„Tak bardzo lubię życie”
Czytanie książek Astrid Lindgren w lecie staje się już dla mnie tradycją. Świadomie unikam słowa
wyzwanie,
bo kojarzy się z wysiłkiem, a to jest czysta, leniwa przyjemność. W tym
roku w lipcu zdecydowałam się na powieściowy debiut szwedzkiej pisarki,
Zwierzenia
Britt-Mari. Wprawdzie znowu przekonałam się o tym, że proza Lindgren w wersji dla
nastolatków odpowiada mi mniej niż jej książki przeznaczone dla młodszych
czytelników, ale i tak nie ma co narzekać. Było lepiej niż
ostatnio.
Główna
bohaterka i narratorka, Britt-Mari Hagström ze Storgatan, ma piętnaście
lat i chodzi
do szóstej klasy szkoły dla dziewcząt. Na powieść składają się jej
listy, pisane przez kilka miesięcy do Kajsy Hultin,
korespondencyjnej przyjaciółki ze Sztokholmu. Trochę szkoda, że autorka
wybrała formę epistolarnego monologu. Kontrast między życiem w małym
miasteczku a stolicą byłby na pewno ciekawy. Poza tym dziwne wrażenie
robi skupienie się narratorki wyłącznie na sobie i swoich sprawach, bez odniesień do tego,
co pisze Kajsa.
Tu mała dygresja. Czytając Zwierzenia
Britt-Mari często wspominałam własnych korespondencyjnych przyjaciół
z czasów podstawówki i liceum, w tym najulubieńszą Helenę ze Szwecji.
Miałam w klasie koleżankę, która wprowadziła modę na penpali i
wszyscy z zapałem wymieniali z nimi listy, szlifując znajomość
angielskiego. O tym, jak ważnym doświadczeniem może stać się taka
korespondencja, świadczy pamiętnik Foreign Correspondence
Geraldine Brooks, w którym autorka opisuje swoje listowne przyjaźnie z
dzieciństwa i wrażenia z podróży, które odbyła już jako osoba dorosła,
chcąc dowiedzieć się, jak potoczyły się losy dawnych znajomych. Ja też
jestem bardzo ciekawa, ale w przeciwieństwie do australijskiej pisarki
detektywistycznych wypraw nie planuję.
 |
Ilustracja Ulli Sundin-Wickman do szwedzkiego wydania. [Źródło] |
Ale wróćmy do Zwierzeń
Britt-Mari. Obraz rodziny w powieści Lindgren znowu okazał się przyprawiony na słodko,
ale tym razem bohaterowie są bardziej osadzeni w rzeczywistości niż w Kerstin i ja.
Narratorka potrafi dostrzec u najbliższych nie tylko zalety, ale i
śmiesznostki. Szczególnie zapadają w pamięć nieco humorystyczne portrety
rodziców. Mama jest tłumaczką, a tato dyrektorem gimnazjum. Oto pani
Hagström:
„Mama też całymi prawie dniami
przesiaduje w swoim pokoju i pisze na maszynie, jakby się paliło. Tłumaczy
książki. Od czasu do czasu przypomina sobie, że wydała na świat pięcioro
dzieci, i wtedy wypada stamtąd z sercem przepełnionym macierzyństwem i zaczyna
nas na gwałt wychowywać. Sroga nie potrafi być, ponieważ śmieje się ze
wszystkiego na tym świecie, z czego w ogóle śmiać się można, plus jeszcze z
innych paru rzeczy. Nie denerwuje się wcale, gdy wchodzimy i przeszkadzamy jej
w pracy. Pewnie nawet nie zauważyłaby, gdyby cały pociąg nagle przejechał przez
jej pokój.”[1]
Niestety, już rodzeństwo i przyjaciele Britt-Mari zostali potraktowani dość sztampowo.
Autorka listów często podkreśla swoją miłość do czytania. Twierdzi wręcz, że gdyby nie otrzymała na urodziny książki,
zwątpiłaby w ład na tym świecie. Trudno się dziwić: w życiu jej rodziny bardzo ważną rolę
odgrywa literatura. Ulubiona lektura państwa Hagström i ich pociech to „Kubuś
Puchatek”, który czasem bywa czytany na głos. Britt-Mari czesto nawiązuje do swoich bibliofilskich pasji:
„Spodziewam się, że tak samo jak
ja przepadasz za książkami. Nie tylko lubię je czytać, lubię je dotykać, brać
do ręki, czuć, że do mnie należą. Mamusia i tatuś uważają, że są pewne książki,
które wszystkie dzieci powinny mieć. Myślę, że dobrze byłoby, gdyby wszyscy
rodzice byli tego zdania, bo oj, ile dzięki temu mieliśmy radości! Książek
nigdy nikt u nas nie uważał za luksus, dostawaliśmy ich zawsze moc na Gwiazdkę
i na urodziny. Ten zaś, za którego kiedyś wyjdę za mąż, będzie musiał spełniać
dwa warunki: lubić książki i lubić dzieci. Wtedy, właściwie mówiąc, jego
wygląd będzie mi zupełnie obojętny. Chociaż nic chybaby nie szkodziło, żeby
miał i ładne zęby, prawda?”[2]
Nie
muszę zapewne dodawać, że kandydat spełniający te warunki pojawi się
niemalże natychmiast. Bez ubytków w uzębieniu czy w charakterze.
Lindgren
nadzwyczaj trafnie, chwilami zabawnie, odmalowuje to, co tak często gra
w duszy typowej nastolatki: huśtawki nastrojów, egocentryzm,
niezadowolenie ze swego
wyglądu, skłonność do egzaltacji. Pisarka wyznaje: „gdy opisywałam
Britt-Mari, wyposażyłam
ją w te wszystkie przymioty, które pragnęłabym sama mieć w wieku
kilkunastu
lat. Była silną osobowością, a ja często tchórzyłam.”[3]. Jak dobra
wróżka autorka obdarowała swoją bohaterkę tym, czego brak jej samej
kiedyś doskwierał. Britt-Mari to zaradna, rezolutna, pewna siebie osóbka
o bogatym życiu wewnętrznym:
„Co można powiedzieć o sobie
samej, jak myślisz? Że lubię książki, że nienawidzę matematyki, że lubię
tańczyć, że nie znoszę chwili, gdy wieczorem mam iść spać, że kocham swoją
rodzinę do szaleństwa (chociaż irytuje mnie czasami), że nie cierpię trwałej
ondulacji i nigdy nie chciałabym jej mieć, że lubię przyrodę, gdy mogę sobie
wędrować na własną rękę, ale że nie cierpię pleć w ogródku, że lubię błękitną
wiosnę i ciepłe lato, i pogodną jesień, i śnieżną zimę, kiedy mogę jeździć na
nartach, że — krótko mówiąc — tak bardzo lubię życie.”[4]
 |
Astrid Lindgren w wieku 16 lat. [Źródło] |
Wbrew pozorom życie Britt-Mari nie jest usłane różami W jej listach
znajdziemy codzienne troski klasycznej nastolatki, ale dotykamy też poważniejszych
problemów, jak chociażby śmierć starego Ollego, kłopoty rodzinne Bertila czy tułaczka żydowskich
uchodźców, którym państwo Hagström na kilka dni udzielają schronienia.
Nawet
jeśli nie polubicie
Britt-Mari, warto przez chwilę ogrzać się w cieple zaraźliwego optymizmu
Astrid Lindgren. Jej powieść to radosna pochwała
życia i przyrody w ich wszystkich przejawach. Naprawdę wszystkich, nawet
tych, które wydają nam się oczywiste lub
dziecinne. Znalezienie malinówki w
zroszonej trawie wprawia piętnastolatkę w euforię porównywalną do tej,
którą poczuł Kolumb na widok Ameryki. Kolorystyczne bogactwo floksów i
róż sprawia, że skóra Britt-Mari cierpnie z zachwytu. Olśniewa ją zapach
wiosny i widok kwitnącej czeremchy. Takich ekstatycznych fragmentów
znajdziemy w Zwierzeniach
Britt-Mari sporo. Szczerze mówiąc, ich mnogość trochę mnie dziwiła,
ale wszystko zrozumiałam, kiedy uzmysłowiłam sobie, że książka została
wydana w 1944 roku.
„Pomyśl, gdyby tak
można było nabrać zapachu pierwszych sasanek, karczku Moniki, gdy jest świeżo
wykąpana, świeżego chleba, gdy się jest głodnym, zapachu choinki na Gwiazdkę i
zmieszać to z trzaskiem ognia na kominku w cichy jesienny wieczór, gdy deszcz
bije o szyby, z delikatnym dotknięciem mamy, gdy głaszcze mnie po policzku,
kiedy jestem smutna, z „Menuetem" Beethovena i „Ave Maria" Schuberta,
z szumem morza, z blaskiem gwiazd i cichym szmerem rzeczki, z miłymi żarcikami
tatusia, gdy siedzimy razem wieczorem. Tak, gdyby można było wziąć po odrobinie
z wszystkiego, co piękne i miłe na świecie, to czy nie myślisz, że dałoby się z
tego zrobić mieszankę, która świetnie posłużyłaby za środek znieczulający w
szpitalach? Mówisz, że zwariowałam? Nie, Kajso, nie zwariowałam, tylko tak
okropnie, tak szalenie, tak nieprzytomnie jestem szczęśliwa i tak wspaniale, wspaniale,
WSPANIALE jest żyć!”[5]
____________
[1]Astrid Lindgren, Zwierzenia
Britt-Mari, tłum. Irena Szuch-Wyszomirska, Nasza Księgarnia, 2006, s. 11-12
[2] Tamże, s.40.
[3] Tamże, nota na okładce.
[4] Tamże, s. 14.
[5] Tamże, s. 133-134.
Moja ocena: 4