Glinka ta dotarła do mnie pod wpływem... przymusu. Skończyła się moja pierwsza i ulubiona ze sklepu Arsetnatura (będzie w tej recenzji mnóstwo porównać do niej właśnie, inaczej nie da rady) i musiałam szukać nowej, a jako, że Zielarnię Lawendę mam praktycznie na miejscu to zrobiłam zamówienie przez internet i odebrałam w sklepie.
To co przeżywałam później pod prysznicem nie można w żaden sposób opisać.
Glinka za nic nie chciała się zmieszać z szamponem tak idealnie jak moja ulubiona, która była proszkiem, a rosyjska to po prostu w konsystencji piasek. Porobiły się grudki, które nie chciały się rozlecieć i weź tu myj tym skalp i włosy... no nie dało się. Przez to moje włosy wypadały w większej ilości, bo skóra nie została ukojona przez glinkę. Chciałam w jak najszybszym czasie to coś zużyć i więcej tego nie widzieć.
Później wpadłam na pomysł z metodą kubeczkową.
Jako, że płyn do higieny intymnej od Ocnodermy (używam go jako szamponu) tego wymagał, więc dlaczego by glinki nie wsypać? Pomogło przy wypadaniu, bo glinka docierała do każdej części skalpi. Mimo to, dalej nie pałałam do niej miłością, bo na włosach czułam piasek, gdzie przy arsetnaturowej po prostu była biała woda po zmieszaniu i ewentualnie na końcu resztki.
Jak wpłynęła na włosy? Nie zauważyłam nic ciekawego, bardziej przyglądałam się skalpowi i myślę, że spełniła swoje zadanie po wielu bitwach - ukoiła skórę i od niej tego oczekiwałam.
Miałyście tą rosyjską glinkę? Mam nadzieję, że święta spędziłyście w przyjemnej atmosferze :)