To taki ciupeńki fragmencik NYC ukochany przez męża mego i mnie. Zaczynam od chłopa, gdyż On to pierwszy przybył, zobaczył, zdobył, potem mnie zauroczył. Kawalątek Europy na obcym lądzie. Skojarzenia krakowskie. Choć droga tych skojarzeń pokrętna.
South Street Seaport znajduje się na miejscu, co to było kiedyś najbardziej zatłoczonym portem w Ameryce. Pierwsze budynki postawiono w 1811 roku. I przyjmijmy, że w pierwotnej swej formie (odszlifowane i odpiększone do obrzydliwości) stoją do dziś.
Kilku zmyślnych facetów postawiło składy towarowe, z biurami na piętrze. A wybudowano je w jakże nieamerykańskim (już wówczas) stylu, ze spadzistym wysokim dachem i kominami do nieba. Musiało się dziać wówczas, oj musiało. Się kręciło, rozbudowywało. Z czasem tuż obok (praktyka nakazywała) zorganizowano targi rybne i wszelkie inne. Jedne z największych w Hameryce. Na cześć Roberta Fultona, tego co to parowiec wynalazł, ulice jego imieniem nazwano i co może nawet ważniejsze dla współczesności - targowisko. Z czasem wszystko podupadło. Na Brooklin most wybudowano i się portowi zdechło.
Dopiero w latach 60-tych znanego nam już z urodzenia wieku grupa zapaleńców postanowiła odrestaurować to co niszczało. Zrobiono cacko. Cudny, klimatyczny zakątek.
Tam teraz spacery, widoki, koncerty, kiermasze i co tylko dusza życzy sobie. Są i muzea, się wybierzemy. Kachna na piratów zapadła. Szanty słucha, na morskie przygody Ją bierze, niech ogląda... Póki co tylko z zewnątrz:
Choć na zdjęciach tego nie widać, to miejsce ma niesamowity klimat. A może tylko ja tak odbieram. W każdym razie lubię tam wszystko. Malutkie, drobniutkie, a sercu bliskie...
W kolejnym cyklu będzie port.
Pozdrawiam gorąco i życzę spokojnego tygodnia.