Pokazywanie postów oznaczonych etykietą remonty. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą remonty. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 11 lipca 2023

Jak nie urok to . . .

Kilka miesięcy temu zauważyłam, że w pewnej części domu niezbyt ładnie pachnie. Najpierw myślałam, że ten zapaszek dochodzi z pokoju nastoletniego syna, ale wysprzątanie nie przyniosło żadnej zmiany. 

Potem zaczęło śmierdzieć w składziku, gdzie trzymam odkurzacze. Wysprzątałam, wyniosłam odkurzacz do prania dywanów do garażu – nie pomogło. 

Z czasem zapach zaczął się przemieszczać i czasem czuć go było koło pokoju syna, czasem w składziku, czasem w pokoju dziennym i szafie na płaszcze. Nigdy we wszystkich tych miejscach równocześnie. 

Wiosną zaczęło zajeżdżać koło domu, ale tylko w niektórych miejscach. Weszłam na stryszek, ale zdecydowanie nie tam należało szukać źródła tego smrodu. 

Aż w końcu smród dotarł do garażu. Doszłam do wniosku, że zapach dochodzi spod domu. Nie mamy piwnicy a jedynie taki amerykański wynalazek zwany crawl space, czyli miejsce pod podłogą tak niewysokie, że można się tam jedynie czołgać, tak 40-50 cm. Tam właśnie biegnie kanalizacja.

Najpierw zastanawiałam się, czy to nie zwłoki jakiegoś gryzonia nawiedzają nas może swymi pośmiertnymi oparami, ale doszłam do wniosku, że nie pachnie padliną. Czyli pękła jakaś rura, ale która? Nie doprowadzająca wodę, bo odczyty licznika na to nie wskazywały. 

Nie bardzo wiedziałam jak się zabrać za ten problem, ponieważ nie chciałam powtórki z sytuacji z lekarzami, kiedy kilku po kolei badało moją stopę, stwierdzało, że z punktu widzenia ich specjalizacji nic mi nie dolega, stopa bolała, rachunki płaciłam, diagnozy nie było, a jak się w końcu pojawiła, to na postawieniu diagnozy się skończyło i w zasadzie żaden z lekarzy mi nie pomógł w najmniejszym stopniu. Kiedy już wiedziałam co mi jest sama sobie wyszukałam jak sobie pomóc. Nauczona tym przykrym i kosztownym doświadczeniem, nie chciałam więc kolejnych fachowców kasujących mnie za przybycie i stwierdzenie, że to nie ich bajka. 

W końcu wymyśliłam, że zapytam o radę trenerkę pływaków z liceum Krzyśka – zawodowo zajmuje się pośrednictwem nieruchomości i bardzo chętnie doradziła mi gdzie się zwrócić. Na pierwszy ogień poszła firma przeprowadzająca inspekcje domów wystawionych na sprzedaż. Wprawdzie nie chcieli przyjść do mnie, ale na podstawie opisu sytuacji stwierdzili, że to pęknięta rura kanalizacyjna. Potem zadzwoniłam do polecanego budowlańca, który postawił taką samą diagnozę. Wobec tego zadzwoniłam do hydraulika. 

Samochód zajechał pod dom, wyszło z niego dwóch panów, weszli do garażu, uderzył w nich smrodek i pan rzucił "rura odpływowa zlewu kuchennego". 
No rzeczywiście, w tym momencie olśniło mnie, że zapach przypomina nieco ten, jaki dolatuje ze zmywarki jak się zbyt długo nie czyści filtra. Nie skojarzyłam, bo nie zdarza mi się to za często. 

W odzieży ochronnej i w maskach pan wczołgał się pod dom, żeby sprawdzić jak wygląda sytuacja. Okazało się, że miał rację co do rury odpływowej zlewu, ale dodatkowo rura biegnąca obok była też uszkodzona. Stare metalowe rury nadgryzł ząb czasu i puściły. Podobno tego typu usterka jest dość powszechna w naszym zakątku Ameryki. Pan powiedział, że w zasadzie powinnam wymienić wszystkie rury kanalizacyjne, ale to kosztowałoby około 10 tysięcy (dolarów) więc z miejsca oznajmiłam, że sprawa jest nie do przeskoczenia. Wymiana dwóch aktualnie cieknących rur kosztowała mnie $954 . Uderzyło po kieszeni, ale co zrobić. Panowie przy okazji usunęli szlam, który się zebrał pod domem i rozsypali wapno. Zapach jeszcze jest nieco wyczuwalny, ale poprawa jest znaczna. Podobno nie powinno potrwać długo, zanim całkiem wywietrzeje.

czwartek, 28 października 2021

Rynna

Dach drewutni kończy się nad samym płotem i kiedy pada deszcz, woda z całej powierzchni dachu spływa kaskadą na drewniany płot. Pod wpływem zwielokrotnionej dawki wilgoci płot zaczął przejawiać objawy wskazujące rychły koniec jego żywota w służbie stosunków dobrosąsiedzkich. W związku z tym sąsiad wymyślił, że trzeba otoczyć płot opieką, by jeszcze trochę pociągnął, bo nowy płot to spory wydatek. Ochrona przybrała formę rynny.


Miałam pomóc sąsiadowi ją założyć, ale nie miał cierpliwości, by czekać aż skończę pracę i sam wszystko zrobił. Rynna dodatkowo otrzymała siatkę zabezpieczającą przed zbieraniem się w niej liści i innych śmieci — akurat miałam w szopie, więc nie trzeba było kupować. Nie było za bardzo jak przyczepić rynny do ściany drewutni bez zabawy z kilkoma kolankami, a że o wiele prościej było ją przyczepić do płotu, takie rozwiązanie zostało wprowadzone w życie.


Teraz ile razy pada deszcz, sąsiad dzwoni i pyta, czy sprawdzałam, czy rynna dobrze działa, a ja za każdym razem mu odpowiadam, że nie chce mi się w taki deszcz wychodzić z domu. Odbijam piłeczkę i pytam, czy on może sprawdzał, czy rynna dobrze działa, ale ma dla mnie taką samą odpowiedź jak ja dla niego. Zakładam, że wszystko działa jak należy!

czwartek, 30 września 2021

Remont tarasu

Pod wpływem wahań temperatury oraz wilgoci farba na deskach tarasu wybrzuszyła się i zaczęła odchodzić od drewna, co przykuło uwagę Emilii. Zaczęła odrywać płaty farby, stwierdziwszy, że sprawia jej to ogromną przyjemność. Zerwała w ten sposób dość sporo farby, odkrywając spróchniałe drewno. Wyglądało to tak paskudnie, że nie mogłam na to patrzeć, musiałam coś z tym fantem zrobić. Nie wartało malować spróchniałych desek, już lepiej je było wymienić i pomalować nowe. Gdyby Emilia nie zdarła farby, deski wytrzymałyby jeszcze z sezon lub dwa, ale jej zabawa przyspieszyła wymianę desek.



Nie wymieniałam wszystkich — było to nie tylko ponad moje siły, ale i dość kosztowne. Wymieniłam 28 desek w tej części tarasu, której nie osłania żadne zadaszenie. Każda deska miała 16 stóp długości czy prawie 5 metrów. 


Najpierw trzeba było zerwać stare deski. Trzymały się zadziwiająco dobrze i gdyby nie siła młodych mięśni nastoletniego syna, sama bym sobie z tym nie poradziła. Nowe deski malowałam dwukrotnie z każdej strony i dopiero potem je przykręcałam. Prace wykonywałam partiami, po 6-8 desek, głównie dlatego, że nie dysponowałam odpowiednim zacienionym miejscem, by ułożyć do malowania wszystkie 28 desek. W letnim słońcu, przy temperaturze 30 - 40 stopni, malowanie nawet w cieniu było mocno wyczerpującym zadaniem. Pot lał się ze mnie strumieniami i raz niemal się odwodniłam. Potem już dbałam o to, by mieć pod ręką butelkę z wodą.


Po zerwaniu starych desek, spod tarasu wygarnęłam tony śmieci, które się tam zebrały przez lata. Znalazło się kilka skarbów takich jak pędzelki, ołówki, flamastry, sznury plastikowych korali — które kiedyś wpadły przez szczeliny między deskami pod taras i już się ich nie dało wyciągnąć.

Niestety, pomimo słonej ceny, którą zapłaciłam za nowe deski, okazały się nie najlepszej jakości — po prostu krzywe, z każdej możliwej strony. Położone na płasko, niektóre z nich wygięte były w łuk w poziomie, inne w pionie, jeszcze inne, po przekątnej. Przykręcając je stanęłam wobec nie lada wyzwania starając się by odstępy między deskami były w miarę jednakowe - jak udało się zgrać na końcach, to w środku była różnica, a jak pasowało w środku, to na jednym z końców coś nie pasowało.


Narzędziami i wskazówkami poratował mnie sąsiad. Bez jego wiedzy nie bardzo bym wiedziała jak się za to całe zadanie zabrać. Jeśli chodzi o narzędzia, szczególnie przydatną okazała się mała piła tarczowa, którą pocięłam na mniejsze kawałki wszystkie stare deski.

Żeby było jeszcze zabawniej, okazało się, że słupy, na których oparty jest dach altanki, nie mają fundamentów i wspierają się jedynie na deskach tarasu. 


Czyli jak taka deska kiedyś spróchniej lub przegnije, to altana zapadnie się, bo słup straci oparcie. Nie ma także możliwości wymiany takiej deski, bo altana waży sporo i nie wiem jak można by ją podnieść, by wymienić deski, do których przykręcona jest konstrukcja nośna. Wymyśliliśmy z sąsiadem, że wsuniemy w te miejsca betonowe płytki chodnikowe, ułożone jedna na drugiej, dochodzące do samej śruby belki nośnej. Dodatkowo wsunęliśmy element metalowy by ewentualny nacisk śruby nie rozkruszył betonu a rozproszył siłę nacisku w miarę równomiernie. Udało mi się zrobić takie wsparcie pod trzema słupami, ale czwarty został mi już na następny sezon. Mam problem z dojściem — nie udaje mi się oderwać deski tak, by przy okazji nie zniszczyć sąsiadujących. Myślę jednak, że uda mi się z czasem wymyślić jak rozwiązać ten problem.

Na koniec wymieniłam jeszcze kilka desek na końcu tarasu z drugiej strony. Oczywiście, że i tutaj pojawił się jakiś problem, bo jakże by inaczej! Stare deski okazały się innej szerokości i kiedy ściągnęłam trzy stare, trzy nowe były w sumie za szerokie, a tylko dwie—za wąskie. Wymyśliłam, że do tych dwóch szerszych dołożę inną, o połowę węższą — znalezioną na szczęście wśród rupieci w szopie. Po pomalowaniu nie widać, że to inny gatunek drewna, a że w miejscu tym stoją stół i krzesła, to inna szerokość nie rzuca się tak w oczy.

Sam taras nie był jeszcze w najgorszym stanie, ale schodek z tarasu na trawnik z pewnością trzeba było wymienić już teraz.


Trochę musiałam pokombinować, ponieważ nie miałam desek o odpowiedniej szerokości a nie chciałam wydawać już więcej na materiały. Przejrzałam zasoby własne, czyli składzik desek wszelakich i znalazłam dwie, jedną szerszą od oryginalnej, drugą węższą, ale przykręcone obok siebie odpowiadające wymiarom starego stopnia.



Z remontem tarasu bawiłam się niemal trzy miesiące, od połowy czerwca (deski przywieźli w dniu urodzin Emilii) do połowy września. Wyjątkowo nie miałam serca do tego projektu, który zdecydowanie był ponad moje siły, ale kwotę, którą musiałabym zapłacić firmie, zaoszczędziłam na wymianę okna w pokoju dziennym.

Bardzo się cieszę, że w końcu zaczęło padać i już nie muszę niczego malować, odnawiać, remontować!

środa, 15 września 2021

Letnie malowanie

Lato to zazwyczaj dobry czas na remonty, odnawianie, odmalowywanie, ale w tym roku było stanowczo za ciepło. Temperatury 35-43 w cieniu chyba jednak są za wysokie, przynajmniej w moim odczuci. Niemniej jednak, skoro zaplanowałam pewne prace remontowe, wykonywałam je, choć powoli, rozciągając je niemal na całe lato. Tak było z domkiem-konstrukcją do zabawy. 


Na wiosnę doszłam do wniosku, że skoro już nikt z niej nie korzysta, najlepiej byłoby się jej pozbyć — albo znaleźć kogoś, kto chciałby ją sobie wziąć, albo ją rozebrać. W wyobraźni już nawet sobie zagospodarowałam teren po usuniętym domku. 


Jak tylko Emilia usłyszała o moich planach, podniosła raban, że absolutnie nie, że ona będzie się jeszcze w domku bawić, tylko boi się pająków no i fajnie by było domek odmalować. I tak oto zostałam wrobiona w pierwszy projekt remontowy. Wyciągnęłam z szopki resztki różnych farb, w tym dwa odcienie zielonego i ruszyłam z malowaniem. Zaczęłam na początku lipca, a potem zrobiłam sobie bardzo długą przerwę, by skończyć na początku września. 


Nie obeszło się bez wypadku — potrąciłam puszkę z farbą, puszka spadła, spektakularnie ochlapując zjeżdżalnię, co widać na zdjęciach. Jak znajdę chwilę, to tę farbę zeskrobię, bo schodzi dość łatwo. Albo spróbuje wmanewrować w to Emilię. 


Jedną z zielonych farb udało mi się wykończyć, drugiej sporo zostało. Żółtą farbą malowało się fatalnie, musiałam położyć kilka warstw, bo kiepsko kryła, jakaś tak rozwodniona. Pierwotnie miało być więcej żółtych detali, ale dałam sobie spokój i stopnie pomalowałam na rdzawy brązowy. 


No to jeden projekt z głowy!