Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Z domowego poletka. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Z domowego poletka. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 21 stycznia 2018

Jak to jest gdy jest się gapą czyli a miało być tak pięknie

zdjęcie nie nasze ale wiecie, zgodnie stwierdziliśmy,
że przecież mogłoby być :)
Ferie zaplanowaliśmy już jakiś czas temu. Wiedzieliśmy, że chcemy pobyć razem (w okrojonym składzie, bo Zuza ma sesję więc nie dało jej się wyrwać z bezlitosnych szponów nauki), poczytać, pospacerować, spędzać czas tak jak nam się zapragnie... Bez stresu i bez gnania. I wymarzył mi się śnieg. Bo jakoś tak nagle zaczęłam mieć dość tego przedwiośnia, które panowało u nas za oknami. I jeszcze żeby trochę prześlicznych zdjęć przywieźć - marzyłam. Takich zimowych i z ptakami, sarnami, soplami zwisającymi z dachów, szronem na gałęziach drzew... Kuba (mąż mój osobisty) marzył o tym samym. To jest dopiero szczęście mieć takiego męża, który nawet w sferze marzeń jest zgodny. I w związku z tym, nadal zgodnie, zakupiliśmy do naszego aparatu obiektyw. Taki co to miał nam zbliżać te wszystkie cuda natury, których zamierzaliśmy doświadczać, podglądać i szukać. Dostatecznie wcześnie zakupiliśmy żeby nie było problemu z odebraniem. Wypróbowaliśmy jeszcze w domu na kawkach siedzących na sąsiednim bloku, na gołębiu grzywaczu, który się raczył raz pokazać i zasiąść na drzewie widocznym z naszego okna. Fotografie wychodziły świetne. Tysiek zaczął (zgodnie rzecz jasna) podzielać nasze podekscytowanie potencjalnymi zdjęciami. Widać zgodność też bywa dziedziczna. I wszystko było pięknie. Nawet jeden dzień opóźnienia nie zepsuł nam  radości z zaplanowanej eskapady. Nadal byliśmy zgodni, że będzie pięknie. W końcu zapakowaliśmy walizki, potem siebie do auta i pojechaliśmy. Na nasze bezdroża, nasz wymarzony mazurski koniec świata. W połowie drogi zaczął sypać śnieg. Cudownie - ucieszyliśmy się w miarę zgodnie, bo Kuba tym razem przejawił nieco mniejszy entuzjazm, bo ślisko się zaczęło robić na drodze.  W pewnym momencie tak nas bujnęło, że nasza Maryśka (nasze auto, właśnie chyba Wam jeszcze nie mówiłam, że zakończyła się era męskiego samochodowego panowania, dla niewtajemniczonych do tej pory mieliśmy Edmunda, Floriana i Juliusza. W związku z tym, że z Juliusza wyszła niezła gadzina, która w kółko się psuła, teraz nasze auto nazywa się Maryśka i jeszcze ani razu nie sprawiło nam kłopotu :))  zatańczyła i zaczęła tracić panowanie nad kuprem, który niepokojąco gonił przód. Zatchnęło mnie z lekkiego przerażenia. Na całe szczęście z naprzeciwka nic nie jechało i udało nam się przywołać Mańkę do porządku. Plus z tego był taki, że jak ręką odjął przeszła mi ochota na spanie i do końca podróży byłam żwawa niczym skowronek, który poczuł pierwsze promienie słońca. Ale nie wybiegajmy naprzód. Na razie jesteśmy w połowie drogi. I właśnie jakoś tak zaraz po tym, jak Maryśka zapragnęła uprawiać łyżwiarstwo oponowe mignęła mi w głowie niepokojąca myśl. Rozejrzałam się wokół siebie, spojrzałam pod nogi, zajrzałam do schowka. I wypowiedziałam na głos to co mnie zaniepokoiło, jedno małe słowo: aparat!
Przez moment w aucie panowała cisza a potem zgodnie (a jakże) jęknęliśmy z rozpaczą. Aparat bowiem został na regale, na półce z książkami.
I co się później wydarzyło? Ano to co zwykle w takich sytuacjach ma miejsce. Nie mieliśmy aparatu a więc od samego rana za oknami naszego pensjonatu odbywały się szydercze przemarsze najróżniejszych okazów, które moglibyśmy uwiecznić ku naszej radości i pamięci potomności. Ledwo z nostalgią pomyślałam o gilach a tu proszę bardzo, jak za potrząśnięciem czarodziejskiej różdżki całe stada z czerwonymi brzuszkami obsiadły drzewa. Dzięcioły dosłownie paradowały tuż pod naszymi nosami. Jakbyśmy mieli aparat to zapewne dziadygi w ogóle by się nie pojawiły. Sarny? Ależ proszę bardzo, miałam je w ilościach hurtowych, specjalnie na tę okazję wyszkolone, bo nawet nie uciekały i stały na poboczach i mrugały do mnie ciemnymi oczyskami. Mało mi było? To proszę bardzo dostałam jeszcze w prezencie dwa łosie... No dobra właściwie to ich zady, bo reszta ginęła w gęstwinie, ale że łoś zad ma potężny to te dwa działały na wyobraźnię i dawały przedsmak tego co jest z przodu i co na pewno naszym cudownym obiektywem można by było zbliżyć. O topolach całych porośniętych jemiołą i brzozach, których gałązki migotały srebrzystym szronem nie wspomnę.
Ale powiem Wam, że tak czy siak pięknie jest :) Jest bo wyjeżdżamy jutro więc chwilo trwaj jak najdłużej. Wracam bez zdjęć ale z obrazami zapisanymi w pamięci i z genialnym wątkiem do książki, który absolutnie nie pojawiłby się gdyby mnie tutaj nie przywiało. I śnieg był i łosie były i ptaki i długie spokojne wieczory. Dobrze, że można takie obrazy zachować w kadrach pamięci :) Choć łosi żałuję, to by były najładniejsze zady jakie do tej pory sfotografowałam :)
Buziaki dla Was kochani i spokojnej i dobrej nocy i cudownych kolejnych dni.   

wtorek, 16 kwietnia 2013

Zbawienny wpływ brzydkich słów

Mój syn przeżywa ostatnimi czasy fascynację brzydkimi słowami. Doskonale wie, które są brzydkie i doskonale udaje, że jednak nie zdaje sobie z tego sprawy. Na przykład niewinnie pyta:
- Mamo czy - i tu następuje nabożne wymówienie zakazanego wyrazu - to brzydkie słowo?
Zdarza mu się też podśpiewywać pod nosem piosenkę własnego autorstwa, która zawiera niecenzuralne zwroty. Czasem nachodzi go nastrój refleksyjny i wtedy zaczyna dyskusję o tym czemu ten akurat wyraz należy do zakazanych. Bo przecież to niesprawiedliwe, bo co on temu winien, że brzydki... Od razu mówię, że nie dziwi mnie ten wyrazowy fiś, bo wiem, że większość dzieci go przechodzi. Ale w naszym przypadku okazał się mieć spore znaczenie. Otóż kilka dni temu Tysiek przyszedł do mnie do biurka, trącił mnie porozumiewawczo w ramię i niewinnie spoglądając na mnie swymi błękitnymi oczętami powiedział:
- Umiem pisać brzydkie słowo!
- O naprawdę? - zdziwiłam się uprzejmie i zaintrygowana podsunęłam mojemu synowi kartkę - To pisz - zachęciłam. Brzydkie słowo brzydkim słowem, ale do tej pory Tysiek umiał tylko napisać tata, mama no i podpisywał się Titi i to tylko dlatego, że wyuczył się tego na pamięć.
- Ale to brzydkie słowo - Tysiek patrzył na mnie zafascynowany.
- A co tam, pisz!
No i mój syn napisał. Bardzo ładnymi (jak na pięciolatka) literkami "DUPA".
- Hmmm umiejętność chwalebna, chociaż słowo może już mniej - skomentowałam - A może napiszesz jeszcze coś innego? - zachęciłam - Może las?
Mój syn popatrzył na mnie przez chwile pomruczał coś pod nosem i napisał. Po kilku takich próbach okazało się nie mniej ni więcej, że Tysiek ni stąd  ni zowąd   nauczył się pisać! Nawet "muminek" napisał nie gubiąc literek!
Dzięki tej sytuacji odkryłam wreszcie odpowiedź na pytanie po co istnieją brzydkie słowa? Po to rzecz jasna żeby nauczyć się pisać! Choć przyznam się szczerze, że wolę nie wiedzieć jakie jeszcze wyrazy Tysiek ćwiczył zanim odkrył przede mną swoją nowo nabytą umiejętność:)
No jak to po co? Tysiek już wyjaśnił:)

czwartek, 22 listopada 2012

O nocnych zjawach i Zdzichu.

Słuchajcie ale miałam noc! Aaa, nie, nie, nie:) Nie będzie żadnych niecenzuralnych tematów:) Choć można i tak pierwsze zdanie zinterpretować:) Ale tym razem chodzi mi o sny. Macie tak, że czasami przez całą noc coś wam się tam po śpiących głowach snuje? Ja właśnie dzisiejszej nocy doświadczyłam maratonu sennych mar. Mary były kudłate  czteronożne i kolczaste. Otóż uwaga będę opisywać: miałam (we śnie rzecz jasna) torebkę w której nosiłam dzika. Dobrze widzicie. Dzika. Taką dziką świnkę. Dzik ze snu był malutki, w sam raz do torebki. Ale na raz znalazłam się w lesie i moje dziecko (nie wiem które, dobrze że chociaż wiem, że moje) wypuściło dzika, a że była ciemna noc torebkowy dzik się zgubił, ale zamiast niego w torebce znalazł się jeż. Nie wiedzieć czemu, we śnie zupełnie mnie to nie zdziwiło, co więcej porzuciłam poszukiwanie dzika i poszłam tym razem z jeżem w nieznanym kierunku, gubiąc dzieci (tak przypuszczam, bo już później się nie pojawiły). Za to torebka zmieniła się w torbę, w której siedział puchaty kot. Pogłaskałam tego kota  i poczułam pod palcami miękką sierść. Potem kot uciekła z torby i jakiś czas szedł za mną. W końcu nie wiem czy doszedł do domu, ale ja gdy tam dotarłam otworzyłam drzwi i ryknęłam na całe gardło: Zdzichu!!! I w tym momencie zadzwonił budzik. Poderwałam się oszołomiona. I przyznam się, że nadal jestem z lekka zdziwiona. Szczególnie tym Zdzichem! Jak mi Bóg miły żadnego Zdzicha nie znam. A przynajmniej sobie nie przypominam. Na żadnego nie ryczałam, a już na pewno nie od progu, bo nie zwykłam wchodzić do domu i zachowywać się niczym ranny łoś. W każdym razie poszukałam w sennikach internetowych znaczenia poszczególnych słów i oto co znalazłam:

Kot mówi nam o nieujarzmionych i dzikich siłach, jakie tkwią w nas i nie dają się łatwo opanować. Zazwyczaj jest to złowróżebny znak.
Głaskanie kota - oswoiliśmy instynkty - są one teraz naszym sprzymierzeńcem, pozwalają się ugłaskać.
Widzieć kota - otaczają Cię fałszywy przyjaciele.
Dzik jest symbolem męskości, czasami przyjmuje również postać o uosobieniu negatywnym. Wówczas obraz, jaki nosimy w sobie, ujawnia się pod postacią kogoś strasznego, kogoś, kogo należy się bać. Dzik może również być postacią z Krainy Cienia, jest bowiem mieszkańcem lasu, a las w marzeniu sennym jest wielką płaszczyzną nieświadomości.
Widzieć dzika - Twoja misternie wznoszona budowla, rozsypie się w wyniku działania kogoś z zewnątrz.
Jeż to znak ostrzegający. Jesteś człowiekiem naiwnym, co może wpędzić Cię w poważne tarapaty.
Jeż w domu - w naszym otoczeniu, w naszych relacjach z ludźmi jest coś, na co powinniśmy zwrócić uwagę, zastanowić się nad tym, zmienić nasz stosunek.
Spotkanie jeża w lesie - spotkanie z czymś, co się chowa przed naszym wzrokiem, z nieoswojoną częścią naszej osobowości, należy ją zatem poznać i oswoić.
Widzieć jeża - w Twoim otoczeniu jest osoba, która bardzo Ci zazdrości.
Znaczenia snu o Zdzich niestety nie wytłumaczono:) No to teraz moi kochani kto się pokusi o interpretację? 
W związku ze snami przypomniał mi się wiersz własnej produkcji. Oto i on:
***
Zasnę dzisiaj
Mocno zasnę
Będę długo, długo śniła
Przeplatała to co będzie
Z tym co dawno się zdarzyło
Misz masz ostro słodko gorzki
Układanka przypadkowa
Czyny myśli myśli słowa
Będę śliczna, będę mądra
Brzydka smutna i pogodna
Będę wiecznie uśmiechnięta
Z łzami w oczach też się zrosnę
Każdy we mnie znajdzie kogoś
Kto do niego już przyrośnie.
Dla każdego
Coś miłego
Melancholik melancholię będzie czytał w moich oczach 
Psychopata psychopatię
Idiotyczność pan idiota
Śmiechem prawie się zachłyśnie
Na mój widok stary śmieszek
Brodacz znajdzie na mej wardze
Delikatny pierwszy meszek
Misz masz ostro słodko gorzki
Układanka przypadkowa
Czyny myśli myśli słowa
Tylko jeden mały szkopuł 
Widzę na tym ziemskim niebie
Wszyscy we mnie znajdą kogoś
Tylko ja nie znajdę siebie.
Może jednak dziś nie zasnę
Noc niech będzie granatowa
Bez przeplatań, bez przeszłości
Czyny myśli myśli słowa
Znaczenie snów pochodzi ze strony:  http://sennik.wieszjak.pl/

niedziela, 21 października 2012

Nie taki potwór straszny... A jednak!

Wpadłam tylko na moment, podzielić się z Wami tym jak oswajaliśmy z Tymkiem potwory. Wyglądało to mniej więcej tak: po wieczornym czytaniu moje dziecko mając już pójść do łóżka zapytało:
- Ale ten potwór to był tylko w książce?
- Oczywiście - odpowiedziałam najbardziej przekonująco jak umiałam.
- Na pewno?
- Na pewno - potwierdziłam.
- Ale dlaczego on miał taki straszny nos? - nie dawało za wygraną moje dziecko.
- Bo pani, która pisała tę bajkę tak go wymyśliła...
Uwierzcie usiłowałam być przekonywująca, ale widząc, że Tysiek nie wygląda  na za bardzo zbudowanego wzięłam kartkę i ołówek i stwierdziłąm, że zaraz pokaże mu, jak wymyśla się potwory.
- Zobacz teraz narysujemy stwora. Będzie miał taaką straszną minę i zębiska i jęzor na wierzchu - mówiłam rysując. Biorąc pod uwagę, że talentu do rysowania nie posiadam nawet krztyny potwór wyszedł mi bezproblemowo potworny. Obawiam się, że gdybym miała narysować uroczą królewnę rezultat byłby podobny, ale o to mniejsza. Potwór wyszedł jak malowanie i o to chodziło.
- No i tak właśnie wymyśliła sobie tamtego potwora pani która napisała bajkę - powiedziałam dumna ze swojego zmysłu pedaggicznego - Widzisz, że jego wcale tak naprawdę nie ma...
- Teraz już jest - na to odpowiedział Tysiek ponuro oskarżycielsko wskazując na kartkę.
I to tyle jeżeli chodzi o zmysł pedagogiczny:) W rezultacie mój syn usypiał przy świetle, otwartych drzwiach od pokoju i moich gromkich okrzykach, w których to naprzemiennie zapewniałam go, że potworów nie ma i że nie da się spać cały czas mówiąc... Tu też chyba się myliłam, bo usnął w pół słowa:) A teraz dobrej bezpotworowej nocy wam życzę i tych wszelkich karaluchów pod poduchami i kotków na płotkach i wszystkiego czego tylko sobie zażyczycie:)

wtorek, 9 października 2012

O spotkaniu które było słów kilka i kilka innych spraw


Z czytelniczkami a na stole róż, która w domu doczekała się osobnej sesji zdjęciowej:)
 A było, było:). Mianowicie w zeszły czwartek (4 października) spotkałam się z czytelniczkami w Bibliotece przy ulicy Grójeckiej w Warszawie. W kameralnej i ciepłej atmosferze, którą biblioteka zawdzięcza przeuroczym paniom bibliotekarkom, pogadałam od serca z uczestniczkami spotkania, zobaczyłam się z poznaną kilka miesięcy wcześniej Dorotką (Dorota to czytelniczka o której marzy każdy pisarz, na spotkanie ze mną przytargała wszystkie moje książki do podpisu, a oprócz nich miała w torbie książkę, którą właśnie czytała i jakieś inne odebrane właśnie z księgarni. Zgadałyśmy się po spotkaniu, że obie jesteśmy maniaczki i potrafimy zamiast ciuchów kupić książki - jednym słowem pokrewna dusza:)).  Jak już wspomniałam spotkanie było bardzo udane, bo i sama biblioteka ma w sobie to charakterystyczne coś, co sprawia, że miejsce to nie jest tylko pomieszczeniem, ale staje się trochę innym oderwanym od rzeczywistości światem. Wypełnia ją specyficzna przesiąknięta książkowym zapachem magia. To właśnie ona sprawia, że człowiek z lubością zapuszcza się w półki, wertuje, przekłada, podczytuje i zapomina o bożym świecie. Nie każda biblioteka ma w sobie takiego bibliotecznego ducha i muszę przyznać, że bardzo żałuję, że mieszkam ciut za daleko by być czytelniczką właśnie tej placówki. Ale z całą pewnością skorzystam z zaproszenia Pani Dyrektor i przy okazji wpadnę do pań z Grójeckiej na kawę:) 
goście spotkania, w pierwszym rzędzie z aparatem Dorotka, którą pozdrawiam serdecznie:)

A to rzeczona róża zdjęcie pierwsze

Jakby się ktoś nie domyślał - róża zdjęcie drugie, reszty nie będę wklejać, bo jest ich chyba z 30:) Mężowi wyjątkowo spodobał się ten kwiatuszek i chyba nawet mi nie strzelił nigdy jednorazowo tylu fotek:)

Korzystając z tego, że jestem przy temacie spotkań napiszę od razu, że będę na Targach Książki w Krakowie. Zapraszam wszystkich 27 października na stoisko F5 granice.pl - Wortal Literacki od godziny 10 do 11 i od 11 do 12 na stoisko D28 Opolgraf. Będę wiernie czekać w myśl słów piosenki: bo męska rzecz być daleko a kobieca wiernie czekać, czy jakoś tak:)
A teraz kochani będę kończyć, bo właśnie czuję, że środek przeciwgorączkowy przestaje działać i za chwilę będę pisać głupstwa. Właściwie to od tego miałam zacząć wpis. Znaczy nie od głupstw tylko od tego, że złapał katar Magdusinę... Oj złapał i to nie tylko katar ale i gorączka i ból gardła i wszystko co zazwyczaj towarzyszy przeziębieniom. Co więcej w związku z obłożonym gardłem straciłam głos i w  domu panuje sodoma i gomora, bo nie mogę przywołać  do porządku ani zwierząt ani dzieci. Upadek kochani, po prostu upadek na całego. Cała ta sytuacja uświadomiła mi, że na przyszłość muszę poćwiczyć rzucanie morderczych spojrzeń. Tyle się czyta o gromach rzucanych li i jedynie wzrokiem o piorunujących wejrzeniach i innych pacyfikujących środkach nie wymagających użycia aparatu mowy, że chyba jest to do opanowania. Chyba, że to czysta fikcja literacka. Jak na razie bardziej skłaniam się do tego drugiego przypuszczenia, bo mimo wysiłków z moich znaczących morderczych spojrzeń nikt sobie nic nie robi. Jest jeszcze trzecia możliwość, mianowicie taka, że nie nabyłam jeszcze w tym wprawy, a jak wiadomo to ona czyni mistrza. A teraz kończę naprawdę i idę raczyć się mlekiem z czosnkiem i innymi medykamentami, które to mam nadzieję przywrócą mnie i moje gardło do stanu używalności.
Wasza rozgorączkowana i niema Magdalena.

czwartek, 20 września 2012

O tym jak Perfekcyjna pani domu ubawiła mnie do łez

Na polski program Perfekcyjna pani domu trafiłam zupełnie przypadkiem przerzucając wieczorem kanały. W związku z tym, że miałam za sobą ciężki dzień, mózg odmawiał współpracy i nawet nie chciał słyszeć o czymś ambitnym wymagającym myślenia doszłam do wniosku, że pogapienie się jak inni sprzątają, podczas gdy ja siedzę wygodnie rozparta w fotelu, to całkiem niezły pomysł. Jak się miało okazać pomysł okazał się nie tylko niezły ale wręcz świetny! Program zaczął się standardowo od pokazania nieszczęśliwców, którzy zaniedbali karygodnie swoje domostwa i chcą się owym zaniedbaniem, zapewne w ramach umartwiania, podzielić z innymi. Potem oczywiście przyrzekają rychłą poprawę i natchnieni przez PERFEKCYJNĄ PANIĄ DOMU pędzą odgruzowywać swoje mieszkania. Już na samym początku, gdy bohaterki programu dotarły do gospodyni programu czyli Pani Perfekcyjnej lekko ubawiła mnie jej reakcja na widok pełnego naczyń zlewu. Odgłosy dezaprobaty (pochrząkiwania, dziwne acz znaczące jęki  i spojrzenia) przeszły naraz w okrzyk pełen grozy. Szczerze mówiąc nawet mnie lekko uniosło w fotelu, bo tak gwałtownej reakcji się nie spodziewałam. Ale zaraz Pani Perfekcyjna wyjaśniła co spowodowało taki skok adrenaliny. Otóż obok zlewu leżał smoczek i to on był przyczyną wzburzenia. Od razu mówię, smoczek wyglądał zupełnie niegroźnie, nie miał  kłów ani pazurów, ot był sobie zwykłym gumowym smoczkiem do karmienia dzieci. Natomiast Pani Perfekcyjna zobaczyła w nim siedlisko bakterii, zarazków i Bóg jeden wie czego jeszcze. Szczerze mówiąc nie rozumiałam za bardzo o co ten krzyk. Wystarczy przecież ów smoczek zalać wrzątkiem i po sprawie. Sama niejednokrotnie tak robiłam i żadne z moich dzieci nie doznało uszczerbków na zdrowiu. Poza tym zaczęłam się obawiać, że gdyby Pani Perfekcyjna zajrzała tego wieczoru do mojej kuchni padła by na zawał serca, bo po robieniu swojskiego ketchupu i dżemu brakowało tam tylko baby, bo jakiś dziad na pewno by się znalazł:). Ale to był dopiero początek. Potem dowiedziałam się, kilku bardzo ważnych faktów na temat przedpokoju. Otóż przedpokój jako wizytówka każdego domu powinien być wyposażony: w wygodne siedzisko do siedzenia przy zakładaniu obuwia, różnorodne koszyczki do trzymania kluczy, korespondencji i innych takich, wieszak, parasolnik, szafeczkę na buty, kufer do trzymania zabawek, którymi dzieci bawią się na zewnątrz i tak dalej i ta dalej. Tu znów zerknęłam do swojego przedpokoju i stwierdziłam, że bardzo ale to bardzo chciałabym zaprosić do mnie Panią Perfekcyjną i zobaczyć jak by sobie poradziła z wciśnięciem tego wszystkiego do mojej wizytówki domu. Poza tym ciekawa jestem, czy to że u nas w przedpokoju stoi lodówka (nie pytajcie dlaczego:)) to znak, że można zawsze u nas dobrze zjeść, bo jeżeli tak to jestem z tego nawet zadowolona:) Ale to był dopiero wstęp. Prawdziwa zabawa zaczęła się gdy Perfekcyjna pani domu ruszyła z pierwszą kontrolną wizytą. W pierwszym mieszkaniu widząc niepochowane jeszcze rzeczy stwierdziła kategorycznie, że trzeba to wynieść do garażu i tamto też do garażu i wszystko inne... No gdzie? Do garażu rzecz jasna. Zaczęłam skrycie się obawiać, że jak tak dalej pójdzie garaż zostanie szczelnie wypełniony i przestanie służyć do garażowania. Dodatkowo zaczęło nękać mnie pytanie, co mają zrobić biedacy, którzy nie mają garażu, ani strychu. Niestety nie dowiedziałam się jak wygląda garaż po porządkach, bo tego niestety nie pokazano, a szkoda. Ale scena kulminacyjna, która spowodowała u mnie atak śmiechu i to takiego do łez, odbyła się w drugim mieszkaniu. Otóż po odstawieniu kanapy Pani Perfekcyjna spojrzała na to co się pod nią znajdowało i zakrzyknęła: czy to jest umarła mysza?! No po prostu to było piękne! Lepsze niż niejedna komedia! Uważam, że zwrot: umarła mysza powinien wejść na stałe do słownika, a przynajmniej do słownika każdej perfekcyjnej pani domu. A jeżeli chodzi o mnie chyba stanę się fanką tego programu. Zapewnia ubaw po pachy a że śmiech to zdrowie to co mam sobie żałować.

Teraz z innej beczki: przypominam, że dziś ostatni dzień trwania konkursu z pensjonatem Majki w roli głównej, szczegóły tutaj. Jeżeli ktoś jeszcze chciałby wziąć udział zapraszam. No i wielkimi krokami zbliża się mój wyjazd do Siedlec na Festiwal Literatury Kobiecej. Będę tam od soboty i zapraszam wszystkich, którzy chcieliby się ze mną spotkać. Program Festiwalu tutaj. Mam nadzieję, że w sobotę i w niedzielę moc będzie ze mną i wasze pozytywne myśli też
Wasza absolutnie nieperfekcyjna Magdalena:)