Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Irlandia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Irlandia. Pokaż wszystkie posty

25 kwietnia 2013

W strumieniu czasu (Alice Taylor, "Miasteczko"}

W strumieniu czasu
Nie pamiętam, ile miałam lat, kiedy obejrzałam w telewizji „Nasze miasto” Thorntona Wildera. Na pewno pojęcia takie jak „czas” i „przemijanie” były dla mnie wtedy czystą abstrakcją. Jednak rzewny nastrój tego przedstawienia pamiętam do dziś. Podobny  klimat odnalazłam w „Miasteczku” Alice Taylor. Bez wielkich słów autorka potrafiła odtworzyć świat, którego już nie ma. Nigdy wcześniej nie słyszałam o tej książce, dopiero ciekawa recenzja Eireann zachęciła mnie do natychmiastowych poszukiwań.

„Miasteczko” to pogodna, krzepiąca i pełna ciepła opowieść autobiograficzna, która rozpoczyna się w latach sześćdziesiątych, kiedy „stary świat wyślizgiwał się tylnymi drzwiami, a od frontu wkraczał nowy styl życia”[1]. Alice Taylor ocaliła od zapomnienia irlandzką prowincję, a zwłaszcza niewyróżniające się niczym malutkie Innishannon, które ma sporo uroku:
Kiedy rano otwieram oczy, mogę, nie podnosząc głowy z poduszki, zobaczyć starą wieżę na końcu miasteczka. Niekiedy stoi szara i zimna na tle ciemnego lasu, jak wartownik nad rzeką. Innym razem pokazuje się i znika w kłębach nadrzecznej mgły jak mlecznobiały duch, a tło lasu tworzy miękki szal wokół jej szyi. W letnie poranki wieża wita świt dumna i wyniosła. Latają nad nią kruki, kontrastując demoniczną czernią z bladą różowością porannego nieba.  [2]
Ładny krajobraz to nie wszystko. Autorce zapadli w pamięć przede wszystkim jowialni i życzliwi mieszkańcy. Charakteryzuje ich celnie, czasem z przymrużeniem oka, ale od razu widać, że po prostu lubi ludzi i nawet, kiedy pisze o ich słabostkach, zawsze robi to z uśmiechem i wyrozumiałością. Nawet lokalny ekshibicjonista w berecie został odmalowany jako nieszkodliwy dziwak.

Szczególnie podobał mi się pełen serdeczności szacunek, jakim w miasteczku otaczano ludzi starszych. To właśnie im Alice Taylor dedykowała swoją książkę. Cieszyli się dużą sympatią, byli źródłem życiowej mądrości i licznych anegdot. Nikt wstydliwie nie spychał ich na margines. Pod tym względem nie dorastamy mieszkańcom Innishannon do pięt. W ogóle relacje między mieszkańcami były bardzo bliskie. Kiedy zmarł wuj Jacky cała społeczność starała się pocieszyć ciotkę. Działo się to w sposób niewymuszony, naturalny. Dla każdego było oczywiste, że pogrążonej w bólu staruszce trzeba okazać życzliwość i ulżyć w cierpieniu.

„Miasteczko” nie tylko uwiecznia zmiany, jakie nastąpiły w krajobrazie Innishannon i mentalności jego mieszkańców. Jest to również kronika rodzinna. Alice poznajemy jako nastolatkę. Gdy rozstajemy się z nią pod koniec książki, jest już dojrzałą kobietą, żoną i matką, a w dodatku właścicielką pensjonatu. Towarzyszymy jej w codziennych troskach i radościach, przy narodzinach dzieci i śmierci bliskich.

Taylor z wdziękiem i bez patosu uwiecznia powszednie sprawy mieszkańców Innishannon. Dzięki sugestywnym opisom świat, który przeminął, został odmalowany tak, że wydaje się na wyciągnięcie ręki. Przeszłość jest naprawdę blisko. Tak naprawdę nawet nie musisz czytać książki, wystarczy potrzeć palcami mech na korze drzewa, „a poczujesz, że w tym spokojnym lesie weszłaś w strumień czasu”[3].

Jak zwykle bywa w takich wspomnieniach, obraz miasteczka wydaje się ciut wyidealizowany, ale u Taylor zabawne fragmenty i słoneczny uśmiech zwykle przywracają odpowiednie proporcje i wtedy lukier topnieje. Trochę rubaszne poczucie humoru i dystans autorki dobrze zrobiły tej opowieści. Najbardziej udane akcenty komiczne to przede wszystkim ekscentryczni goście pensjonatu, a zwłaszcza niezapomniana Penelopa Anna Carter Page.
 
Dzięki „Miasteczku” polubiłam Alice Taylor. Przede wszystkim za szczerość i bezpretensjonalność. Autorka kończy swoją opowieść wyznaniem: „Zakochałam się w Innishannon od pierwszego wejrzenia. Całe moje życie to nieprzerwany romans z tym niezwykłym miasteczkiem, o którym myślę teraz jak o moim miejscu na ziemi.”[4] Jej autobiografia świadczy o tym, że mimo upływającego czasu uczucie kwitnie, a w dodatku jest zaraźliwe.
_______________
[1] Alice Taylor, Miasteczko, tłum. Jolanta Kozłowska, Instytut Wydawniczy Pax, 1998, s. 7.
[2] Tamże, s. 175.
[3] Tamże, s. 176.
[4] Tamże, s. 178.
 
Moja ocena: 4+
Alice Taylor.  [Źródło]

20 marca 2010

Colm Tóibín, "Brooklyn"

Nie brookliński most, czyli nowojorski blues o czwartej nad ranem
Kiedyś Irlandia była dla mnie szmaragdową wyspą i krainą tęczy, zachwycała mnie krajobrazem i celtycką mitologią. Teraz kojarzy mi się raczej z problematyką rynku pracy. Mimo wszystko nie straciła dla mnie uroku i mam nadzieję, że w końcu ją odwiedzę, co obiecałam sobie bardzo dawno temu. W tym roku dzień świętego Patryka postanowiłam uczcić książką napisaną przez Irlandczyka. Mój wybór padł na "Brooklyn” Colma Tóibína, powieść w ubiegłym roku nominowaną do nagrody Bookera.

Fabułę można streścić w kilku nieskomplikowanych zdaniach. Bohaterowie też są bardzo zwyczajni. Wydarzenia opisane w powieści również niczym szczególnym się nie wyróżniają. Oto fakty: Irlandia, początek lat pięćdziesiątych, przeciętna pod każdym względem dziewczyna, której marzeniem jest zostać księgową, emigruje do Stanów Zjednoczonych. Tam rozpoczyna nowe życie. Powoli wtapia się w Brooklyn. Potem… Tu dyskretnie zamilknę, aby nie zabierać Wam przyjemności lektury.

Przyjemność bowiem jest odczuwalna, pomimo dość banalnej tematyki. Mnie zauroczył sposób, w jaki to wszystko zostało opowiedziane. Trzeba sporej dozy talentu, żeby o bardzo zwyczajnym życiu bardzo zwyczajnych ludzi pisać tak, by czytało się o tym z napięciem. Literacki zapis rzeczywistości w wykonaniu Tóibína kojarzy mi się ze słonecznym, mroźnym porankiem, kiedy przejrzystość powietrza jest tak wielka, że wyraźnie dostrzegamy najdrobniejsze szczegóły. Tak właśnie precyzyjnie i wnikliwie pisze autor "Brooklynu". Wchodzimy w ten świat z ogromną łatwością i niechętnie z niego wracamy. Rzadko zabieram książkę ze sobą, wychodząc gdzieś z domu. Ta towarzyszyła mi w wielu różnych miejscach.

Dużą przyjemność sprawia też obcowanie z główną bohaterką powieści, która wydała mi się bardzo ludzka w swoim dojrzewaniu, w poszukiwaniu miejsca na ziemi, w swojej bierności wobec nurtu zdarzeń. Nieprzypadkowo zapewne pojawiają się sceny, gdy Eilis pływa. Dziewczyna unika podejmowania decyzji, natomiast dryfuje przez życie. Inne portrety psychologiczne też wywołują zainteresowanie (na przykład enigmatyczna panna Bartocci), ale w paru przypadkach przydałoby się odrobinę więcej głębi (chociażby brooklińskie sublokatorki Eilis, ciekawa i zabawna galeria osobowości, ale moim zdaniem niewystarczająco zindywidualizowana).

Autor urodził się w roku 1955, tak więc opisywane przez niego czasy zna z opowieści, mediów i książek, nie z autopsji. Widać wyraźnie, że z dużym zaangażowaniem zgłębił liczne źródła i potrafił w sposób nienachalny przekazać swoją wiedzę. Warstwa obyczajowa jest bardzo bogata, życie codzienne mieszkańców irlandzkiego miasteczka i Nowego Jorku oddane zostało z najdrobniejszymi szczegółami. Kontrast między dwiema kulturami, które wywierają wpływ na Eilis, między którymi nieustannie musi dokonywać wyboru, dodaje powieści dynamiki. "Brooklyn" jest uczciwym zapisem doświadczeń związanych z emigracją. Autor przedstawia cały wachlarz emocji wywoływanych przez pobyt w obcym kraju, od rozpaczliwej tęsknoty za bliskimi po radość z całkowicie nowych doznań i satysfakcję z umiejętności radzenia sobie w obcych realiach.

Książka została wydana bardzo starannie. Seria "Salamandra" wydawnictwa Rebis teraz prezentuje się dość elegancko - twarda okładka, obwoluta, dobrej jakości papier. Nurtuje mnie jednak pytanie dotyczące kolorystyki okładki. Dlaczego tak pogodną książkę przyobleczono w przytłaczającą, ponurą czerń? Pomysł grafiki wydaje się wysmakowany i ciekawy, ale jego związek z nastrojem, przesłaniem powieści jest moim zdaniem minimalny.

Moja ocena: 4+

Tak wyglądał Brooklyn w latach pięćdziesiątych. Uprzedzam, że muzyczka jest hmmm... specyficzna, ale stare zdjęcia idealnie wpisują się w temat.


Na koniec zapraszam na wycieczkę do Irlandii. Radzę zapiąć pasy ;)


P.S.
Jeśli ktoś ma ochotę zgłębić problematykę literatury irlandzkiej, oto sugerowana lista książek, które powinniśmy przeczytać w tym miesiącu. Cóż, może nie przesadzajmy z tym miesiącem, ale warto rzucić okiem.

24 lutego 2010

Marsha Mehran, "Zupa z granatów"


Chrupiąc słoniowe uszy w Ballinacroagh

Zaniepokojonych ekologów pragnę czym prędzej uspokoić, iż wzmiankowany w tytule przysmak to deser całkowicie bezmięsny. Nieufnych odsyłam do przepisu [1].

"Zupa z granatów" pochodzącej z Iranu Marshy Mehran jest przekonującym dowodem na to, że między czytelnikiem a książką wytwarza się nieuchwytna i irracjonalna więź/magia/chemia (niepotrzebne skreślić w zależności od światopoglądu). Otóż obiektywnie rozpatrując informacje, jakie uzyskałam na temat tej powieści przed jej lekturą, byłam pewna, że to jest książka dla mnie. Co więcej, ja też dostrzegam w niej zalety zauważone przez recenzentów. Jednak w moim przypadku iskrzenie nie wystąpiło. Niczym w aranżowanym małżeństwie z licznym udziałem sympatycznych swatek, teoretycznie wszystko jest w porządku, ale tak naprawdę brakuje tego, co najważniejsze.

Warstwa powieści, która spodobała mi się najbardziej, to świat orientalnych zapachów i smaków. Autorka potrafiła odmalować go w sposób bezbłędny, dosłownie paraliżując zmysły czytelnika cudownymi doznaniami. Ukoronowaniem są przepisy. Dobrze, że wymagają niełatwych do zdobycia, egzotycznych składników, gdyż wydawca musiałby fundować każdemu czytelnikowi turnus wczasów odchudzających. Podoba mi się artyzm, z jakim pisarka wkomponowała w literackie tworzywo symboliczny motyw owocu granatu. Bardzo odpowiada mi też wysmakowana strona graficzna książki.

Teraz kilka słów o tym, co przeszkadzało mi w czasie lektury. Przede wszystkim duch "Czekolady" Joanne Harris, którą znam tylko w uroczej wersji filmowej. Co ciekawe, to powinowactwo wyczuli też inni recenzenci. Nie zarzucam Marshy Mehran plagiatu, jedynie dzielę się natrętnymi skojarzeniami. Tajemnicze przybyszki, stopniowo wkupujące się w łaski lokalnej, hermetycznej społeczności za pośrednictwem dokonań kulinarnych. Brzmi to aż nadto znajomo, mimo orientalnego entourage'u. Może z tym właśnie związany jest kolejny problem, a mianowicie przewidywalność. Nie trzeba być jasnowidzem, aby już na początku mieć przeczucia, ku jakiemu kresowi zmierza ta opowieść.

Postacie są zróżnicowane, ale uważam, że przypominają raczej zbiory cech charakteru, nie pełnokrwistych ludzi. Usprawiedliwieniem może tu być formuła baśniowego moralitetu, do której Marsha Mehran nawiązuje. W tego rodzaju tekstach autorzy aż tak bardzo nie zagłębiają się w meandry ludzkiej duszy. Mimo wszystko wydaje mi się, że w tej książce brakuje światłocienia. Postacie negatywne są bardzo podłe. Postacie pozytywne są bardzo szlachetne. Wprawdzie jeden z bohaterów ulega cudownej przemianie, ale mamy wątpliwości, na ile była to zasługa "tequilowego tasiemca" marki José Cuervo [2], a na ile owoc autorefleksji popartej literaturą motywacyjną.

Drażniła mnie jeszcze jedna kwestia. W ujęciu autorki rodowici Irlandczycy są grubiańskimi, tępawymi bigotami, owładniętymi żądzą seksu. Nawet postacie pozytywne przedstawione są z nutką pobłażliwości. Trzy siostry z Iranu natomiast cechuje subtelność, wyrafinowany gust, szlachetność. Kartofle kontra woda różana.

Bardzo lubię prozę poetycką, ale w wersji Marshy Mehran przybiera ona niekiedy formę koturnową: "mimo iż mąż zajmował stałe miejsce w ciemnej niszy jej jestestwa, od miesięcy nie wymawiała jego imienia" [3]. Moim zdaniem ta emfaza i egzaltacja jest niepotrzebna.

Pomimo zastrzeżeń najprawdopodobniej wkrótce przyjmę zaproszenie pisarki na "Wodę różaną i chleb na sodzie", aby poznać dalsze losy Mardżan, Bahar i Lejli.

---
[1] Marsha Mehran, „Zupa z granatów”, tłum. Jolanta Kozak, wyd. W.A.B., 2006, s. 110.
[2] Ibidem, s. 266.
[3] Ibidem, s. 223.

Moja ocena: 4+


P.S.
Z oficjalnej strony autorki powieści wynika, że "Zupa z granatów" jest w dużej mierze oparta na jej własnych i rodzinnych doświadczeniach.
Odrobina patriotyzmu lokalnego: spośród okładek wydań zagranicznych zdecydowanie najbardziej podoba mi się polska.

Marsha Mehran. Autor zdjęcia: Michael McLaughlin