Pokazywanie postów oznaczonych etykietą na szlaku. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą na szlaku. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 26 maja 2020

W pałacu przeszłość tęsknie wzdycha czyli o Bożkowie, Dolnym Śląsku i pewna zapowiedź

Dzień dobry :) Część z Was, którzy zaglądają do mnie na instagrama  widzieli wczoraj to zdjęcie:


Ba, niektórzy nawet odgadli jakie są nasze tegoroczne plany wakacyjne :) Mieliście racje, tym razem padło na nasz ulubiony Dolny Śląsk :) I bliższe i dalsze okolice Kłodzka. Powolutku zaczynają krystalizować się szczegółowe plany. Część miejsc już odwiedziliśmy wcześniej ale wrócimy do nich ponownie, część zobaczymy po raz pierwszy. Na pewno zaczniemy od Srebrnej Góry, bo tam się zatrzymamy. Twierdzę widzieliśmy już kilka razy ale zawsze wracamy, mamy do niej sentyment. Zresztą ze Srebrną Górą wiąże się pewna opowieść o tym jak o mało co nie wyzionęłam ducha, ale o tym opowiem kiedy indziej :) Chcemy też zahaczyć o nasz ulubiony, ogromny wiadukt w Srebrnej Górze i o pozostałe, których jeszcze nie widzieliśmy. Jednym z miejsc, które jest na liście zatytułowanej "na pewno, mus, nic nas nie powstrzyma" jest też pałac w Bożkowie. Byliśmy tak kilkakrotnie. W końcu w 2013 roku udało nam się wejść do środka. I dziś chciałabym zabrać Was w podróż sentymentalną, wspomnieniową, letnio jesienną i przypomnieć Wam tekst, który napisałam właśnie po tej wizycie. I już, awansem, zaprosić Was na kolejną, tegoroczną odsłonę tego miejsca :) Bo oprócz tego, że pojedziemy na wakacje, oprócz tego, że zamierzamy Was ze sobą zabierać i na wędrówki i na penetrowanie zamków i pałaców to dodatkowo zamierzamy spełnić obietnicę daną lata temu... Kochani otóż szykuje się nasza Kordelowa opowieść o Dolnym Śląsku :) Taka książkowa opowieść :) Przewodnik do czytania i zakochania. Nawet nie wiecie jak bardzo jestem podekscytowana na samą myśl o tym nowym, o tym, że będę mogła zabrać Was ze sobą, o tym, że blog zaroi się od ścieżek, ścieżynek, zakamarków, w które będziemy wspólnie zaglądać :) A teraz spójrzcie na Bożków z 2013 roku. Już nie mogę się doczekać aż będę mogła pokazać Wam jak to wygląda dziś... No właściwie jutro czyli w sierpniu :) Ale teraz już milknę i oddaję głos sobie sprzed kilku lat:



"Za oknem jest już jesiennie. Bez obaw nie zamierzam zamęczać Was narzekaniem jak to jest okropnie i ponuro. Nic z tego, bo ja jesień bardzo, ale to bardzo lubię. I to każdą jej odsłonę. I tę złoto - purpurową i tę z nostalgicznie wyjącym wiatrem i zacinającym w szyby deszczem. Zamęczę Was za to czym innym:)

Właściwie nie wiem dlaczego zaczęłam od jesieni. Być może dlatego, że siedzę przed oknem i cały czas widzę rudziejące liście. Albo dlatego, że zamierzałam w tym poście wrócić jeszcze na moment do lata, do wakacji i do pewnego miejsca, które odwiedzamy rok po roku. Oczywiście pewnie większość z Was na samą myśl, że znowu zamierzam nękać wszystkich moją dolnośląską obsesją jęknęła protestująco. Ale zanik krzykniecie: nie, nie chcemy, przeczytajcie choć kawałek, bo pałac o którym chce napisać naprawdę wart jest pamięci. I uwagi. Odkryliśmy go kilka lat temu. Zrobiliśmy wtedy objazd pałaców i dworów dolnośląskich. Po niektórych zostały tylko kupy gruzu (z takiej własnie ruiny wygrzebaliśmy kawałek marmuru i przechowujemy dla potomności:)), inne trzymają się i opierają czasowi, ale widać, że powoli z nim przegrywają, jeszcze inne mają się całkiem dobrze. I własnie wtedy na naszej trasie znalazł się też Bożków. Gdy po raz pierwszy zobaczyłam poszukiwany przez nas pałac stanęłam przy ogrodzeniu oniemiała z zachwytu. Pałac choć nadgryziony zębem czasu wyglądał jak z bajki. Z białymi cylindrycznymi wieżyczkami, z urokliwymi okienkami, z widocznym zza ogrodzenia zarośniętym parkiem sprawiał wrażenie przeniesionego z jakiegoś innego świata. Przyklejeni do ogrodzenia (ja, mąż i córka) staliśmy usiłując sięgnąć wzrokiem jak najdalej, uchwycić jak najwięcej.  Dopiero po chwili zauważyliśmy, że brama jest uchylona i weszliśmy na teren. Obeszliśmy pałac dookoła, usiedliśmy na schodach przypałacowego parku i nie mogliśmy napatrzeć się na zbudowany w stylu francuskich zamków, przepiękny budynek. Kuba (mąż) poszedł zasięgnąć języka u miejscowych i tak dowiedzieliśmy się, że jest pewien pan, który opiekuje się pałacem i ma klucz. Ponoć czasem jak się go poprosi wpuszcza do środka. Oczywiście z miejsca ruszyliśmy na poszukiwanie owego pana klucznika, ale szczęście nam nie sprzyjało. Nie znaleźliśmy go. Ale pałac w Bożkowie zajął już miejsce w naszych sercach, rozkochał nas w sobie. Wiedzieliśmy, że będziemy do niego wracać, chociażby po to, żeby zerknąć na niego zza ogrodzenia, żeby oczy nasycić podupadającym , ale wciąż dominującym pięknem.  Poza pałacem obejrzeliśmy też kościół. Oczywiście potem ledwo wróciliśmy do domu zaczęłam szukać informacji na temat odkrytego cudu.
Pałac w Bożkowie kryje w swoich ścianach wiele wspomnień, wieczorami zapewne duma nad dawną świetnością, wspomina bale, które tutaj się odbywały, dostojnych gości, którzy bawili w jego wnętrzach. A i gościom i właścicielom rzeczywiście dostojeństwa nie można odmówić.Właścicielami Bożkowa byli Magnisowie, którzy przybyli tutaj w 1780 roku. Był to stary pochodzący ze Szwecji ród. Zanim trafili do Bożkowa mieszkali w Austrii. Ze Śląskiem związali się na dobre po ślubie hrabiego Aleksandra z córką gubernatora Kłodzka. Od tego momentu Magnisowie stali się właścicielami wielu okolicznych wiosek.  W Ołdrzychowicach Kłodzkich położonych niedaleko Bożkowa posiadali wspaniałą rezydencję, w której gościła sama królowa Prus - Luiza. Jej przyjazd wywołał spore poruszenie, żeby nie powiedzieć szaleństwo. Z myślą o szlachetnym gościu w Ołdrzychowicach wokół pałacu założono park, wybudowano grecką świątynię oraz sztuczną grotę i fontannę, którą ochrzczono imieniem pruskiej władczyni. Z myślą o zapewnieniu jej rozrywki Magnisowie zorganizowali też, uwaga! Pokaz dojenia krów, ale że obawiano się, że bez odpowiedniej oprawy widowisko może być zbyt szokujące dla delikatnej niewiasty, pokaz odbywał się w ludowych przebraniach. Ale nie tylko Ołdrzychowice przygotowywały się do przyjęcia królowej. W tym samym czasie i w Bożkowie zaczęto wprowadzać zmiany. Być może brano pod uwagę, że królowa Luiza i tam zechce zajrzeć. Tak czy inaczej wokół pałacu podobnie jak w Ołdrzychowicach założono park, wybudowano bażanciarnie i oranżerie. Zadbano o staw, do którego wpuszczono złote rybki. Na tym nie zakończono, bo po jakimś czasie wybudowano też romantyczne sztuczne ruiny, w których umieszczono wiekowe płyty nagrobne. I tam zwykle spędzano z gośćmi romantyczne i klimatyczne popołudniowe godziny.
Niestety w 1871 roku w pałacu wybuchł pożar i budynek został zniszczony.
Jednak myliłby się ten, kto by przypuszczał, że Magnisowie się załamali i poddali. Nic z tych rzeczy. Szybko otrząśnięto się z szoku i przystąpiono do odbudowy. I już w 1877 roku w miejscu spalonego pałacu stał nowy budynek, z urokliwymi wieżami, tarasami, balkonikami. Uważany był za najpiękniejszy i najbogatszy obiekt w ziemi kłodzkiej. Nie należy się zresztą temu dziwić. Pałac liczył 180 pokoi, jego powierzchnia wynosiła 400 metrów kwadratowych, stajnia mogła pomieścić 60 koni. Już samo to daje wyobrażenie o jego potędze, zasobności i wielkości. Poza tym Magnisowie byli zagorzałymi kolekcjonerami sztuki, w pałacu gromadzono obrazy, gobeliny, rzeźby.
Ale nie zapominajmy, że pałac to nie tylko budynek, ale też mieszkający w nim ludzie. W tym wypadku bogaty ród, który żył i bawił się tak jak na owe czasy przystało. W Bożkowie urządzano wspaniałe bale. Do dziś w pałacu zachowała się półtora kondygnacyjna przepiękna sala balowa, którą moi kochani hip, hip hurrrra, widziałam na własne oczy.
Wspomniana wyżej sala balowa fot jkordel

sala balowa fot jkordel

Bo tak jak wspominałam Bożków zapadł nam się w pamięć i w serca. Przez kilka lat co roku zajeżdżaliśmy pod pałac i co roku szukaliśmy kogoś kto by mógł pokazać nam wnętrze. Mówią, że kto szuka ten znajdzie i w tym wypadku można stwierdzić, że skoro mówią to wiedzą, bo w końcu nam się udało. Zajechaliśmy i pałac był otwarty, a w nim zastaliśmy pana, który oprowadził nas po wnętrzach. Był niesamowity. Opiekuje się pałacem od lat, zna w nim każdy kącik i ma wiele wspomnień z młodości związanych z tym terenem. Opowiadał o świetności pałacu, o tym jak wszystko zaczęło się sypać, zaprowadził nas do miejsca, w środku pałacu, gdzie wjeżdżały powozy, by w razie deszczu lub innych zawirowań pogody przyjeżdżający nie doświadczyli najmniejszego dyskomfortu. Obejrzeliśmy bibliotekę, salę myśliwską ze wspaniałymi płaskorzeźbami, zobaczyliśmy salę balową, która pomimo zniszczeń nadal promieniuje świetnością. Pan pokazał nam też gdzieniegdzie ukryte drzwi. Swoją drogą ciekawe ile jeszcze nieodkrytych tajemnic kryje w swoich wnętrzach bożkowski pałac. Na koniec weszliśmy też na wieżę i popatrzyliśmy z góry na Bożków i pałacowy park.
W pałacu nie ma już gobelinów, obrazów i wspaniałych mebli. Nie ma kosztownej porcelany, w stajniach nie słychać cichego, pełnego zadowolenia rżenia koni. W sali balowej nikt już nie tańczy, a wspaniała niegdyś podłoga straszy gdzieniegdzie dziurami. Ale niewątpliwie pałac nadal urzeka i bije od niego godność i gdziekolwiek się spojrzy widać jego urodę. Nieco w tej chwili przykurzoną, ale cały czas obecną. Warto koło niego przystanąć, popatrzeć, a potem przymknąć oczy i zobaczyć to wszystko takim jakim było kiedyś, gdy do Magnisów zajeżdżali powozami goście, park przesycony był wonią róż i orchidei, a z sali balowej płynęła na całą okolicę muzyka.

W czasie szukania wiadomości o Bożkowie znalazłam opis tego miejsca pochodzący z początków XX wieku, autorem tekstu był niemiecki przewodnik V. Viktor. Jego relację przetłumaczył J. Mądry, opracowała G. Wacławik. Drukowana była w "Wiadomościach Bożkowskich".. Przytaczam ją dla wytrwałych:)
"Równie wspaniałe jak zewnętrzna budowla jest wnętrze zamku. Aby je obejrzeć, należy wejść do zamku przez wspaniałą klatkę schodową. Wysokie okna, które w niej się znajdują, dają dużo światła, dzięki temu wyraźnie widoczne są gobeliny i zbroje. Schody zewnętrzne prowadzą w górę, gdzie przy końcu po ich obu stronach stoją pod kandelabrami posągi sfinksów. Wprost ze schodów idzie się do pomieszczenia, które wraz z pozostałymi tworzy obszerną amfiladę ciągnącą się wzdłuż budynku po lewej i po prawej stronie. Na prawo jest stylowa sala jadalna o owalnym kształcie ozdobiona marmurowymi filarami. Obok znajduje się wielka sala, w której odbywały się uroczystości, a także ważne narady elity krajowej. Pomieszczenie to sąsiaduje z biblioteką, w której było niegdyś tysiące tomów poukładanych w oszklonych regałach. W kolejnej sali znajduje się popiersie królowej Luizy związanej z zamkiem w Ołdrzychowicach. [...]
Zgubiłem się wśród tych wszystkich arcydzieł i dopiero z pomocą przyszedł mi kapelan zamkowy, który pokazał mi kaplicę zamkową. Prowadzą do niej podwójne drzwi [...]. Jest tam kielich, dzieło mistrzowskie starego kunsztu jubilerskiego, ozdobiony ornamentami i kamieniami, jest też wykonany ze srebra sprzęt chrzestny, są dzbanki i talerze. Wszystko to jest zdobione monetami złotymi i srebrnymi, dukatami i talarami. Same talerze maja około 300 takich monet. Sprzęt ten jest szanowany przez ród Magnisów, gdyż od 1821 roku korzysta się z niego przy chrzcie nowego członka.
Ważnym miejscem jest galeria przodków, w której odnosi się wrażenie, że zamek żyje. Wiszą tam obrazy naturalnej wielkości, których twarze zdają się przemawiać do nas, zwiedzających te sale. Gdyby mogły mówić, byłyby to wspaniałe opowiadania. Bracia Magnisowie, których portrety tu się znajdują, opowiedzieliby o wojnie trzydziestoletniej. Pierwszy Franz von Magnis brał udział w bitwie pod Białą Górą, a Johan Baptista von Magnis za czasów Rudolfa dowodził wojskiem katolickim, był szambelanem u biskupa wrocławskiego i biskupa w Brixen, ranny śmiertelnie zginął na polu bitwy. Bracia ich, Rudolf i Philip, walczyli przeciw Turkom. Jest tam też jeden obraz zatytułowany <<Długi mnich>>. Jest to portret Maksymiliana von Magnis, urodzonego w 1856 roku w Mediolanie, który przybrał skromne nazwisko Valerianus. Miał 15 lat kiedy wstąpił do Zakon u Wielkiego Biedaczyny z Asyżu. Za pokojową działalność papież Urban VIII mianował go apostolskim misjonarzem na Niemcy, Polskę i Węgry. Był doradcą cesarzy i królów, szczególnie Ferdynanda II i III oraz Władysława IV, króla polskiego, w imieniu których działał w ważnych sprawach dyplomatycznych. Jego wiedza była ogromna, zyskał sobie nawet podziw hrabiego Ernesta von Hessen, który wziął udział w dyspucie teologicznej w Giessen.
Idąc dalej podziwiamy salę brunatną z boazerią i wykuszami. Dookoła wysokich ścian osobliwy fryz przedstawiający doskonale utrwalone sceny myśliwskie. To własnie tu wracający z polowania zmęczeni myśliwi opróżniali wiele kufli piwa. znajduje się tam puchar szlifowany ze szlachetnego kryształu. Ów puchar został podarowany przez króla opatowi w Kamieńcu z podziękowaniami za to, że przez kilka godzin król mógł być przebrany za brata klasztornego. Dalej są ciekawe obrazki mówiące o dawnym wyglądzie zamku i portrety naturalnej wielkości pięciu czeskich książąt. Wszędzie znajdują się skrzynie, szafy, wazoniki, malowidła i rzeźby, wszystko o wybornym smaku, kosztowne, a przede wszystkim o niepowtarzalnej i nieocenionej wartości.
Dookoła zamku rozciągają się obszerne parki. Ku północy ogromne schody prowadzą do ogrodu ozdobnego. Rośnie w nim na powietrzu tysiące odmian róż, które o tej porze roku mają na sobie słomiane okrycia. W tyle ogrodu widoczne są kopuły oranżerii i bogate szklarnie. Ulubieńcami starego ogrodnika są stojące rzędem orchidee słynne w całym kraju. Za ogrodem rozciąga się park, a na jego końcu mały stawek, który latem stanowi miejsce pływania dzieci. Nieco dalej sztuczna ruina. Składa się na nią brama z 1588 roku oraz kilka tuzinów zwietrzałych grobowców z XVI i XVII wieku. Zebrała to wszystko w celu ocalenia przed zagładą hrabina Luiza von Gotzen, posiadająca zmysł artystyczny. Grobowce przedstawiają chłopów z mleczami i zielonymi kapeluszami, zawoalowane księżniczki z małymi dziećmi. Idąc dalej  napotykamy rząd kamieni. Na każdym z nich wyryte jest imię, począwszy od 1850. Mówiono mi, że są to pomniki pochowanych tu psów, które pilnowały zamku i parku[...]".   

A teraz trochę zdjęć, które zrobiliśmy. Popatrzcie i zobaczcie sami ile zostało ze świetności o której pisze pan V. Viktor. Wszystkie fotki autorstwa jkordela męża mojego.
Przy przygotowywaniu tekstu głównie korzystałam z książek:
Zamkowe tajemnice - Joanna Lamparska
Zamki, twierdze i pałace Dolnego Śląska i Opolszczyzny - Marek Perzyński




















środa, 13 maja 2020

O tym że jestem wędrownie niebezpieczna :)

Dzień dobry, cześć i czołem! Nie wiem jak  Was ale mnie coraz bardziej nosi. Już tak mam, że nadchodzi moment, że włącza mi się szwędacz i wtedy się zaczyna. W ruch idą przewodniki, mapy, w przeglądarce internetowej odpalone jest tyle okienek, że mój mąż ukochany na ten widok dostaje palpitacji serca i przepowiada mi, że niechybnie wykończę to biedne urządzenie. W okienkach są strony miejsc, które mnie aktualnie interesują, blogi i właściwie wszystko co tylko w jakiś sposób wiąże się z tematem więc logiczne jest, że nic nie można zamknąć, bo nie wiadomo co może się przydać. Ale ja właściwie nie o tym. Znaczy o tym w kontekście szwendacza a nie tego jak znęcam się nad przeglądarką :) I tutaj, uwaga, szykuję się na wyznanie. Wstydliwe. I szokujące. I jasno dające do zrozumienia, że jestem autorką wędrowną z rodzaju niebezpiecznych.
Otóż moi drodzy zaczęło się już w listopadzie zeszłego roku. Dopadła mnie nagła i niepohamowana chęć spakowania walizek i wyruszenia. Przed siebie. Daleko. Wprawdzie nie tam gdzie oczy poniosą  tylko w konkretne miejsce a mianowicie do Wenecji. Koniecznie w grudniu, bo natchnęła mnie lektura "Znaku wodnego" Josifa Brodskiego. Chciałam żeby było dokładnie tak jak on opisywał:

„Wiele księżyców temu dolar był wart 870 lirów, a ja miałem trzydzieści dwa lata. Kula ziemska była również lżejsza o dwa miliardy dusz, a bar przy stazione, na której wysiadłem w ową zimną grudniową noc, był pusty. Stałem w nim, czekając na jedyną osobę, którą znałem w tym mieście i która miała mi wyjść na spotkanie."
A potem:
"Tło składało się w całości z ciemnych sylwetek kopuł kościelnych i szczytów dachów; most wyginał się łukowato nad czarną krzywizną wody, której oba końce ucinała nieskończoność. W nocy poczucie nieskończoności nieznajomych obszarów daje nam ostatnia lampa uliczna, i właśnie taka lampa świeciła dwadzieścia metrów dalej. Było bardzo cicho. Od czasu do czasu pojawiało się mętne światełko grasującej w pobliżu łodzi; śruba mąciła odbicie dużego neonu CINZANO, usiłującego usadowić się na czarnej ceracie powierzchni wody (...) Dość było się po prostu obrócić na pięcie, abym ujrzał stazione w całym jej prostokątnym splendorze neonów i wielkomiejskiej ogłady, abym ujrzał duże litery oznajmujące VENEZIA."

Czujecie to? Grudniowa noc, lekko siąpiący deszcz, albo jeszcze lepiej prószący śnieg i ja romantycznie marznąca na weneckich mostach... No dobrze, przyjmuję, że nie do każdego musi trafiać ta wizja :) Ale mnie opętało. Chciałam wilgotnego wiatru, lekkiego zimna i Placu Świętego Marka skąpanego we mgle. Swoją drogą to nie wiem czy wiecie, ale Wenecjanie kochają swoje mgły i mają na ich określenie wiele słów: nebbia, nebbietta, caligo, foschia...  I teraz uruchomcie wyobraźnię, przymknijcie oczy i zobaczcie miasto na wodzie, otulone we mgłę, która sprawia, że ma się wrażenie, że właściwie to wszystko tutaj unosi się lekko w tej białej poświacie. Cisza i spokój i nagle bicie dzwonów, które płynie z wież kościołów i kościółków...
Już mniej się dziwicie, że uparłam się na wenecki grudzień? A dodatkowo kusiła mnie jeszcze perspektywa niewielkiej ilości turystów. No więc od marzeń przeszłam do realizacji. Zamówiłam bilety na samolot. Niby nic, ale to jest kolejna sprawa, do której przyznaję się z lekkim zawstydzeniem. Otóż to był mój pierwszy raz. W życiu nie leciałam. Naprawdę! Zawsze nasz dzielny Manfred pieszczotliwie Maniek(samochód) dzielnie spisywał się w boju i dowoził nas gdzie trzeba. Ale tutaj pomyślałam, że po pierwsze szkoda czasu na podróż, bo wyjazd miał być tygodniowy, a po drugie odpadał kłopot z parkingiem. Więc wzięłam głęboki oddech, pomyślałam "raz kozie śmierć" i że zawsze musi być ten pierwszy raz i klepnęłam bilety. Obłożyłam się przewodnikami, mapami, książkami i zaczęłam planować.
A to jest jeden z najmilszych elementów podróży. Myśleć o tym co, gdzie, kiedy...
Jeszcze nie dotknąłeś, nie zobaczyłeś a jednak już masz przedsmak, już czujesz ten ekscytujący dreszcz na samą myśl o tym, że za momencik, za chwileczkę to wszystko stanie się twoim udziałem. I że w jakiś sposób twoja obecność wpisze się w miejsce, które odwiedzisz. Echo twoich kroków, zamieszka w uliczkach, stolik w knajpce zostanie pogłaskany przez twoją dłoń. To gdzieś musi zostawać, nie może tak zwyczajnie zniknąć. I przez tą ulotną chwilę staniesz się częścią historii, choćby tej dotyczącej jednego dnia...
Kocham to uczucie, ten czas przygotowań chyba na równi z chwilą gdy już jestem na miejscu i przeżywam wszystko realnie. Ale wracając do meritum. Bilety zamówiłam, literaturę zgromadziłam i z niecierpliwością czekałam na grudzień. I przyszedł... I Wenecja zaczęła tonąć. Stało się jasne, że tym razem musimy zmienić plany. Wędrowne. Lotne. Wyczekane. Mgliste. Z pewnym rozczarowaniem patrzyłam na moje notatki, przewodniki, książki... A potem pomyślałam, że w porządku co się odwlecze to nie uciecze i trudno, polecimy w następnym roku. Zaplanowałam wyjazd na wiosnę. Na drugą połowę marca. I co? No chyba nie muszę nikomu tłumaczyć co zatrzymało mnie w domu :) Pandemia nieźle pokrzyżowała plany, zresztą nie tylko te moje (swoją drogą to zauważyliście, że to słowo z miejsca kojarzy się wrednie? Można by było tak dać na imię jakiejś okropnie zgryźliwej i jadowitej bohaterce :) ) No ale wracając do tematu to właśnie zbliżam się do konkluzji: otóż w grudniu chciałam jechać do Wenecji i zatonęła. W marcu chciałam jechać do Wenecji i co?  Rozhulał się w najlepsze korona wirus. Hmmm... Obiecuję, że jak będę planowała kolejny raz to uprzedzę :) A wniosek z tego taki, że po pierwsze jestem potwornie przyziemną autorką, bo nie dane mi było polecieć, a po drugie, że jestem wędrownie niebezpieczna :)
P.S. Zaplanowałam już wakacje, w najbliższym czasie uprzedzę gdzie zamierzam jechać :)
P.S. 2 W następnym poście będzie dużo o "W blasku słońca", bo wiecie, że nowa powieść już w czerwcu?
Buziaki i dobrego wieczoru!