... a Getynga jeszcze mniejsza.
Ostatnie dni to nieustajace pasmo przecudnej pogody. Roznie to bywa z bardzo dlugimi spacerami, ale staram sie robic codziennie choc krotka przechadzke, bo grzechem byloby siedziec w domu. A Toyka dzien w dzien robi dziesiatki kilometrow, bo maz tez nie proznuje i stale gdzies z nia lata.
W piatek wrocilam z fabryki nieco styrana i niespecjalnie chcialo mi sie wychodzic, wiec zasiadlam przy kompie, ale im dluzej siedzialam, tym czesciej wzrok moj przyciagal widok za oknem: klarowne blekitne niebo, slonce, lekki mrozik. A im czesciej patrzylam, tym bardziej chcialo mi sie wyjsc, choc moje nuszki stanowczo sie temu sprzeciwialy. I tak dluzsza chwile trwala dyskusja musku mego z nuszkami, az w koncu zwyciezyl rozsadek i postanowilam wyjsc. Niestety to swiecace z zapalem slonce nieco mnie zmylilo i pomyslawszy, ze na pewno dobrze przygrzewa, nie wzulam kaleson pod spodnie, wiec troche mi tylek przemarzl, ale co tam, przyspieszylam kroku i jakos tam dalam rade.
Poszlysmy z Toyka zobaczyc, co nowego nad Kiessee. Jeziorko bylo miejscami zamarzniete, ale nie na tyle, zeby mozna bylo nan bezpiecznie wchodzic, wiec dokola wisialy czerwone flagi. Za mojej
kadencji w Getyndze chyba z dwa albo trzy razy tafla jeziorka zamarzla na tyle, ze zostala oddana we wladanie lyzwiarzom. Toyka latala jak nawiedzona, co rusz spotykala jakiegos kumpla i zabawom, dzikim ganiatykom nie bylo konca. A ja w tym czasie pstrykalam sobie zdjecia. To byl taki dzien, ze nie tylko slonko przyswiecalo, z calym zapalem wtorowal mu ksiezyc.
Drób jakos poznikal z jeziorka, nie zauwazylam ani jednego abondzia, kaczki tez gdzies sie wyniosly, a po czaplach nawet wspomnienie nie pozostalo. Nie dziwota, bo chyba by im kuperki poprzymarzaly. Daly sie za to zauwazyc tabuny kormoranow i kilka lysek.




W pewnej chwili Toya wyrwala do przodu i nie dawala sie przywolac. Z daleka zobaczylam, ze podbiegla do jakiegos psa. Podchodze ja blizej... serce mi drgnelo... ale jeszcze nie wierzylam... Niemozliwe! Taki zbieg okolicznosci! I nagle ten drugi pies leci do mnie, nie reagujac na krzyki mlodego chlopaka, ktory usilowal go odwolac z powrotem. Psia paszcza rozesmiana, Toya za nim szczesliwa... Placzus... kochane psisko... Az mi sie lzy w oczach zakrecily. Ukochalismy sie, zanim chlopak zdazyl dobiec z przeprosinami. Wytlumaczylam mu pokrotce nasze pokrewienstwa, chwile postalismy i pogadalismy, a w tym czasie psy brykaly i bawily sie w najlepsze, jakby nie wiem jak byly zaprzyjaznione. Chyba jednak stesknily sie jakos za soba. Ja z tego wrazenia w locie pstryknelam dwa zdjecia, ale oba wyszly tak sobie, nieostre albo Placzek patrzyl gdzie indziej.


Juz wczesniej byly wiesci od przyjaciolki mojej corki, ze Placzkowi powodzi sie dobrze. Wolno mu nie tylko rozwalac sie po kanapach, ale nawet spi z nowym panem w lozku. Myslalam, ze ten nowy to ktos w srednim wieku, a tu takie zaskoczenie, to mlody chlopak. Kiedy skonczylismy gadac i pozyczylismy sobie dobrego dnia, przez mysl mi przeszlo, ze Placzek moze chciec pojsc z nami, a tu pelne zaskoczenie! Nawet sie nie odwrocil i niewolany poszedl za nim. Czyli krzywda mu sie nie dzieje. Z jednej strony zrobilo mi sie troche przykro, ale z drugiej... widac, ze trafil w dobre rece i sam chce w tych rekach zostac. To niecaly miesiac, odkad jest u niego, a widac, ze zdazyli sie zzyc. To na mnie zrobilo to spotkanie znacznie wieksze wrazenie niz na samym Placzku, ale jestem spokojniejsza. I mam nadzieje, ze moze jeszcze nieraz bedziemy sie spotykac, bo widac, ze chlopak tez lazi z nim daleko. Wprawdzie mieszka troche blizej jeziorka niz my, ale to i tak spory kawal drogi. Cala we wrazeniach podreptalam dalej.






Dlatego wlasnie pod sobotnim postem, na pytania Gosi i Lucy, dawalam wymijajace odpowiedzi, chcialam od razu opowiedziec wszystkim, ze z Placzkiem wszystko w najlepszym porzadku.