trochę niechcący - miały to być przedmiociki dla babek z pracy, ale jakoś za dużo ich przywiozłam, więc zostawiłam sobie cudny witraż z kościoła franciszkanów w Krakowie (Wyspiański - ten witraż i cała seria innych, oraz przepiękne freski na ścianach!) oraz Damę z Gronostajem - na pamiątkę oglądania jej na Wawelu ze szwagrem i jego wnukiem, zainteresowanym głównie popiersiami cesarzy i innych postaci.
Nadal jesteśmy w Krakowie - z centrum dla zwiedzających mam broszurkę o małopolskiej trasie UNESCO. Nie wiedziałam, że takowa istnieje!
A tu się owa trasa znajduje:
Co do kraftów - przygotowałam sobie specjalny gromadziennik, ale nawet dziś nie jest jeszcze uzupełniony... za to okładka fajniejsza, niż zwykle, klejona na lotnisku.
Kraft praktycznie skończony: hafcik świąteczny dla szefowej, z nitek, na podstawie których dobierała sobie kolory w domu. Teraz trzeba będzie skołować jakąś ramkę.
Hafcik po raz kolejny przekonał mnie, że - chociaż jestem zadowolona z rezultatów - wystarczy mi, że wyszyję coś raz na kilka lat :)
Hafcik powstawał w samolocie do Polski, natomiast w drodze powrotnej zrobiłam pół szalika z pięknej i mięciutkiej włóczki w kolorach malinowo-brązowych. Oznacza to, że obecnie mam dwa niedokończone szaliki - Alaskański Lodowiec oraz ten, Sorber z Owoców Leśnych.
Bo ja teraz będę nadawać szalikom nazwy.
Labels:
albumy,
BEZ REKLAM,
eksponaty,
gromadziennik,
haftowanki,
kuchnia,
turystycznie,
xydelko,
z życia wzięte
Subskrybuj:
Posty (Atom)