Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Szwecja. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Szwecja. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 5 sierpnia 2013

Smaki Szwecji i śledź. Z rokpolem i żytnim chlebem.


Łosoś, pulla i klopsiki z IKEA to do niedawna było moje pierwsze skojarzenie na hasło "kuchnia szwedzka". Trochę słabo, wiem, ale skoro od zawsze moje podniebienie kierowało się w stronę południa, trudno się dziwić.
Ach, i oczywiście kiszone czy też sfermentowane śledzie, ale cieszę się, że nadal znam je tylko ze słyszenia (czy wiecie, że w Szwecji działa stowarzyszenie, którego głównym i zarazem jedynym zajęciem jest wymyślenie słowa, które najlepiej oddałoby "nieprzyjemny" - oględnie mówiąc - smak i zapach śledzi i od momentu powstania nie udało mu się jeszcze znaleźć odpowiedniego określenia!). 


Wybierając się na zaproszenie Unity Line na weekendowy rejs do Szwecji miałam nadzieję na kulinarne odkrycia, nie sądziłam jednak, że skończy się to tak namiętną zmianą kierunku. Tak, teraz zdecydowanie moją inspiracją jest północ i kuchnia szwedzka. 


Duża w tym zasługa pięknie wydanej Kuchni z Fjallbacki, którą, jak już pisałam, dostałyśmy od organizatora rejsu. 
Jednak decydującym było spotkanie oko w oko, a raczej talerz w talerz, czyli nasze wędrówki po szwedzkich restauracjach i nadmorskich barach, gdzie świeżość i smak ryb były zachwycające. 


Tak przyrządzonego gravlaxa, jak podano nam w podziemiach ratusza w Malmo nie jadłam nigdy i chyba żadna inna wersja już mu nie dorówna. Idealnie komponował się z młodymi ziemniaczkami gotowanymi obowiązkowo w mundurkach i podanymi w śmietanowo-koperkowym sosie. Tak samo przyrządzone ziemniaczki podano nam też w rybackiej wiosce do grillowanej makreli - poezja!
Ryby zdecydowanie podbiły moje serce, zwłaszcza, że w Polsce wciąż tak trudno o świeże i dobrej jakości i zupełnie nie rozumiem dlaczego?!


Morska. Tak nazywam teraz wytrawną kuchnię szwedzką. Nie tylko dlatego, że zajadałam się pysznymi owocami morza i rybami, ale także dlatego, że wiele jej dań miałam okazję smakować dosłownie na morzu, czyli w doskonałych restauracjach na obu promach. 
Tatar z łososia  serwowany z małżami na ciepło w drodze Szwecji był dla nas później inspiracją podczas warsztatów kulinarnych, w jakich brałyśmy udział w rejsie powrotnym. Na zdjęciu moja wersja tatara z buraczkowym confit podana na krążkach pumpernikla. 


Kardamonowo-cytrynowa. Tak z kolei kojarzy mi się teraz kuchnia szwedzka w wersji na słodko. Choć cytryny i miód cudownie uzupełniały też dressingi, jakie podano nam do wędzonej kaczki i absolutnie genialnych steków (ukłony dla kucharzy Skanii!)


Kusi mnie nie jeden deser Hellberga, gdzie kardamon pełni kluczową rolę, ale równie ogromną chęć mam na odtworzenie serwowanego na promie sernika z ricotty z kawowym sosem i sorbetów z jabłkowym confit, które dosłownie wyjadałyśmy sobie z talerzy. Nie wykluczone, że posunę się nawet do samodzielnego usmażenia lodów, choć o wiele bardziej wolałabym zamówić je jeszcze raz u Mirka Bobrowskiego, szefa kuchni Polonii, który oprócz szefowania na promie imponująco i z sukcesami rozwija swoją pasję w carvingu (klik)


Co z tego przywiozłam z sobą? Zapachy, smaki, połączenia, obrazy, które zaczynają się komponować w moje skandynawskie menu. Są w nim smaki, które lubię od zawsze i te nowo odkryte i takie, które dopiero zaczynam łączyć w głowie i planować dni, kiedy trafią na stół. 


Jako pierwszy pojawia się na nim śledź. Szkoda, że u nas traktowany niezbyt poważanie i wywoływany do tablicy głównie w okresie świąt. I choć to ryba morska, sposoby jego podania to istny temat rzeka. Uwielbiam, gdy towarzystwo w jakim się pojawia zaskakuje i dlatego od razu zachwycił mnie przepis na marynowane śledzie z żytnim chlebem i dojrzałym serem, jaki znalazłam w Kuchni z Fjallbacki


Dojrzały ser zamieniłam na rokpol, rzodkiewkę zastąpiłam czerwoną cebulą, a zamiast kawioru z uklei użyłam do dekoracji  drobno posiekanych filecików z pomarańczy. Zdecydowałam się na ten cytrusowy manewr wspominając cudowny smak zjadanych w Szwecji dresingów, których kluczowym składnikiem były właśnie skórki lub sok z pomarańczy. I co z tego wyszło? 


Odpowiem cytując autora, Christiana Hellberga " Czasem najsmaczniejsze jest to, co najprostsze. Czy jest coś lepszego niż śledź z chlebem i dobrym serem?" A odpowiem już sama za siebie - nie ma nic pyszniejszego! 


ŚLEDŹ MARYNOWANY Z ŻYTNIM CHLEBEM I DOJRZAŁYM SEREM 
/składniki na 4 porcje/ *

1/2 kg namoczonych filetów śledziowych

Na zalewę:
1 łyżeczka soli
100 ml octu spirytusowego 12-proc.
600 ml wody


Na sos:
1 łyżka musztardy Dijon
100 ml śmietany 18%
100 ml majonezu
1 cytryna
sól, pieprz
1 łyżka koperku (posiekanego)
1 łyżka estragonu (świeżego, posiekanego)
1 łyżka szczypiorku
1 ząbek czosnku
100 g dojrzałego sera (użyłam rokpola)
chleb żytni
1 czerwona cebula
fileciki z jednej pomarańczy


Filety opłukać w zimnej wodzie i przygotować zalewę. Sól wsypać do octu i wymieszać, dolać wodę. Śledzie włożyć do zalewy i odstawić na 12 godzin. W tym czasie powinny zbieleć. Wyjąć je z zalewy i opłukać w zimnej wodzie. Pokroić na kilkucentymetrowe kawałki.
Musztardę wymieszać ze śmietaną i majonezem. Dodać skórkę otartą z cytryny, zioła i czosnek. Doprawić solą i pieprzem. Pokrojone filety włożyć do sosu. 
Ser pokroić w kostkę, a chleb w cienkie kromki i usmażyć go na oleju lub opiec w piekarniku (można też włożyć do tostera). Czerwoną cebulę pokroić w krążki. 
Na talerz wyłożyć kawałki śledzi z serem i chlebem. Udekorować cebulą, koperkiem, kawałkami pomarańczy i szczypiorkiem. Można podawać dodatkowo z kromkami podpieczonego żytniego chleba. Pyszne!


* cytuję przepis Christiana Hellberga z książki Smaki z Fjallbacki, z moimi zmianami

poniedziałek, 29 lipca 2013

Szwecja, moja nowa miłość, część I



Nie sądziłam, że mnie to spotka.
Jeszcze kilkanaście dni temu nie sądziłam, że się zakocham. 
A jednak! 
Pokochałam Szwecję i to nie od pierwszego spojrzenia, a znacznie wcześniej, bo od pierwszego kroku postawionego na pokładzie promu Unity Line, która zaprosiła mnie wraz z trzema innymi blogerkami ( Agatą, Jagodą i Michaliną) na weekend w Skanii. 
To było zaproszenie nie do odrzucenia - możliwość poznania południowej Szwecji, czyli Skanii, smakowania szwedzkich specjałów, zgłębienia tajników wyśmienitych restauracji na obu promach i wielce obiecująca prognoza pogody - bezchmurne niebo, skandynawski nadmorski wiatr i cudownie energetyzujące słońce. Kto by odmówił?


Jeśli do tego dodam fantastyczną opiekę ze strony Unity Line oraz ogromną wiedzą, urok i profesjonalizm Hani, naszej przewodniczki, nie pozostaje nic innego, jak napisać, że był to jeden z najwspanialszych weekendów, jakie ostatnio przeżyłam. 
Warto było spędzić wiele godzin w pociągu, by dotrzeć do Szczecina, który odwiedziłam po raz pierwszy (i na pewno nie ostatni) - dziękuję Jagodzie i jej mężowi za czas i chęć pokazania mi tego, co w Szczecinie najpiękniejsze. 


Wyprawę do Szwecji rozpoczęłyśmy na pokładzie promu Skania, gdzie w stylowo urządzonej restauracji czekał na nas specjalnie zarezerwowany stół. Ilość, jakość i sposób podania jedzenia były na najwyższym poziomie - fantastyczne przystawki zapowiadające szwedzkie smaki, idealnie wysmażone steki, świetnie dobrane wino i niebiańskie desery doprawdy przeszły moje oczekiwania  - a są naprawdę wysokie! Dużym atutem na obu promach była doskonała (i jakże przystojna;) obsługa kelnerska, na co zawsze zwracam uwagę. Uwielbiam to uczucie, gdy wiem, że łączy mnie z kelnerem niewidzialna nić porozumienia. 


Niezwykle miłym przerywnikiem trwającej kilka godzin uczty było zaproszenie kapitana promu na mostek kapitański i możliwość obserwowania momentu, w którym Skania odbijała od brzegu. Urzekło mnie to, że kapitan okazał się miłośnikiem kuchni i ze swadą opowiadał o swoich kulinarnych doświadczeniach. Gdyby nie perspektywa próbowania jabłkowego mojito (boskie!), skomponowanego specjalnie przez barmana Skanii, nie opuściłybyśmy pewnie kapitana - wiadomo, za mundurem panny ....


Po nocy spędzonej na promie obudziło nas słońce i błękitne niebo nad Ystad, od którego po pysznym śniadaniu, rozpoczęłyśmy zwiedzanie Skanii. To zdecydowanie miasteczko w moim stylu. Z charakterystycznymi dla Szwecji niskimi domkami, zadbanymi ogródkami, krzakami pięknie pachnących róż i sięgającymi niemal po same dachy malwami. Już od pierwszych kroków stawianych po brukowanych uliczkach czuć tu charakterystyczne dla Szwecji wyciszenie, spokój, po prostu slow life. 
Rynek Ystad pełen był stoisk z pięknymi kwiatami, świeżymi rybami, niezwykle dorodnym czosnkiem i najpiękniej na świecie pachnącymi truskawkami - wyobraźcie sobie powietrze o zapachu słodkich truskawek....


W Ystad miałyśmy okazję zobaczyć teatr, kościół św. Marii z XIII wieku, klasztor franciszkański z pięknym różanym ogrodem i pachnącym lawendą ogródkiem ziołowym.
Urzekły mnie charakterystyczne dla Szwecji okna bez firan z ustawionymi na parapetach lampkami, które zapalane są zawsze o zmroku - to zwyczaj z czasów, gdy rybacy  wypływali w morze i żony zapalały dla nich w oknach te "latarenki", by zawsze bezpiecznie powracali z rejsu. 


Oddanym specjalnie do naszej dyspozycji busem wyjechałyśmy z Ystad do malutkiej rybackiej wioski Kaseberga. Uroczym spacerem w otoczeniu pięknie kwitnących maków weszłyśmy na wzgórze Ales Staner, słynące z 59 głazów z przełomu VI-VII wieku ułożonych przez Wikingów na kształt przypominający statek. Z lotu ptaka układ kamieni przypomina kształtem łódź, jednak nie wiadomo, kto i w jakim celu go zbudował. 


Nad naszymi głowami, niczym kolorowe ptaki, unosiły się dziesiątki paralotni. Siedząc na klifie wpatrywałyśmy się w morze i każda z nas powtarzała (nie tylko w myślach) - chwilo trwaj! W drodze powrotnej zeszłyśmy do wioski, która wygląda dokładnie tak, jak wyobrażałam sobie małe skandynawskie miejscowości - filigranowe, kolorowe domki, łodzie i ryby - pyszne ryby, które smakowałyśmy nad samym morzem w towarzystwie lokalnie produkowanego piwa. 


Kolejnym etapem wyprawy było studenckie miasto Lund, o tej porze roku - ze względu na wakacje - bardzo wyludnione. W Lund zwiedziłyśmy katedrę, najcenniejszy zabytek architektury romańskiej w północnej Europie. W katedrze znajduje się ruchomy kalendarz z XV wieku, który został przez swoich budowniczych zaplanowany aż do 2132 roku! 
Z Lund wyruszyłyśmy do Malmo, stolicy Skanii i trzeciego co do wielkości miasta Szwecji.  W Malmo czuć wpływy kultur innych narodowości. Miasto jest dość nowoczesne w porównaniu do urokliwego Ystad, ale taka odmiana wcale mu nie szkodzi, ma dzięki temu bardziej europejski charakter. W restauracji w podziemiach XV-wiecznego ratusza, przy najstarszym w mieście placu Stortorget czekał na nas specjalnie przygotowany obiad z wyśmienitym gravlaxem w nieprzyzwoicie dużych ilościach, świetne wino i uroczy kelner ... Polak. 


Z centrum Malmo udałyśmy się pod wieżowiec Turning Torso, czyli skręcony o 90 stopni wokół własnej osi 54-kondygnacyjny wieżowiec o 190 m wysokości, będący najwyższym w Europie budynkiem mieszkalnym. Stąd pięknie oświeconym przez słońce deptakiem dotarłyśmy nad miejską plażę z widokiem na most łączący Szwecję z Danią. Wzdłuż brzegu ustawione są charakterystyczne pomosty, którymi Szwedzi przed pracą schodzą do morza na poranną kąpiel. Nie miałabym nic przeciwko takim porankom:)


Zabawnym zakończeniem pobytu w Malmo było spotkanie z ... kaczkami. Kaczek jest tu bardzo dużo i jak przystało na wielbiących naturę Szwedów, mają tu swoje prawa posłusznie przez mieszkańców respektowane - jeśli wyjdą na drogę i postanowią postać na jej środku, nikt ich tu nie przegania, wszyscy po prostu spokojnie czekają, aż kaczki ruszą dalej:) Dokładnie po tych słowach pani przewodnik, nasz bus skręcił w uliczkę, na środku której siedziały kaczki! Nie mogłyśmy się oprzeć wrażeniu, że to nie był przypadek, a kolejny dowód na idealnie zaplanowany i zorganizowany wyjazd! 
Z Malmo wróciłyśmy ponownie do Ystad, gdzie tym razem czekał na nas inny prom Unity Line, Polonia, a na nim kolejna obfita, pyszna i długa kolacja (szefem kuchni jest były mistrz świata carvingu!), warsztaty kulinarne i cały szereg drinków serwowanych przez świetnych barmanów.


Co mnie urzekło w Szwecji? 
Spokój, kolorowa, estetyczna zabudowa, piękne nadmorskie widoki, kuchenne sklepy, w których mogłabym zamieszkać, cudowny smak ryb, zamiłowanie do białego bzu, który tak bardzo kocham, rowery, którymi niemal wszyscy tam się poruszają, zapach truskawek, piękne róże i malwy i oczywiście morze. Już wiem, gdzie chcę spędzić kolejne wakacje! 


Kto z nas nie lubi uczucia rozpieszczenia i poczucia, że jest się kimś wyjątkowym?! Podczas całej wyprawy dokładnie tak się czułyśmy! Unity Line rozpieszczało nas do granic przyzwoitości. Wszystko zostało idealnie zaplanowane z dbałością o każdy, najdrobniejszy szczegół. Miałyśmy czas i okazję na wszystko, o co poprosiłyśmy - a właściwie nawet nie musiałyśmy prosić, bo organizatorzy zwyczajnie czytali w naszych myślach. Wielka w tym zasługa naszej wspaniałej opiekunki z Unity Line, Oli oraz cudownej przewodniczki Hani - mogłabym z Nią zwiedzić cały świat, a muszę zaznaczyć, że dotychczas wycieczki z przewodnikiem uważałam za karę boską. 


Niezwykle miłym dodatkiem były prezenty od Unity Line, w tym pięknie wydana przez Czarną Owcę książka kucharska Smaki z Fjallbacki, której współautorem jest Christian Hellberg, jeden z najwybitniejszych szwedzkich szefów kuchni. Już wiem, że następne tygodnie upłyną mi na próbowaniu szwedzkich przepisów. A Was już dziś zapraszam na drugą, bardziej kulinarną część relacji ze Szwecji - zobaczycie jak zainspirowała mnie kulinarnie, ale to po powrocie z wakacji. Do zobaczenia za tydzień! 



Drukuj przepis

LinkWithin

Related Posts with Thumbnails