przy-ziemne

przy-ziemne
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kurczęta. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kurczęta. Pokaż wszystkie posty

20 lipca 2016

Notatka o rutynie i zmianach

Niby rutyna i powtarzalność, ale cały czas coś się zmienia. Właściwie nie ma dwóch takich samych dni. Do zwyczajowych zajęć cały czas doskakują jakieś nieprzewidziane sprawy, które też trzeba objąć swoją uwagą, poświęcić im czas. Szczególnie, kiedy otaczają cię żywe stworzenia. Każde ma swój charakter, a czasem charakterek. Mają też pomysły, niektóre zaskakujące. Z naszych zwierząt najwięcej niespodzianek i, co tu ukrywać kłopotów, produkują kozy. Nie darmo tradycja łączy je z diabelskim pomiotem. Prawda jednak jest taka, że tak samo wkurzają, co i fascynują.
W kwietniu kwitły tarniny
W maju na prowadzenie wyszły głogi
Zajęć mamy sporo. Trzeba pilnować, żeby nie dać się zwariować. Bardzo łatwo popaść w spiralę trudu i znoju. Permanentnego zmęczenia, narzekania.  Trzeba umieć odnaleźć miejsce na radość z tego życia, które sobie wybraliśmy. Czasami dopada zwątpienie. Pojawiają się pytania o sens. Dobrze, że się pojawiają, bo można po raz kolejny przemyśleć wybory i decyzje. Zwolnić, uświadomić sobie dlaczego tu jesteśmy. Ale kiedy zwalniamy, pojawiają się podstępne wyrzuty sumienia, że tyle jeszcze do zrobienia! Złapaliśmy już inną perspektywę - jeszcze jakiś czas temu działania, które zajmowały cały dzień, teraz nazywamy obijaniem się:) Bywają takie dni, że pracując od rana do wieczora - masz poczucie obijania się. Trzeba wziąć nowy rozpęd!
Zanim wezmę - może uda mi się skończyć tę notatkę, która powstaje od ponad miesiąca. Niektóre rozpoczęte wątki już się zdążyły się przeterminować. Sporo się dzieje i często myślę, że O! muszę o tym napisać, bo to fajne... a potem czas ucieka i na koniec powstają takie notatki-kobyły, jak ta właśnie.
Piszesz? Nie piszesz - to daj coś do dzioba
W czerwcu trawa zarastała w takim tempie, że rano było już zupełnie inaczej niż wieczorem dnia poprzedniego. Nie wyrabialiśmy z koszeniem....Przy czym nie mówię o sianokosach, tylko utrzymaniu tego hektarka "koło domu". Kosimy kosą ręczną i kosiarką spalinową. Kosiarzem ręcznym jest K. - ładnie mu to już wychodzi i równiutko. Kosi kosą tam, gdzie nie daje rady wjechać spalinówka, czyli na większości terenu.. Jedynym problemem jest czas. Trawa rośnie szybciej, niż udaje się kosić.
Spalinówką jeżdżę sobie po trawniczkach, tam gdzie równiej - ale też nie jest tego mało. Nie przypilnowałam kawałka i już tam nie wjadę, bo trawy za dużo. Urosła znienacka...
Sad wyglądał pięknie tej wiosny
Sianokosy toczyły się swoim torem i odbywały na raty. Prawda jest taka, że jeszcze rok temu były prawdziwym wydarzeniem i daniem głównym, a teraz dzieją się gdzieś pomiędzy innymi sprawami, których ciągle przybywa i rozrastają się jak ta trawa po deszczu. Pogoda bywała u nas nieprzewidywalna. No bo żeby przyszła nagła burzowa i zlała skostkowane siano??? Zwieźliśmy je i dosuszaliśmy na specjalnej konstrukcji. Zakrywając foliami na noc i przed ewentualnym deszczem. Było z tym sporo zachodu, bo trzeba było przekładać, odwracać itd., ale kila upalnych dni załatwiło sprawę. Zmarnowało się trochę z tych, które były luzem rozłożone w stodole. Zaczęły gnić w środku i trzeba było wyrzucić. Dobrze, że to tylko część. Przy sianokosach ustalił się już zwyczaj pomocowy z Sąsiadami dolnymi, że my im pomagamy przy zwożeniu i rozładowywaniu, zaś oni nam. Praca się wyrównuje, my dopłacamy za paliwo do traktora.

Jabłonie pięknie kwitły wiosną - teraz kuszą już obietnicą zbiorów obfitych. Przymierzamy się w tym roku do tłoczenia soków w ilości "na zimę" dla siebie i znajomych. Prasę do tłoczenia mamy. Problemem zawsze było odpowiednie przygotowanie pulpy jabłkowej do tłoczenia. Maszynka do mięsa przy takich ilościach trochę nas osłabiała. Liczne próby i dywagacje doprowadziły nas w końcu do rozdrabniarki do gałęzi. Robi swoje jak należy. Pomalowana już emalią do zbiorników na spożywkę czeka na dojrzałe jabłka.
Na brzegu sadu stanęły ule. Odkąd jesteśmy na wsi, K. odgrażał się, że będzie się zajmował pszczelarstwem. W końcu jeden nasz znajomy podarował K. trzy ule - przypadek sprawił, że słomiane:)
Mieliśmy do nich zakupić pszczele odkłady, ale pewnego dnia zadzwonił sąsiad, że: kur.....a, kur....a, pszczoły mu się roją! I tak jednego dnia dostaliśmy jedną rójkę, a następnego drugą. Było przy tym trochę przygód - pszczoły w nastroju rojowym - postanowiły osiąść na naszej najwyższej jabłoni, następnego dnia próbowały w kilku innych miejscach - koniec końców mieszkają już w ulach i pracują dzielnie. Otwiera się przed nami kolejny fascynujący świat. Naprawdę fascynujący i wciągający świat zbiorowej inteligencji. Przy tej okazji polecam dla początkujących pszczelarzy, szczególnie, którzy mają dzieci książkę Piotra Sochy "Pszczoły". K. trafił też na ciekawy film dokumentalny z pięknymi zdjęciami: More than honey. Do znalezienia z polskimi napisami w odmętach internetu.



Dzieciaki owcze i kozie rosną. Od jakiegoś czasu udaje się już doić mleko kozie, więc i produkcja serków ruszyła. Z dwóch kóz, które nie są mistrzyniami mleczności faktycznie wychodzą serki, a nie sery. Ale dzielnie próbuję eksperymentować z serami podpuszczkowymi - wychodzą w różnym typie i całkiem smaczne. Ciągle jednak w większości są wynikiem przypadku. Kiedy uda mi się kilka razy pod rząd uzyskać ser taki jak zamierzałam przystępując do warzenia, będę mogła mówić o umiejętności:)

Owce wystrzyżone. Tym razem udało się już w maju przygotować je na sezon letni. Akcja rozłożona na trzy dni. Maszynka elektryczna, którą mamy drugi sezon - i nie była najtańsza - rozpadła nam się w rękach. Ostatnie kilka sztuk strzygliśmy nożyczkami. Zwykłymi. Owce się przy tym mniej stresowały i wynik jest taki, że po nożyczkach wyglądają lepiej niż po maszynce. Mają mniej zranień, a czasowo wychodzi tylko dwa razy dłużej.

Kaczka bieguska siadła na jajach. Kilka dni później pozazdrościła jej druga i też siadła. Zdezorientowany kaczor kręci się w pobliżu i stara się chronić swoje dziewczęta przed wszystkimi - głównie przed kurami. Dochodzi do karczemnych awantur. Po jednej z takich bójek brązowa kurka również wycofała się w spokój i ciszę gniazda z jajami. A kilka dni później następna.Zobaczymy, co tu się będzie działo za kilka tygodni...
UPDATE:
Pisklaki spod jednej kury już się wykluły, druga siedziała na niezapłodnionych jajach, gdyż w międzyczasie umarł mi Feluś - kogut nad kogutami. Jednego dnia było dobrze, a następnego przesiedział już skulony i nie chciał nic jeść, ani pić i rano się już nie obudził. Okazało się, że te kilka dni jego nieobecności wystarczyło, żeby z jaj nic nie wyszło. Nie wiedziałam tego. Zakupiłam dwa młode kogutki, z których docelowo chcemy zostawić sobie jednego. No i dostałam całkiem niedawno dziesięć kurek, pięknych trzylatek. Są u mnie od ponad trzech tygodni. Zawładnęły kurnikiem od pierwszej chwili. Jeśli znoszą jaja, to jeszcze nie odkryłam gdzie.
Bieguski z 11 jaj wysiedziały jedną kaczusię, którą się nie zajmowały i została zadziobana przez poniższą kwokę. Taki mam domysł, gdyż raz przyłapałam ją na ataku. Interweniowałam i miałam naiwnie nadzieję, że to jednorazowa akcja. Tutejsze gospodynie radzą, żeby jednak kacze jaja podkładać kwokom.
Nigdy nie wyjdę z podziwu, że kilkanaście młodych zbójców jest w stanie zmieścić się pod taką kwoczką.
Ogrodem zajmowałam się mniej więcej do połowy maja. Teraz z braku czasu po prostu rośnie. Przechodząc wyrywam zawsze jakieś większe chwasty, ale elegancko nie jest - nie ma co ściemniać.



Tam, gdzie ściółka grubszą warstwą, kury rozgrzebywały mi mocno młode siewki i sadzonki. Teraz, kiedy wszystko podrosło już dały spokój. Wkurzam się na nie i cały czas się zastanawiam, co lepiej grodzić, ogród czy kury i nie mogę się zdecydować. Na razie sytuacja puszczona luzem i z bólem, ale godzę się na poniesione straty. Pocieszeniem jest, że widocznie toczy się tam bujne życie, skoro tak chętnie grzebią.

Pierwsze moje truskawy! Były pyszne. Reszta poszła na przetwory.
Tak czy inaczej zbiory jakieś już są. I to takie przyjemne ciągle, że można sobie wyskoczyć do ogrodu i ciachnąć coś z niego na obiad.
Samosiejka nagietka i rukoli. W tle dynie na kupie skoszonej trawy ubiegłorocznej, przywalonej obornikiem, przykrytej jeszcze słomą i przyprószonej ziemią.
Wczoraj K. wysłany po koperek wrócił i obwieścił, że mamy tam cały supermarket! (Lubię Go za ten dziecięcy entuzjazm:)) Prawdą też jest, że dawno nie odwiedzał warzywnika, bo jesteśmy w trakcie kolejnej budowlanki. Tym razem stajenka ma stanąć na miejscu dawnego tzw. garażu. 
Żeby rozebrać "garaż", musieliśmy dobudować w stodole antresolę - no bo co zrobić z nie-wiadomo-kiedy-potrzebnym złomem z garażu? Segregowanie złomu na "do wyrzucenia" i  "na pewno się przyda", przenoszenie go, potem rozbiórka, oczyszczanie pięknych starych desek i belek z pordzewiałych gwoździ - trwało to wszystko kilka dni. Garaż rozebrany, wykopki zrobione, woda podciągnięta, wylewki zrobione. No i ruszyliśmy. Chcemy odwzorować styl pozostałej części stodoły, czyli filary z betonowych pustaków z drewnianym wypełnieniem.

No to działamy!
Łaskawej pogody dla Wszystkich działających, jak i oddających się zasłużonemu wypoczynkowi.

Aha, donoszę, że marzenia się spełniają! 
W czerwcu obchodziłam urodziny, a to urodzinowy prezent dla mnie.
Przedstawiam Hopkę:
Imię Hopka jest kombinacją angielskiego hope i hopsasania, bo nasza cielisia bardzo lubi sobie poskakać:)
Hopka jest ulubienicą wszystkich, garnie się do przytulania strasznie. W końcu jest dzieckiem. Chodzi za nami (niestety, głównie za K.) jak pies. Mieszka z kozami, no w osobnym boksie, ale się widzą - gadają jakoś ze sobą. Pastwisko jednak dzielą również z owcami. Obserwuję, jak Hopka próbuje naśladować zachowania jednych i drugich. Na razie nie może się zdecydować czy jest kozą czy owcą, a może i kozłem... Ma czas na dorosłość i na odkrycie swojej prawdziwej tożsamości.
No to pa!

25 sierpnia 2015

Notatka o przybytku i ubytku... i errata

Dopisuję niestety kolejny ubytek - straciliśmy wczoraj Felusia. Był to kogut-marzenie. I piękny, i mądry, i pracowity. Nie wiem czy był smaczny - to wie nasz okoliczny lis (albo liszka).

Zaczęło się od ubytku. Jakiś miesiąc temu woda w naszej studni zaczęła niepokojąco obniżać poziom. Pogoda jaka jest, wszyscy wiedzą, nie było więc widoków na to, że coś się poprawi.
Podjęliśmy próbę wzmocnienia studni poprzez wwiercenie pod ciśnieniem wody kilkumetrowych perforowanych rur w dno.
Mimo dobrego nastroju towarzyszącego pracy sytuacja niewiele się poprawiła. Codziennie przez kilka dni mogliśmy sobie dopompować po kilkadziesiąt litrów wody. Jednak po dalszej fali upałów skończyło się również i to. Na potrzeby gospodarcze przywoziliśmy wodę w plastikowyh baniakach od sąsiadów podpiętych do wodociągu, ale w końcu zasililiśmy studnię w ten sposób:
Na jakiś czas wystarczy. Pewnie trzeba będzie dowieźć jeszcze parę razy. Stoimy w kolejce do wiercenia studni. Termin mamy na drugą połowę września. Póki co odpadło mi wiele nie tak niezbędnych czynności jak pranie czy podlewanie. A kąpiele i  mycie garów można wykonać w "szklance wody".

Nie ma jednak co narzekać. Przynajmniej mamy zieloną trawę na pastwisku, co jak się okazało, nie wszędzie jest takie oczywiste. A skoro tak, to przywieźliśmy jeszcze kilka owieczek od Rogatej Owcy. Przyjemna to była wycieczka. Gospodarze przyjęli nas suto zastawionym stołem, pysznym winem i swoim interesującym towarzystwem. Dobrze spotykać takich ludzi na swojej drodze. Widzisz się drugi raz w życiu, witasz jak ze starym znajomym, siadasz i gadasz, i gadasz...
Owocem tej podróży jest pięć młodych dziewcząt w naszym stadzie. Mamy ich teraz dwanaście plus Bazyl. Nowicjuszki przez kilka pierwszych dni trzymały się w kupce, zbierały trochę szturchańców od starszych koleżanek, Bazyl dokładnie je obwąchał i na razie dał spokój.

Jeszcze zielono ale widać już zbliżającą się jesień.
Następnego dnia po powrocie z Dolnego Śląska zaczęły się pojawiać na świecie puszyste kulki.
Najpierw trzy, potem pięć, w sumie dwanaście z trzynastu podłożonych jaj. Ostatnie jajo nie chciało wydać na świat młodego, potrzymaliśmy jeszcze przez dobę w inkubatorze:
(w wielkanocnym koszyczku przygotowanym przez Małą M.)

ale ostatecznie okazało się niezalężone. Nie udało się również uratować jednego młodego pisklątka, słabowitego od początku. Ostatecznie mamy jedenaście młodych-pierzastych.

Po liczbie zdjęć pisklakowych łatwo odgadnąć, że to moje pierwsze "wykluwanie". Oczywiście emocje, telefony z pytaniami co robić, żeby było dobrze. Nie przesadzać, nie przeszkadzać, ale też nie zaniedbać. Dzięki mojej przyjaciółce Joli, która poniekąd jest matką chrzestną maluchów (od niej pochodzi kwoczka) i Kuro Neko jakoś udaje mi ogarnąć towarzystwo. Właściwie teraz ogarnia je już kwoka, ale ja uzurpuję sobie prawo do bycia kwoką-alfa i trochę się wtrącam...

Jeśli chodzi o przybytki, to przybywa mi również pomidorków. Wydaje się, że tylko im ta susza nie przeszkadza. Mam pomidorowe zbiory (dojrzałe!) pierwszy raz po czterech latach prób. Owocują zarówno te w tunelu, te pod daszkiem przy ścianie domu, jak i te w ogrodzie pod niebem.
Pierwszy większy zbiór różnych kształtów, rozmiarów...
... i kolorów
To dobrze, bo można częstować gości pomidorami i kozim serem. Ciągle nie mogę się nadziwić, że mimo  "zadupia" odwiedza nas tylu znajomych. Fajne takie odwiedziny. Zwykle ożywcze, inspirujące, często odkrywcze, jak na przykład ta Sylwii i Sebastiana. Sebastian wypatrzył u nas na skarpie wierzbówkę kiprzycę, Sylwia zebrała liście i powiedziała co z nimi zrobić. Zastosowałam się do instrukcji i popijam sobie teraz Iwan czaj. Ha!
Takie "blogowe" wizyty mają również tę zaletę, że można od razu przejść do sedna rzeczy. Z grubsza wiemy co u nas, bo się przecież czytujemy, po kilku zdaniach wiadomo, że nadajemy na podobnych falach, więc z marszu przechodzimy do omawiania zalet i wad glebogryzarki, grawitacyjnego systemu wodnego czy kontaktów z lokalnymi mieszkańcami. A o czym rozmawiali nasi Faceci przy okorowywaniu okrajek, to już nie wnikam...
Znajomi przyjeżdżający z dzieciakami cieszą się, że teren duży, nie ma dróg, można spuścić małe z oka. Za to zwierzątek dużo, co jest atrakcją przynajmniej na chwilę. A jeszcze lepszą atrakcją jest stodoła załadowana po dach kostkami siana. Każdy z odrobiną wyobraźni domyśli się, co mogą z tym zrobić dzieci... 
Mamy też lokalne atrakcje:
Nasza wieś słynęła kiedyś z wiatraków. Zostało kilka. Ten jest w najlepszym stanie i działa. Jego właściciel co roku miele swoją mąkę.
Za atrakcje uchodzą również inne urządzenia, które u nas są jeszcze w codziennym użytku.
Rozmowy z przyjeżdżającymi z miasta przyjaciółmi zawsze dla nas podnoszące na duchu. Bo ładnie, bo przy lesie, bo spokój, bo ptaszki i nawet jeśli czai im się w oczach przerażenie na myśl o ogromie pracy, który jeszcze potrzebny, to i tak to jakoś motywuje pozytywnie.
Wszystkim odwiedzającym - dziękujemy:)

8 czerwca 2015

Notatka w sosie słodko-kwaśnym

Z okazji minionego niedawno Dnia Dziecka pomyślałam sobie, że dzieci to my mamy całkiem sporo na gospodarstwie.
Króluje Mała M. Niepodzielnie. 
Wciela się w różne role, poszukuje siebie, walczą w niej przeciwności różne. Bywa pomieszaniem Pippi z Meridą Waleczną, ma też odsłony sielskie, częściej jednak lubi się prezentować w wydaniu księżniczkowym. Echh... dziewczyny.



Owcze potomki rosną dobrze, niektóre barwy zaczynają już zmieniać. Ale tłuste kluseczki przypominają wszystkie. Ruchliwe są bardzo. Razem z rodzicami dostały nową kwaterę pastwiska, razem z kawałkiem lasu (dzięki uprzejmości właścicieli lasu). Mają zatem cień, krzaki do obgryzania, drzewka do czochrania się i bodzenia. Nie będzie musiał Bazyl walczyć z ogrodzeniowymi słupkami. 
Strzyżenie, które było zaplanowane na końcówkę maja, z powodu deszczu i chwilowej nieobecności K., zostało przeniesione na początek lipca. Muszą się przemęczyć.
Ale maszynkę już mamy i zdobywamy wiedzę na youtubowych filmikach. No i zobaczymy jak się to przełoży na praktykę strzyżenia tych naszych rogatych.




Mamy też dzieci kocie. Trzech Muszkieterów. Po prawdzie, to dwóch oraz Ona. Ona to Czarnuszka. Gdyby Złamas nie był kastratem można by pomyśleć, że to jego córka, choć charakter zupełnie inny. Z Muszkieterów jest najodważniejsza, najbardziej ciekawska, najbardziej waleczna, najtrudniejsza do okiełznania. Ale... również Ona zawładnęła sercem Stasinka. Powłóczy za nią wzrokiem, wylizuje jej dupkę oraz inne części... Często przewraca ją takim liźnięciem, na co ona wystawia mu wtedy brzuch do lizania. Owinęła go sobie wokół igiełkowatego pazurka. Saba toleruje je z daleka. Kiedy zbliżą się niebezpiecznie, albo się usuwa, albo kłapie na nie paszczą.
Mała M. opowiada im bajki, śpiewa kołysanki, a one potrafią zasnąć jej na kolanach. Kiedy wraca z przedszkola, biegną do niej wszystkie w podskokach. Kocia mama...
Ja codziennie rano, po trudnej nocy, kiedy łażą nam po głowach, urządzają gonitwy tupiąc straszliwie, obgryzają nasze członki wystające spod kołdry, odgrażam się, że wywalę całą ferajnę do stodoły, a potem im bliżej wieczora jakoś mi przechodzi i tak mija kolejny dzień...








Kurze dziewczęta dokupione kilka miesięcy temu na jarmarku podrosły i mam nadzieję, że w wakacje zaczną znosić jajka. Nie zintegrowały się ze starszą częścią stada. Mimo wspólnego kurnika cały czas trzymają się razem ze sobą ale osobno od reszty. Smutno było patrzeć na początku, jak urodzone na fermie, nagle przesiedlone na sporą przestrzeń siedziały zbite w kupkę. Przez kilka dni bały się wyjść z kurnika, najciemniejszy kąt wydawał im się bezpieczny, a zielona trawa i świeży powiew budziły przerażenie.
Przy okazji pokażę Felusia. Chyba w końcu mamy koguta idealnego. I przystojny i maniery ma. Blondyn musiał niestety odejść (że tak eufemistycznie powiem). Coraz częściej przesiadywał u kur Sąsiadów i zaczął się wdawać w bójki z ichniejszym kogutem. Jako starszy i większy spuszczał mu manto. Z jednej walki tamten ledwo wyszedł z życiem. Blondyn zbroczony krwią też dobrze nie wyglądał.
Feluś za to pilnuje moich pań. Uprawia piękne tańce godowe, zakończone dzikim seksem, potem częstuje je różnymi wygrzebanymi smakołykami. Za to one szczęśliwe trzymają go zawsze w środeczku podczas kurzych kąpieli i wylegiwania się w słońcu.




Mam jeszcze inne dzieci. Tych jest najwięcej w gospodarstwie. Są to jedyne dzieci na świecie, które NIE są kochaniutkie i słodkie, nie budzą żadnych przyjaznych odczuć, nie poruszają serca. Przynajmniej nie w tym znaczeniu, o którym się myśli w kontekście dzieci.
Dzieci ślimacze ślinika luzytańskiego.
Są ich tysiące. Każdy rzut oka na ziemię wyłuskuje przynajmniej kilka. Niewiele się uchowało z moich upraw. Niektóre rośliny w ogóle nie dały rady wyrosnąć. Już widziałam jak kiełkowały z ziemi, po czym jednej nocy znikały tajemniczo. Inne sterczą z ziemi ogołoconymi kikutami. Ślimaki jedzą wszystko. Już wiem, że zjedzą również cebulę i czosnek. Nie w pierwszej kolejności, ale i tym nie pogardzą. To co u mnie w tym momencie rośnie ładnie, to tymianek i melisa. 
Prawdopodobnie sama przyczyniłam się do namnożenia ślimaków w ogrodzie. Zaściełane grządki na zimę, poczynione wały dały im doskonałe warunki do przezimowania i rozwoju. Kiedy wiosną zobaczyłam co się dzieje, musiałam szybko posprzątać ściółki. Wały stoją puste. Próby posadzenia czegokolwiek, kończą się fiaskiem po jednej nocy. Robienie pułapek nie bardzo się sprawdza przy dosyć dużej i rozczłonkowanej powierzchni ogrodu, rozsypywanie trocin czy popiołu też właściwie nie działa, bo wystarczy, że zawilgotnieją od wieczornej rosy i ślimaki spokojnie sobie radzą z taką przeszkodą. Moje kury nie jedzą ani ślimaków, ani ich jaj (co już sprawdzałam jesienią). Mocno się zdziwiłam tą niechęcią do jaj ślimaczych, bo podobny do nich styropian zjadają aż miło....
Tak jak pisała Gorzka Jagoda tutaj, sucha (oczyszczona) ziemia, częste motyczkowanie i utrzymywanie skoszonych połaci wokół trochę pomagają. Ale kiedy przychodzi deszczowa pogoda, nie ma silnych. Nawet tym co sypią chemią ręce opadają.
Każda pogadanka z sąsiadami też zahacza o temat. Jak ta sprzed kilku dni:
- Dzień dobry. Jak tam u Pani ślimaczki?
- A dziękuję. Kończą już grządki, a u Pani?
Z kolei bazarkowe rozważania w kolejce po sadzonki (bo moje już zjedzone), wyrwały z jednego pana wyznanie, że obsadził cały warzywnik lawendą. Chwali, że działa. Ślimaki są, te które wychodzą z ziemi, ale przynajmniej nie podchodzą te z zewnątrz.
Miejscowi mają jakieś tajne przekonanie (wiarę) o siedmioletniej pladze ślimaka, który podobno powoli się przemieszcza. Zostały jeszcze trzy lata...
A na razie musi mi wystarczyć to, co urośnie w tunelu - przynajmniej tyle można jakoś "ogarnąć" codziennym zbieraniem.

Żeby nie kończyć całkiem na kwaśno... Jakiś czas temu pojawiła się informacja o zakazie wyrzucania niesprzedanej żywności. Rzecz się dzieje we Francji i dotyczy supermarketów. Prawdę mówiąc słabo wierzę w systemowe rozwiązywanie takich kwestii, ale skoro mówi się o tym już na "szczeblach", to może jest szansa w ogóle zwrócenia uwagi na problem marnotrawstwa. Może idea się rozprzestrzeni, może bary, restauracje, różnego rodzaju kateringi i inne małe sklepiki zarażą się pomysłem, że to co lądowało w koszu można przekazać dalej ku radości i pełnym brzuchom np. zwierzaków. Może ludzie pomyślą o tym nawet na poziomie własnego domowego zarządzania jedzeniem... Oby.

Udanych sianokosów!