Pokazywanie postów oznaczonych etykietą rozmaryn. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą rozmaryn. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 13 października 2014

Figi, cytryna, rozmaryn. Panna tarta i dojrzały typ.




"Biorę wiklinowy kosz i wychodzę do ogrodu, gdzie zielone figi zaczęły już spadać na ziemię. 
Podnoszę dłoń przy bujnym zielonym drzewku i ledwo zdążam dotknąć palcami lepkiego brzucha pierwszego owocu, kiedy ten wpada mi w ręce. 


Figa jest tak pełna dojrzałej słodyczy, że skórka otwiera się pod moim dotykiem, 
a kropla słodkiego syropu wycieka na zewnątrz, lśniąc w wieczornym słońcu, gdy wgryzam się w owoc. 
W kuchni obieram figi i kroję je na pół...."*

wtorek, 10 września 2013

Chwile jak bilety. Lemon rosemary bread i my cztery.



Są chwile nijakie.
Są chwile stracone.
Są też niechciane.
I są takie, które raz złapane, czasem przypadkiem, będą jak bilet - przepustką.
Do osób i miejsc, gdzie wstęp mają posiadacze tylko takich samych biletów.
Oznaczonych przez słowa, jakie wtedy padły,
przez gest, który zastygł w pamięci,
przez uczucie, które jak koło ratunkowe potrafi cierpliwie utrzymać na powierzchni. 


Mam po bilecie do każdej z nich. 
One mają taki sam.
Możemy podróżować do siebie zawsze, kiedy tylko chcemy, potrzebujemy.
Szanujemy go.
Nie nadużywamy.
Czasem odkładamy na dłużej, a czasem jeździmy w te i wewte. 


Mamy swoje trasy, po których nasze myśli i słowa snują się najchętniej.
Bywa, że zapowiadamy się z wizytą na długo wcześniej.
Bywa też, że wpadamy zupełnie niespodziewanie. 


One.Trzy. 
Każda inna, a jednak tak samo bliskie.
I ta na północy z uśmiechem rozciągniętym od piega do piega.
I te dwie, niemal sąsiadki, zabiegane, zajęte, z mnóstwem planów splecionych między długie loki.
I ja, jedna. Na dalekim południu, z biletem do każdej z nich.


My cztery. Razem.
Z tym samym biletem i planem podróży. 
Do kuchni, piec i plotkować - wirtualnie.
Plotkować i piec - rzeczywiście.
Chleb. A może drożdżówkę. A może coś pomiędzy...


Potrzebna mi była ta podróż, potrzebny powrót do chwil, kiedy zapach chleba otula jak najlepszy przyjaciel i przynosi spokój, po prostu.
Potrzebujemy się.
I Wy też potrzebujecie takich biletów w tylko Wam znanym kierunku.
Nie zgubcie ich, zbierajcie.
Są ważne w dwie strony.  


Chleb cytrynowo-rozmarynowy, a może drożdżowa buchta, a może coś pomiędzy.
Cudowny, puszysty, wilgotny, o aromacie, który nie pozwala na smutek.
Pachnie, jak najlepsze wspomnienia. Smakuje jeszcze lepiej.
Idealny z masłem, domową konfiturą, wspaniały z kozim serem i świeżymi figami.
Rośnie - jak na drożdżach. Znika jeszcze szybciej.
Świąteczny, bo chwile w kuchni, z Nimi, to przecież zawsze święto. 

Dziękuję Magdzie (klik) za zaproszenie w tą wspaniałą, aromatyczną podróż i moim towarzyszkom Asi (klik) i Asiejce (klik) za te uczucia i chwile, które nas łączą.  


CHLEB CYTRYNOWO-ROZMARYNOWY, ŚWIĄTECZNY
/Lemon Rosemary Bread, przepis autorstwa Deborah Madison, cytuję za Magdą, z moimi zmianami/  

1 szklanka pełnego mleka 
5 łyżek masła, krojonego na drobne kawałki 
¼ szklanki miodu (dałam więcej) 
2 łyżeczki drobno posiekanego rozmarynu (sugeruję dać więcej)
skórka starta z jednej dużej cytryny 
2 jajka, roztrzepane 
¼ szklanki ciepłej wody 
2 ¼ łyżeczki drożdży instant (lub 20 g świeżych - w tym wypadku należy zrobić wcześniej rozczyn) 
¾ łyżeczki soli 
1 szklanka uprażonych orzeszków piniowych lub pokrojonych orzechów włoskich (zastąpiłam prażonymi ziarnami słonecznika)
1 szklanka rodzynek sułtanek (*oczywiście zastąpiłam żurawiną) 
4 szklanki mąki

Glazura:
1 żółtko lub całe jajko roztrzepane z łyżką wody, mleka lub śmietany
1 łyżeczką cukru


Drożdże wsypać do ¼ szklanki ciepłej wody i odstawić na ok. 15 min., dopóki nie pojawi się piana. 
W niewielkim rondelku na średnim ogniu podgrzać mleko z masłem, miodem, rozmarynem i skórką cytrynową, mieszając od czasu do czasu. Przelać do miski, odstawić do ostygnięcia i wbić jajka. Następnie wlać do mikstury mlecznej, dodając sól, orzechy i rodzynki. 
Energicznie wmieszać mąkę, dodając po jednej szklance, aż do momentu, kiedy ciasto zacznie odchodzić od brzegów miski. Następnie zagniatać ciasto przez kilka minut, dopóki nie stanie się gładkie. Umieścić w nasmarowanej masłem misce i odstawić, aż podwoi objętość (1-1 ½ godz.). W tym czasie nasmarować formę lub formy masłem. Ponownie zagnieść ciasto, uformować w kulę i umieścić w formie/formach. Pozwolić ciastu wyrastać, aż będzie bardzo miękkie w dotyku i ponownie podwoi swoją objętość (kolejna godzina). Podczas ostatnich 15 minut nagrzać piekarnik do 180 stopni. Ciasto posmarować glazurą i posypać cukrem. Piec ok. 40- 45 minut, studzić na kuchennej kratce. 

* ustawowo, od urodzenia, nie tolerują rodzynek w cieście:)


* ustawowo, od urodzenia, nie tolerują rodzynek w cieście:)


Cieszę się, że chwile spędzone z uczestnikami  podczas sierpniowych warsztatów Smak Lata (klik) także zamieniły się w niezwykłe bilety i nasza wspólna podróż trwa nadal. 
Mam nadzieję, że podobnie stanie się podczas wrześniowego spotkania w Siedlisku na warsztatach PIĄTA PORA ROKU, które tam poprowadzę. Jest jeszcze kilka wolnych miejsc - serdecznie zapraszam. 


PIĄTA PORA ROKU

Kiedy się kończy, kiedy zaczyna?

Jak smakuje? Jak pachnie? Jaki ma kolor?

Odpowiedź jest tylko jedna – WARSZTATY KULINARNE  w Siedlisku

Tu poznacie smak, zapach i magię pory roku, której na próżno szukać w kalendarzach.

Zapraszamy na wyjątkowe, jedyne takie w Polsce

WARSZTATY KULINARNE - PIĄTA PORA ROKU
26-29 września
 W programie cztery dni pobytu, trzy sesje warsztatowe – dwie popołudniowe zakończone wspólną kolacją i jedna poranna kończąca się wspólnym brunchem.
 Na wszystkich uczestników codzienne rano czeka śniadanie. Każdy otrzymuje też w prezencie siedliskowy fartuch oraz smaczne upominki.
Spotykamy się i gotujemy w kameralnej atmosferze, dlatego ilość miejsc jest ograniczona.

Rezerwacja i zapisy do 20 września

Informacje i rezerwacje – warsztaty@siedliskoblanki.com  tel. 696 871 139
Więcej informacji na stronie Siedliska www.siedliskoblanki.com
Relacje z poprzednich warsztatów tu i tu (klik)  

środa, 12 września 2012

Vendemmiamo. Wrześniowy wernisaż, winobranie i concord grapes zatrzymane w lodach.



"Gdy księżyc zaczyna blednąć, a winogrona są napęczniałe i ciemne, pokryte wyraźnym białawym nalotem i w pierwszych promieniach słońca osuszone z porannej rosy - wówczas vinaiolo (zarządca winnicy) zrywa kiść winogron, pociera owoc lub dwa o rękaw koszuli, po czym wkłada je do ust, żuje, połyka, uśmiecha się i mówi: vendemmiamo, możemy przystąpić do zbioru." *


Vendemmiamo. Vinaiolo. Wrzesień. Winogrona. Winobranie. 
Zabawne, że wszystko zdaje się toczyć wokół jednego dźwięku - "w".
Czy to przypadek, że to jedna z ostatnich liter alfabetu? Końcówka.


Później niewiele już zostaje. "Z" i zabawne "ź", równie dziwaczne jak przypisane mu "źdźbło". 
Celowo czy przypadkiem zmierzch lata zaczyna się od "w", potem świat otrzepie się z ostatnich wspomnień i zrzuci je zaschnięte w liściach. 
Zastygnie i zaśnie. 
Nadejdzie "z" jak zima. Ale to jeszcze nie teraz. Za wcześnie.


Teraz czas na wernisaż. Wrześniową wystawę.
Wstęp wolny. Dla każdego.
Wybieram krzesło pod drzewem, na lekkim wzniesieniu. 
Ogrodowa loża. 


Drzewo jest starsze od domu. Silne, mocne, choć ugięte pod ciężarem jesiennych jabłek. Na jednym z muskularnych konarów wciąż jeszcze rozciąga się hamak kołysząc leniwe wrześniowe promienie.   


Wrzesień. Wielki impresario. Wszędzie wokół rozkłada swe dzieła, prezentuje artystów. 
Martwa natura jabłek rozrzuconych na trawie w artystycznym nieładzie. 
Teatr cieni wędrujących po łące w pogoni za słońcem - coraz wcześniej schodzącym ze sceny reżyserem.


Balet motyli  - lekki, delikatny, jakby nieświadomy swojego piękna. Tylko w słońcu, tylko na chwilę, tylko tam, gdzie przejrzałe śliwki nakarmią artystów ostatnimi kroplami słodkiego nektaru. 
Zastygam z zachwytu. Siedzę bez ruchu. Staję się częścią sceny, na której zaczynają się pojawiać najbardziej nieśmiali wykonawcy.


Dzięcioł - elegancki, jak na artystę przystało, we fraku i czarnym tupeciku stuka tak, że milkną nawet świerszcze. Rzeźbi wytrwale, z pasją. Skupiona w dziobie wena odbiera mu w końcu rozsądek i zbliża się do mnie na wyciągnięcie ręki. Gdyby nie akrobacje wiewiórki, która nagle niemal dosłownie spada z nieba, mogłabym zdobyć się na śmiałość i poprosić go o autograf na drewnianej tacy, na której stygnie mi kawa.


A wrzesień? A wrzesień jest malarzem.
Czubkiem pędzla zmoczonego w złocistej farbie powoli przemalowuje świat. Zaczął od jabłek, potem zatrzymał się na dyniach, teraz czekają na niego drzewa. Za parę tygodni obraz będzie gotowy. Zawiśnie w jesiennej galerii i będzie się suszył zanim wiatr nie strąci ostatnich liści jak kruszących się kawałków starej farby. 


Wrześniowe powietrze pachnie winem. To zapach jabłek, tych które po prostu przeminą na trawie i dojrzałych słodkich winogron. Tych, których martwa natura zajmuje całą ścianę domu. 


Posłuszni vinaiolo czekamy na znak i rozpoczynamy nasze vendemmiamo. Wrześniowy performance, w którym my, publiczność, możemy brać udział. Rubinowym sokiem malujemy usta i palce. 


"Przy jednym ze stołów kobiety formują z ciasta płaskie chleby i układają na nim winogrona. Obficie posypują winogrona cukrem - białym i brązowym wymieszanym w równych proporcjach - a następnie świeżo zmielonym pieprzem. Potem wsuwają chleby do pieca opalanego drewnem stojącego w głębi przepastnej kuchni." 


Schiacciate con l'uva. 
Winogronowe placki. Stały się już naszą tradycją. Przez pierwsze dni winobrania piekę je codziennie, na koniec dnia, gdy "opowiedziano już, co było do opowiedzenia, pośmiano się i zapanowała cisza. Mleczny księżyc raz po raz znika, przesłaniany pędzącymi po niebie chmurami. Robaczki świętojańskie odbijają się rykoszetem od krzewów winorośli (...)", a ja odkładam miskę dorodnych winogron.



Chcę zatrzymać ich smak inaczej niż zwykle. Nie w winie, ani w soku, nie w rozmarynowej galaretce i rozrywanej jeszcze na ciepło schiacciate con l'uva, ale w lodach. Concord grapes ice cream z obowiązkową nutą rozmarynu - lody, których kolor już na zawsze wpiszę się we wrześniową paletę. Lody, których smak długo nie da o sobie zapomnieć. Zmalujcie sobie takie lody, koniecznie! 


LODY WINOGRONOWE Z NUTĄ ROZMARYNU 
CONCORD GRAPES ICE CREAM

Co mogę o nich napisać? Są doskonale. Winogrona concord i rozmaryn to para doskonała. Dla mnie to kolejne cudowne wcielenie tych wspaniałych, aromatycznych i uwodzicielsko słodkich owoców. 


2 szklanki śmietanki 30%
1 szklanka mleka
1 3/4 szklanki cukru
1/4 szklanki wody
8 szklanek winogron odmiany concord
4 żółtka
szczypta soli
gałązka świeżego rozmarynu


Umyte winogrona przełożyć do dużego rondla, dodać rozmaryn, zalać wodą i trzymać na małym ogniu aż zaczną się gotować. Ugnieść grona przy pomocy drewnianej łyżki, by popękały i puściły jak najwięcej soku.  Kiedy zmiękną zdjąć z ognia, lekko przestudzić i delikatnie zmiksować - nie za mocno, aby nie zmielić pestek.  


Następnie odcedzić dokładnie na gęstym sicie. Otrzymany w ten sposób sok odstawić do zupełnego wystudzenia. 
W tym czasie do drugiego, mniejszego rondla wlać śmietanę, mleko i dodać połowę cukru i podgrzewać delikatnie na małym ogniu. 


W misce ubić żółtka z resztą cukru. Podgrzaną masę śmietanową wlewać stopniowo do żółtek ubijając tak, by wszystko dokładnie się połączyło, a następnie wstawić ponownie na mały ogień i cały czas mieszając czekać aż masa delikatnie zgęstnieje (będzie jak płynny budyń). Zdjąć z ognia i połączyć z wystudzonym sokiem winogronowym i odstawić do całkowitego wystudzenia. Przelać do maszynki do lodów i postępować dalej według wskazówek producenta. 


* cytaty pochodzą z książki Marleny de Blasi Tysiąc dni w Toskanii.
** przepis na te cudowne lody znalazłam na tej stronie - klik 

Polecam Wa także dwa inne przepisy z winogronami concord w roli głównej:

piątek, 18 listopada 2011

Rumieńce we mgle. Późne śniadanie z jabłkami, imbirem i rozmarynem.




Wczesny poranek.
W kolorze mleka.
Rozlało się wszędzie, za oknem. 
Świat zniknął bez uprzedzenia. 
Ukrył we mgle, jak kotara zakryła wszystko. 
Wpatruję się, by go odnaleźć. 


Zza ściany bieli wyłaniają się niespodziewanie oczy. 
Patrzą na mnie duże, żółte i zagubione, jakby pytały o drogę, która też zniknęła. 
Oczy błądzących samochodów rozglądają się powoli, a potem znów znikają. 


Dziwne uczucie. 
Choć wiem, że tam, pod bielą mgły, wszystko jest tak, jak było zanim zasnęłam, czuję dziwny niepokój. 
Szukam potwierdzenia, choć małego dowodu, że tak jest. 
Tęsknię za horyzontem. 


Dom jeszcze śpi, choć otwarte szeroko oczy okien od kwadransu wypatrują świata. 
Na darmo. 
Teraz wzrok ma tylko pamięć, która z zamkniętymi oczyma widzi wszystko nadal wyraźnie i kolorowo. 
Nie lubię mgły. We mgle się gubię.
Nie chcę zaczynać dnia zagubieniem. 


Stoję więc i czekam na znak. 
Dostrzegam w końcu jabłoń z rumianymi od surowego powietrza jabłkami. 
Schodzę do ogrodu, żeby ich dotknąć - złapać świat za policzek. 


Na tle mlecznej ściany, która stanęła przede mną jabłoń wygląda jak obraz, jabłka jak malowane.
Zrywam kilka, otulam dłońmi. 
Ten dotyk jest pełen nadziei, która szepce, że za jabłonią dalej stoją brzozy, malinowy zagajnik, stara śliwa i orzech. 


Ale nie chcę ich teraz szukać. Samotność we mgle napawa nie strachem. Wiem, że jeśli zrobię jeszcze jeden, dwa kroki do przodu, mgła zasłoni dom i kiedy się odwrócę nie będę go widzieć. Nie chcę tego. 


Zawsze na horyzoncie muszę widzieć dom, to mój najcenniejszy drogowskaz. 
Wracam więc szybko z rumianym dowodem życia - pięknymi, rubinowymi jabłkami i z wielkim pragnieniem, by przepędzić mgłę. 
I surowe zimno, które wraz z nią nadeszło. 


Obrażona kawa stoi w kącie. W takie dni, jak ten, sięgam po nią coraz rzadziej. Bardziej z sentymentu, jakbym miała wyrzuty sumienia, że nie pijam jej już tak często. 
Ale to czas herbat, zielonych i czerwonych. Pachnących imbirem, pigwą, miodem. 
Na ulubionej tacy kładę dzbanek. Obok stawiam ulubioną filiżankę.


Lubię ten widok. Najbardziej wtedy, gdy mogę wtopić się w tło i stać się jego częścią.
Fotel. Kominek. Stolik z tacą. Dzbanek z herbatą. I ciasto. Tu nic nie znika we mgle, choć lubię, gdy wieczorem kolory zmienia i podkreśla jedynie światło świec. 


Łyk herbaty ogrzewa. Czuję jak ciepło rozchodzi się powoli po ciele. Aromat pigwy jest subtelny, ale tak cudownie wonny, że pochylam się nisko nad filiżanką, by chłonąć go jak najwięcej. 


Tworzy idealne tło do ciasta. Chlebek imbirowy ze znalezionymi we mgle jabłkami pięknie pachnie korzeniami. Otwieram słoik jabłkowego musu, który dzięki rozmarynowi zyskał wyjątkowy, jesienny smak. 


Późne śniadanie. Z mgłą za oknem. Z ciepłą herbatą. Imbirowym chlebkiem. Jabłkowym musem. Rozgrzewa od środka, tam gdzie ukryła się zziębnięta i pełna niepokoju dusza. 
Przywraca równowagę. Dodaje energii, cudownie i aromatycznie wypełnia czas. 


A mgła? Mgła opadnie, gdy wstanę zaparzyć kolejny dzbanek herbaty i uwolnić z pergaminu następny chlebek. I znów odnajdę mój szkic z horyzontem, ten za rubinową jabłonią. 


A jak Wy czekacie aż opadnie mgła?

MUS JABŁKOWY Z ROZMARYNEM 
Mus jest idealnym "smarowidłem" do ciast korzennych, imbirowych oraz do naleśników. Może być też wspaniałym pomysłem na świąteczny upominek. 

10 jabłek, obranych i wypestkowanych
3 laski cynamonu
1/2 filiżanki cydru jabłkowego
1/4 filiżanki miodu
3 średnie gałązki rozmarynu


Wszystkie składniki umieścić w garnku i ustawić na dość dużym ogniu. Doprowadzić do wrzenia i trzymać na średnim ogniu przez 45 minut, od czasu do czasu mieszając. Usunąć gałązki rozmarynu (można zostawić kilka listków) oraz laski cynamonu. Zdjąć z ognia. Przelać do blendera i dokładnie zmiksować. 


Przelać do żaroodpornego naczynia i wstawić do piekarnika nagrzanego do temperatury 140 stopni na 2 godziny lub do momentu aż wystarczająco zgęstnieję. Piec bez przykrycia od czasu do czasu mieszając. Po tym czasie wyjąć z piekarnika, przelać do słoiczków.  Mus należy spożyć do tygodnia czasu od upieczenia lub pasteryzować, wówczas będzie można przetrzymać go dłużej.


CHLEBKI IMBIROWO-JABŁKOWE
/składniki na 6 mini-chlebków/

Chlebek jest niezwykle aromatyczny, wilgotny od jabłek i rozgrzewający dzięki imbirowi. Najlepiej smakuje następnego dnia. Zapakowany, może być wspaniałym słodkim podarunkiem dla bliskiej osoby, która zaprosi Was na filiżankę herbaty. 


1/2 filiżanki miękkiego masła
3/4 filiżanki cukru
2 duże jajka
1/4 filiżanki melasy
1/4 filiżanki świeżo utartego imbiru /zastąpiłam krojonym w dość duże kawałki kandyzowanym imbirem/ 
1/2 filiżanki maślanki
1 i 3/4 filiżanki mąki
3/4 łyżeczki soli
3/4 łyżeczki sody oczyszczonej
1 łyżeczka przyprawy piernikowej
1 i 3/4 filiżanki obranych i pokrojonych w drobne kawałki jabłek


Foremki do mini-keksówek natłuścić lub wyłożyć papierem do pieczenia.  Masło utrzeć z cukrem na puszystą masą. Dodać melasę, jajka i imbir, a następnie stopniowo dosypywać mąkę zmieszaną z sodą i solą. Na końcu wlać maślankę i wmieszać jabłka. Wstawić do piekarnika nagrzanego do temperatury 180 stopni i piec ok. 30 minut.

*  przepis na chlebek imbirowy cytują wraz z moimi zmianami za tą stroną (klik). 

Drukuj przepis

LinkWithin

Related Posts with Thumbnails