Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 3/6. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 3/6. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 30 grudnia 2013

"Hotel Transylvania" Chelsea Quinn Yarbro





Wydawca: Rebis; 2009
Seria/cykl: Hrabia Saint-Germain 
Liczba stron: 336
Rok wydania oryginału: 1978 
Ocena: 3,5/6





Pierwotna wizja wampira, wywodząca się ze starodawnych wierzeń, ukazująca krwiożerczą, pozbawioną jakichkolwiek ludzkich uczuć istotę ma niewiele wspólnego z jej współczesnym wyobrażeniem, którego zapewne nie trzeba nikomu przedstawiać. Gdzieś pomiędzy plasuje się obraz pochodzący z Kronik wampirów Anne Rice oraz mający z nimi wiele wspólnego cykl o hrabim Saint-Germain, którego pierwszym tomem jest, omawiany tutaj Hotel Transylvania.

wtorek, 10 kwietnia 2012

„Synowie boga” M. D. Lachlan

 



Wydawca: Prószyński i S-ka
Rok wydania: 2011
Cykl: Seria Nowej Fantastyki
Liczba stron: 584
Tytuł oryginału: Wolfsangel
Rok wyd. oryginału: 2010
Ocena: 3/6








M. D. Lachlan w swoim debiucie fantasy „Synowie boga” czerpie pełnymi garściami z mitologi ludów skandynawskich i przedstawia własną, bardziej naturalistyczną wersję historii najwyższego z bogów nordyckich, Odyna i straszliwego wilka Fenrira. O ile w założeniach sprawia wrażenie przekonującej, o tyle wykonanie pozostawia bardzo wiele do życzenia.

niedziela, 12 lutego 2012

„Dolina umarłych” Tess Gerritsen





Wydawca: Albatros
Rok wydania: 2011
Cykl: Rizzoli&Isles
Liczba stron: 400
Tytuł oryginału: Ice Cold
Rok wyd. oryginału: 2010
Ocena: 3+/6








Thrillery medyczne autorstwa Tess Gerritsen to jedyne książki z tego gatunku, co do których mam pewność, że mnie nie zawiodą i zapewnią kilka godzin intensywnego myślenia nad rozwiązaniem niebanalnej zagadki. Jednak tym razem, przyzwyczajona do bardzo wysoko ustawionej poprzeczki, nieco się rozczarowałam. 

Doktor Maura Isles jedzie na konferencję patologów do przysypanego śniegiem stanu Wyoming. Spotkany w trakcie wykładu przyjaciel z dawnych lat proponuje jej dwudniowy wypad w góry razem z nastoletnią córką i parą znajomych. Maura zgadza się. Po drodze samochód nagle wpada do rowu, nie ma szans, by go wyciągnąć. Wspólnie postanawiają rozejrzeć się po okolicy i trafiają do opuszczonej wioski o nazwie Królestwo Boże.

Wydawać by się mogło, że śnieg za oknem i tak siarczysty mróz, że nie chce się wychodzić z domu to idealna pora na jak najlepsze wczucie się w sytuację przedstawioną w książce. Bohaterowie thrilleru utknęli na rzadko uczęszczanej drodze, wiele kilometrów od schroniska. Jednak Tess Gerritsen tylko w niewielkim stopniu udało się oddać napiętą atmosferę bezsilności i zagrożenia. Powodem może być zbyt długie wprowadzenie, pozbawione wartkiej akcji, która była atutem poprzednich thrillerów. Fabuła jest chaotyczna i nie wciąga. Odniosłam wrażenie, że zwroty akcji występują w niewłaściwych miejscach i do tego nie wzbudzają żadnych emocji.

Autorka porusza tym razem temat sekt. Posłuszeństwo, wiara jej członków w nieomylność „proroka” i wykorzystywanie młodych dziewczyn szokują czytelnika. Zakaz wstępu osób postronnych na ich teren praktycznie uniemożliwia udzielenie pomocy bez użycia ekstremalnych środków. Ten aspekt Tess Gerritsen przedstawiła, jak na tło powieści, bardzo wyczerpująco. Mało jest natomiast w thrillerze medycznym samej medycyny i pokrewnych jej dziedzin. Zapowiadająca się na krwawe widowisko operacja bez narkozy, przeprowadzona w trudnych warunkach wypada słabo, mało obrazowo.

„Dolinie umarłych” wiele brakuje do poziomu wcześniejszej prozy amerykańskiej pisarki, jednak w gruncie rzeczy nie jest to zła książka. Fani twórczości Gerritsen i tak po nią sięgną, ale innym zainteresowanym radzę od niej nie zaczynać.

sobota, 5 listopada 2011

„Pokuta” Anne Rice

 



Wydawca: Otwarte
Rok wydania: 2011
Cykl: Czas Aniołów
Liczba stron: 304
Tytuł oryginału: The Songs of the Seraphim
Rok wyd. oryginału: 2009
Ocena: 3/6







„Czas Aniołów” to najnowszy cykl autorki kultowego „Wywiadu z wampirem”, owoc jej duchowej przemiany i powrotu do wiary rzymskokatolickiej. Z lekkim powątpiewaniem zaczęłam czytanie pierwszego tomu, ponieważ Anne Rice to dla mnie niemal synonim słowa wampir. Jej wizja aniołów, póki co mnie nie przekonała.

Toby O'Dare, zwany Luckym Szczwanym Lisem jest płatnym mordercą, doskonałym w swoim fachu. Gdy dostaje zlecenie zabójstwa w swoim ulubionym hotelu Mission Inn, ma złe przeczucie. Intuicja go nie zawodzi. Znikąd pojawia się anioł, serafin Malachiasz i składa mu propozycję nie do odrzucenia: w zamian za pomoc otrzyma szansę na zbawienie. Toby godzi się i trafia do XIII-wiecznego angielskiego miasteczka Norwich, gdzie ma uratować żydowską rodzinę. 

„Pokuta” to opowieść o samotności: człowieku, który będąc u progu dorosłości stracił całą rodzinę i ukochaną. Bezgranicznie do tej pory oddany Bogu, wybrał zło i życie z dala od przyjaciół. To także historia nawrócenia, przemiany tak drastycznej, że aż sprawiającej wrażenie niemożliwej. Wreszcie prezentacja wizji autorki dotyczącej aniołów stróżów ludzi, pomocników Boga odpowiadających na modlitwy podopiecznych.

Pierwsza część powieści, przedstawiająca dwadzieścia osiem lat życia Toby'ego, jest zdecydowanie warta uwagi. Anne Rice dopracowała ją w każdym szczególe. Zadbała, by wszystkie fakty i przeżycia bohatera złożyły się w logiczną całość, prowadzącą w ostateczności do jego nawrócenia. Druga część jest natomiast zwyczajnie słaba, momentami naiwna i nierealistyczna. Wiele do życzenia pozostawia tło historyczne. Brak jakichkolwiek charakterystycznych elementów dla średniowiecznej Anglii nie pozwala poczuć jej niezwykłej atmosfery. Choć jest reklamowana jako „metafizyczny thriller”, nie posiada żadnych zwrotów akcji.

„Pokuta” mnie nie zachwyciła, powiedziałabym nawet, że jest dość przeciętną książką. Mimo wszystko Rice to Rice, dlatego nie straciłam jeszcze nadziei, że rozwinie się w kolejnych tomach i stworzy coś na miarę „Kronik wampirów”.

środa, 10 sierpnia 2011

„Opowieści o makabrze i koszmarze” H. P. Lovecraft

Wydawca: Zysk i S-ka
Liczba stron: 572
Ocena: 3/6


Przez kilka ostatnich lat postać Lovecrafta nieustannie pojawiała się w czytanych przeze mnie książkach, opisach i recenzjach, aż w końcu stała się pewnego rodzaju legendą. Do zakupu niniejszego zbioru opowiadań nie miałam jednak pojęcia, kim on był i jakie przerażające utwory napisał.

Książkę rozpoczyna bardzo ciekawy wstęp autorstwa Roberta Blocha, z którym Lovecraft utrzymywał kontakt drogą korespondencyjną. Zbiór zawiera szesnaście opowiadań, z czego większość dotyczy wymyślonej przez niego mitologii Cthulhu. Resztę stanowią typowe utwory gotyckie.

Dużym plusem a jednocześnie w moim odczuciu najmniej udanym elementem twórczości Lovecrafta jest właśnie mitologia Cthulhu. Tytułowe stworzenie jest Wielkim Przedwiecznym, potworem o głowie ośmiornicy pełnej macek, ogromnych pazurach i smoczych skrzydłach na plecach, które leży uśpione na dnie Pacyfiku w legendarnym mieście R'lyeh. Gdy gwiazdy ustawią się w odpowiednim porządku, Cthulhu odzyska władzę nad światem. Nie brzmi to absurdalnie, wręcz groteskowo? Być może gdzieś poza Ziemią istnieje życie. Jednak wśród znanych mi opisów tych istot tylko jedne nie budzą mojego sprzeciwu i nie są to bynajmniej wytwory wyobraźni Lovecrafta.

Wracając do „Opowieści o makabrze i koszmarze”, na uwagę zasługuje język autora. Barwny, pełen ładnie skonstruowanych, rozbudowanych zdań, dlatego choć niemal sto procent książki to opisy i fragmenty listów, nie czułam znużenia. Bohaterami opowiadań są na ogół naukowcy lub inni wykształceni ludzie, którzy początkowo sceptycznie odnoszą się do spotykających ich dziwnych sytuacji. Lovecraft wykorzystuje ten fakt do nieśpiesznego zapoznania czytelnika ze źródłem strachu, co tylko go zwiększa, gdyż jak sam twierdzi:

Najstarszym i najsilniejszym uczuciem znanym ludzkości jest strach, a najstarszym i najsilniejszym rodzajem strachu jest strach przed nieznanym. 

Nie można zaprzeczyć, że Lovecraft miał ogromny wpływ na późniejszych twórców, nie tylko literatury grozy. Stworzył coś zupełnie nowego, własną mitologię nieinspirowaną żadną z istniejących i za to należy mu się podziw. Dlatego, mimo że mi nie przypadła ona do gustu, polecam.

sobota, 4 czerwca 2011

„Dracula” Bram Stoker

Wydawca: Mystery
Rok wydania oryginału: 1897
Liczba stron: 438
Ocena: 3+/6


Wampir pojawia się w literaturze od ponad wieku, ale jego obecny wizerunek znacząco różni się od pierwowzoru. Żadnego z nich nie darzę szczególną sympatią, choć gdybym miała wybierać, byłaby to jego pierwsza postać. Dla wyjaśnienia - uwielbiam wampiry wymyślone przez Anne Rice w „Kronikach wampirów”.

Młody prawnik Jonathan Harker wyrusza w podróż do Transylwanii by sfinalizować zakup posiadłości w Londynie przez hrabiego Draculę. Choć na początku swojego pobytu jest pod wrażeniem uprzejmości Draculi, wkrótce odkrywa jego dziwne właściwości i zdaje sobie sprawę z tego, że został uwięziony w jego zamku. Spotyka trzy upiorne kobiety - również wampiry - i dowiaduje się, że po wyjeździe Draculi do Anglii zostanie im przeznaczony jako ofiara.

Pierwsze kilkadziesiąt stron sugeruje, że będzie to całkiem dobry horror. Mroczny klimat Transylwanii, dzikie i budzące strach góry robią na czytelniku niesamowite wrażenie. W tych fragmentach najlepiej widoczna jest typowa dla powieści gotyckiej atmosfera grozy i tajemniczości. Dalszy ciąg niestety rozczarowuje swoją przeciętnością. Poszczególne wydarzenia są nadmiernie rozciągnięte w czasie, ponadto Stoker przedstawia je z punktu widzenia kilku osób. Fabuła była mi mniej więcej znana z filmu, dlatego też akcja książki mnie nie porwała. Czasem wręcz nudziła. Najbardziej zawiodło mnie jednak zakończenie: mało spektakularne,  sprawiające wrażenia niedopracowanego, jakby autorowi zależało na jak najszybszym skończeniu książki. Generalnie mówiąc, spodziewałam się czegoś znacznie lepszego. Nic dobrego nie mogę także powiedzieć o bohaterach. Bez charakteru, niczym się nie wyróżniający, po prostu nudni.

„Dracula” to klasyk literatury wampirycznej, każdy czytelnik lubiący wampiry powinien go znać. Ciekawym doświadczeniem jest bliższe poznanie jego wizerunku powstałego za sprawą ludowych wierzeń, przesądów i porównanie go z obecnym. Mam nadzieję, że wkrótce skończy się moda na puste, świecące się wampiry z dylematem: pić krew czy nie, co być może spowoduje powrót do jego korzeni. „Draculę” mimo nie jednego rozczarowania czytało mi się bardzo dobrze, dlatego ocena nie jest tak niska, jak mogłoby to wynikać z recenzji.

poniedziałek, 4 kwietnia 2011

„Legenda o Sigurdzie i Gudrun” J. R. R. Tolkien

Wydawca: Prószyński i S-ka
Liczba stron: 560
Ocena: 3+/6


„Władca Pierścieni” jest najbardziej znanym dziełem Tolkiena i jednocześnie jedną z moich ulubionych trylogii, dlatego też konsekwentnie kupuję i czytam inne książki tego wybitnego, angielskiego pisarza. Tym razem wybór padł na niepublikowaną dotąd wersję legendy z mitologii ludów skandynawskich. Choć tytuł wyraźnie mówi o jednej, to znaleźć możemy tu dwie, powiązane ze sobą pieśni.

„Pieśń o Völsungach” to rodowód wielkiego bohatera Sigurda, który zabił smoka Fafnira i przywłaszczył sobie jego skarb, obudził walkirię Brynhildę oraz zawarł braterstwo krwi z książętami Niflungów. „Pieśń o Gudrun” opowiada o małżeństwie Gudrun, zawartym wbrew jej woli z potężnym Atlim, władcą Hunów, i zemście, którą wymierzyła mężowi za wymordowanie braci.

Gdy po raz pierwszy zobaczyłam „Legendę...” na półce w księgarni, wpadłam w zachwyt. Bardzo ładna, stylizowana na epokę średniowiecza okładka mnie zauroczyła, a ponad pięciuset stronicowa objętość zapowiadała długie, przyjemne chwile spędzone nad lekturą. Potem jednak emocje opadły. Niemałą część książki zajmują bowiem komentarze, przypisy i wprowadzenia pióra Christophera Tolkiena. Większość czytelników, nie wyłączając w tym mnie, uzna je bez wątpienia za nieatrakcyjne i nużące. Niewykluczone wszak, że dla bardziej oddanych fanów, będą to wartościowe fragmenty. „Legenda...” została napisana dość uroczystym, ale i niezwykle żywym językiem. Dla znających angielski, nie lada gratką będzie możliwość choćby fragmentarycznego przeczytania tego utworu w oryginale. Strofy te znajdują się zaraz obok polskiego przekładu. Nie było to łatwe zadanie, dlatego tym większy jest mój podziw dla obu tłumaczek.

Przed rozpoczęciem lektury dobrze jest zapoznać się z ogólnym zarysem treści mitologii skandynawskiej. Ogromna ilość imion i opisanych w zaledwie kilku wersach wydarzeń początkowo bardzo przytłacza. Niektóre fragmenty musiałam przeczytać kilkukrotnie, a i tak zrozumiałam je w stu procentach dopiero, gdy wpadłam na jakże genialny pomysł! - zajrzałam do streszczeń zamieszczonych w internecie.

Cieszę się, że „Legenda o Sigurdzie i Gudrun” trafiła w moje ręce, aczkolwiek ocena byłaby dużo niższa, gdyby nie rewelacyjne, zapadające w pamięć zakończenie drugiej pieśni. Generalnie, bardziej przypadła mi  ona do gustu niż pierwsza. Zdarzenia płynniej przechodziły jedno w drugie, były bardziej dynamiczne. Polecam fanom Tolkiena i wszystkim, którzy lubią legendy/mity skandynawskie.

sobota, 19 lutego 2011

„Cukiernia pod Amorem. Zajezierscy” Małgorzata Gutowska-Adamczyk

Wydawnictwo: Nasza Księgarnia
Liczba stron: 472
Ocena: 3/6


Pierwszy tom sagi rodzinnej autorstwa Małgorzaty Gutowskiej-Adamczyk zbiera same pochlebne opinie na blogach z recenzjami, więc i ja postanowiłam wstąpić w progi tej osławionej cukierni i przekonać się, czy oferowane słodkości są rzeczywiście takie pyszne. 

Podczas wykopalisk na rynku w Gutowie archeolodzy dokonują niezwykłego odkrycia. Wzbudza ono zainteresowanie córki właściciela cukierni pod Amorem. Czy Iga rozwikła dawną, rodzinną tajemnicę? Czy przepowiednia sprzed wieków naprawdę się spełniła? W poszukiwaniu odpowiedzi prześledzimy fascynującą historię rozkwitu i upadku jednego z najświetniejszych mazowieckich rodów.

Rzadko kiedy mam do czynienia z sagami rodzinnymi, bo jeśli faktycznie są napisane z dbałością o szczegóły i nie wykraczają poza linię dzielącą prawdopodobne wydarzenia od fikcji, to moim zdaniem mogłyby zaciekawić tylko ludzi blisko związanych z opisywaną historią. W „Cukierni pod Amorem” zabrakło mi choćby jednego, wyróżniającego się bohatera o niebanalnych poglądach na życie. Gdy tylko zaciekawił mnie jakiś wątek, kończył się rozdział, a akcja przeskakiwała w czasie lub na następnego bohatera i moje chwilowe zainteresowanie natychmiastowo malało. Będę szczera - nie zachwyciłam się tą powieścią i naprawdę pojąć nie mogę, dlaczego wszyscy są nią tak bardzo zauroczeni.

Pozytywne wrażenie zrobiła na mnie natomiast ogólna atmosfera książki: urocze opisy XIX-wiecznych dworków, jedzenia, strojów i codziennego życia przedstawione za pomocą bogatego, stylizowanego języka Małgorzaty Gutowskiej-Adamczyk. Irytowały mnie jednakże dialogi prowadzone w obcych językach.

Ostatnie strony niemile mnie zaskoczyły. Jak można tak po prostu przerwać książkę bez doprowadzenia do końca chociażby jednego z wątków? Nie tłumaczy tego nawet fakt, iż „Zajezierscy” to dopiero pierwszy tom trylogii. Po następne części sięgnę z nadzieją, że nie skończą się w tak nieodpowiednim momencie. 

piątek, 7 stycznia 2011

„Chmara wróbli” Takashi Matsuoka

Wydawca: Albatros
Liczba stron: 448
Ocena: 3+/6


Japonia nigdy nie była źródłem mojej szczególnej fascynacji, ale muszę przyznać, że obejrzane przeze mnie filmy przedstawiające ten niezwykły kraj zaciekawiły mnie na tyle, że postanowiłam zapoznać się z kilkoma książkami. Na pierwszy ogień poszła „Chmara wróbli” napisana przez amerykańskiego pisarza pochodzenia japońskiego. 

Japonia, rok 1861, czasy rządów szoguna. Do portu Edo, stolicy kraju, przybywa troje amerykańskich misjonarzy: świętobliwy Zeph Cromwell w towarzystwie pięknej narzeczonej Emily Gibson i byłego rewolwerowca Matthew Starka. Ich gospodarzem jest książę Genji, przywódca klanu Okumichi, władca Akaoki. Niechętny cudzoziemcom szef tajnej policji szogunatu chce zgładzić Genji'ego, licząc na to, że śmierć młodego księcia osłabi prozachodnie stronnictwo w radzie dworskiej. Przeczuwając spisek, obdarzony darem jasnowidzenia Genji ucieka z Edo wraz ze swoimi gośćmi i stryjem Shigeru - legendarnym samurajem, a zarazem szaleńcem i mordercą.  

Początkowo sądziłam, że będzie to lekka i niewymagająca myślenia lektura na kilka godzin, ale potem doszłam do wniosku, że warto nieco dłużej się nad nią zastanowić. „Chmara wróbli” przedstawia bowiem Japonię w momencie, gdy cudzoziemcy podejmują pierwsze kroki w celu jej podbicia; ich zachowanie jest agresywne, jednakże amerykańscy misjonarze widzą w tym pogańskim – z ich punktu widzenia – kraju szansę na pozyskanie nowych wiernych. Akcja powieści skupia się głównie na ucieczce bohaterów do fortecy zwanej tytułową „Chmarą wróbli”, ale nie zabrakło także miejsca na ukazanie różnic pomiędzy mieszkańcami tych dwóch różnych kontynentów. 

Nie jest to powieść obyczajowa, więc nie znajdziemy w niej zbyt wielu opisów scen z życia przeciętnego Japończyka, ale za to mamy okazję poznać bliżej zanikającą sztukę bycia samurajem. Niemałe wrażenie zrobiło na mnie ich ogromne przywiązanie do wielowiekowej tradycji, posłuszeństwo i gotowość popełnienia samobójstwa z wydawałoby się, dość błahego powodu: braku okazania niższości - w postaci natychmiastowego padnięcia na ziemię - wobec jednego z wielu przejeżdżających akurat tą samą drogą książąt czy też wynikające z niewiedzy obrażenie kogokolwiek o wyższym statusie społecznym. Ta specyficzna atmosfera niepewności, czy bohaterowie dożyją dnia następnego była zauważalna już w filmach, ale dopiero tutaj zaprezentowała się w całej okazałości. Ciężko jest mi zrozumieć taki całkowity brak szacunku w stosunku do ludzkiego życia, które powinno być przecież najważniejszą wartością. 

Żaden z bohaterów nie zachwycił mnie swoją kreacją. Liczne retrospekcje przedstawiają ich przeszłość i choć są to wydarzenia przełomowe, mające wpływ na czas teraźniejszy, to odniosłam wrażenia jakby istnieli tylko w tych opisywanych momentach. Zabrakło mi choćby odrobiny przemyśleń, dzięki którym zrozumiałabym ich postępowanie i poznała osobowość. Na pierwszy rzut oka jest ona raczej nijaka i w żaden sposób nie zapada w pamięć. 

Matsuoka posługuje się prostym językiem, ale nie raz musiałam kilkakrotnie przeczytać dany fragment, by zrozumieć jego sens. Spora ilość postaci drugoplanowych oraz dość skomplikowany wątek polityczny są tego przyczyną. Bardzo spodobał mi się za to pomysł zamieszczania na początku każdego rozdziału kilku zdań z kodeksu samurajów. Mimo, że teoretycznie odnoszą się one tylko do ich życia, to  bez trudu można ja także zinterpretować jako cenne rady dla każdego człowieka.  

Powyższe akapity opisują w większości wady „Chmary wróbli”, ale nie znaczy to, że jest ona pozbawiona zalet. Wciągnęłam się w jej świat, a fabuła zaciekawiła mnie na tyle, że z pewnością przeczytam tom drugi.

sobota, 16 października 2010

„Lew, czarownica i stara szafa” C. S. Lewis

 
Wydawnictwo: Media Rodzina
Seria: "Opowieści z Narnii"
Liczba stron: 184
Ocena: 3+/6

Początek roku szkolnego zazwyczaj łączył się u mnie z kryzysem czytelniczym i aby nie stało się tak również tym razem postanowiłam zająć się wyłącznie lekturami lekkimi i przyjemnymi. Do głowy od razu przyszedł mi pomysł powtórzenia sobie całego narnijskiego cyklu, który bardzo miło wspominam z czasów dzieciństwa oraz bardzo dobrej zresztą ekranizacji kinowej.

- Pozwól, że się przedstawię. Nazywam się Tumnus.
- Miło mi pana poznać, panie Tumnusie - powiedziała Łucja.
- A czy wolno mi zapytać, o Łucjo. Córko Ewy, w jaki sposób znalazłaś się w Narnii?
- W Narnii? A co to takiego - zapytała Łucja.
- Przecież znajdujemy się w kraju, który nazywa się Narnią. Wszystko, co leży między Latarnią a wielkim zamkiem Ker-Paravel nad wschodnim morzem. Wszystko to należy do Narnii. A ty, ty zapewne przybywasz z zachodniej puszczy?
- Ja... ja przyszłam tu ze starej szafy w garderobie. - wyjąkała Łucja.
- Ach! -westchnął pan Tumnus melancholijnie. Gdybym tylko trochę bardziej przykładał się do geografii, kiedy byłem małym faunem, to bez wątpienia wiedziałbym wszystko o tych dalekich i dziwnych krajach. Teraz już na to za późno.
- Ale to wcale nie są żadne kraje - powiedziała Łucja rozbawiona. To jest tam, zaraz za nami... a w każdym razie... no, nie jestem taka pewna. Tam jest lato.
- Jednakże - zauważył pan Tumnus - w Narnii jest zima, i to od tak dawna! Jeżeli będziemy tak stać i rozmawiać w tym śniegu, to możemy się przeziębić. Czy Córka Ewy z dalekiego kraju Gar-Deroby, gdzie panuje wieczne lato wokół prześwietnego miast Staraszafa, nie zechciałaby przyjąć zaproszenia na mały podwieczorek?
- Bardzo dziękuję, panie Tumnusie. [...]
- Gdybyś zechciała wziąć mnie pod rękę, Córko Ewy, to parasol osłoni nas oboje. Idziemy w tamtą stronę. A więc - w drogę! 

To właśnie obraz fauna idącego przez zaśnieżony las z parasolem i paczkami stał się inspiracją do napisania opowieści o czwórce dzieci, które przypadkowo, bądź też patrząc na to inaczej - zgodnie ze swoim przeznaczeniem, zostały przeniesione do baśniowej krainy zwanej Narnią. Myślę, że jest to na tyle znany cykl, iż nie ma potrzeby zamieszczania tutaj obszerniejszego opisu fabuły.

Choć bardzo lubię i cenię sobie świat przedstawiony w tej powieści Lewisa, to jednak wydaje mi się, że nie jest to już niestety rodzaj literatury, który byłby w stanie mnie w pełni usatysfakcjonować. Wyraźnie widoczny brak obszernych opisów, które mogłyby być nudne dla młodszego czytelnika, do którego to właśnie skierowana jest ta książka, mnie bardzo przeszkadzał i sprawił, że tak naprawdę nie wciągnęłam się w tą opowieść. Szkoda, bo na pewno byłoby warto. Również infantylne dialogi, jakich mogłam się spodziewać, nie przypadły mi do gustu. Ostatnią wadą, o której wspomnę, są czarno-białe (z wyjątkiem Edmunda) charaktery bohaterów. Mimo to polubiłam ich, ponieważ od postaci dzieci nie wymagam raczej niczego szczególnego.

Jak do tej pory skupiłam się wyłącznie na wymienianiu wad pierwszego tomu narnijskich opowieści (choć nie jestem pewna czy to dobre określenie, gdyż powieść ta nie miała wcale wyglądać inaczej niż to, jak ją opisałam i co uznałam za wady), ale ma ona również całe mnóstwo plusów, dla których warto po tę pozycję sięgnąć. Im wcześniej tym lepiej, ponieważ to klasyk literatury dziecięcej tudzież fantastycznej, a najbarwniejszą wyobraźnię ma się podobno właśnie w tym czasie. Do tych wspomnianych dobrych stron powieści mogę zaliczyć ciekawą, wartko płynącą akcję oraz krótkie rozdziały, dzięki czemu w każdym momencie można przerwać lekturę. Ponadto zauroczył mnie baśniowy klimat i mówiące zwierzęta, a także piękne krajobrazy, które pojawiały się w moim umyśle za sprawą obejrzanej ekranizacji, którą bardzo lubię i czekam z niecierpliwością na kolejne. "Lew, czarownica..." to również opowiastka filozoficzna, w której Lewis zgrabnie umieścił mnóstwo symboli dotyczących Boga i życia.

Zamierzałam przeczytać ponownie cały cykl Opowieści z Narnii, ale po lekturze tomu pierwszego mam wątpliwości, czy powinnam to robić. Byłby to z pewnością całkiem udany powrót do czasów dzieciństwa, ale niewykluczone, że zepsułby także całe moje wyobrażenie o książkowym świecie Narni. Będę musiała jeszcze nad tym pomyśleć.

niedziela, 26 września 2010

„Zagadki z przeszłości” Agnieszka Herman

 
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Seria: "Na ścieżkach nauki"
Liczba stron: 144
Ocena: 3/6


Naukami ścisłymi interesowałam się od dziecka. Początkowo przeglądałam encyklopedie dla dzieci, a potem czytałam artykuły w internecie. W szkole podstawowej moim ulubionym przedmiotem była przyroda, a w gimnazjum biologia i chemia. W związku z tym byłam niezmiernie szczęśliwa, gdy natrafiłam na serię wydawniczą "Na ścieżkach nauki", która od razu zwróciła moją uwagę. Zaraz po odebraniu przesyłki z dwoma tomami zabrałam się za cieńszą z nich: Zagadki z przeszłości Agnieszki Herman.

Obecnie wyróżnia się całe mnóstwo gatunków i podgatunków kopalnych zwierząt. W przypadku niektórych zn ich nauce dostępne są jedynie fragmentaryczne kości palców lub pojedyncze zęby. Czy rzeczywiście od analizy kilku zębów australopiteka do teorii o jego życiu rodzinnym wiedzie droga wolna od bezpodstawnych wniosków? To trochę jak układanie puzzli, gdy nie ma się bladego pojęcia, co przedstawia obraz, z którego je wycięto. Tysiące kolorowych kawałeczków i żadnej wskazówki. Wyobraźmy sobie, że z wielu tysięcy mamy przed sobą tylko dziesięć losowo wybranych kawałków. Niestety w momencie, kiedy wydaje nam się, że wiemy, co przedstawia obraz, ktoś znajduje pod stołem jedenasty kawałek, który złośliwie zupełnie nie pasuje do naszej koncepcji.

Muszę przyznać, że jeszcze przed rozpoczęciem lektury miałam spore obawy, czy moja stosunkowo niewielka wiedza z racji wieku, okaże się wystarczająca, by przebrnąć przez tą co prawda popularną, ale mimo wszystko naukową publikację. Typowe dla tego gatunku częste używanie fachowej terminologii oraz brak fabuły nie stały się jednak dla mnie przeszkodą nie do pokonania ze względu na zrozumiałe wyjaśnienia. Bardzo rzetelny i nierzadko humorystyczny sposób przedstawienia masy, wydawałoby się suchych faktów, sprawił, że pod względem "wciągnięcia" dorównuje ona dowolnej powieści posiadającej linię fabularną. Wydana na początku ubiegłego roku stanowi zbiór, zebranych z zagranicznych książek naukowych oraz artykułów opublikowanych w prasie specjalistycznej, najnowszych odkryć z dziedziny paleoantropologii wzbogaconych o zabawne anegdoty i tabelki zawierające wszystkie opisywane gatunki ukazane w porządku chronologicznym. Za wady tej książki mogę uznać jedynie jej niewielką objętość, przez co po skończeniu lektury, czułam pewien niedosyt. Szkoda również, że pozycja ta nie została zaopatrzona w ilustracje, które z pewnością urozmaiciłyby jej znakomitą treść.

Nie jestem w stanie dodać już nic więcej na temat Zagadek z przeszłości, ponieważ nie jestem przyzwyczajona do recenzowania książek bez fabuły czy bohaterów. Powiem jeszcze tylko, że cała ta seria zapowiada się na moje czytelnicze odkrycie tego roku i już wkrótce zamierzam sięgnąć po inne tego typu publikacje.

poniedziałek, 5 lipca 2010

„Silmarillion” J. R. R. Tolkien

 
Wydawca: Amber
Seria: Dzieła Tolkienowskie
Liczba stron: 407
Rodzaj: Fantasy
Ocena: 3+/6

Postanowiłam wrócić do mojego planu sprzed roku dotyczącego zapoznania się ze wszystkimi dziełami Tolkiena i dlatego jakiś czas temu sięgnęłam po Silmarillion - dla fanów Śródziemia pozycja obowiązkowa.

Silmarillion to zbiór opowieści, które stanowią niepowtarzalny obraz dziejów krainy wymyślonej przez angielskiego mistrza fantasy - Johna Ronalda Reuela Tolkiena - od Muzyki Ainurów, z której powstał świat, aż do końca Trzeciej Ery, momentu gdy powiernicy Pierścienia odpłynęli z Szarej Przystani. Książka ta przedstawia historię Silmarilów, świetlistych klejnotów, w których przetrwało światło Dwóch Drzew Valinoru, w tym walkę z pierwszym Władcą Ciemności, Morgothem w celu ich odzyskania. Ponadto czytelnik ma okazję zapoznać się z wieloma innymi legendami, m. in. o Ainurach, Turinie Turambarze, Berenie i Luthien.

Całość jest podzielona na pięć części, a także zawiera przedmowę oraz wstęp z listem napisanym przez Tolkiena do redaktora w wydawnictwie Collins. Sam autor zmarł kilka lat przed pierwszym wydaniem Silmarillion, dlatego opracowanie "mitologii Śródziemia" jest dziełem jego syna - Christophera Tolkiena. Z przykrością muszę przyznać, że ten fakt był w wielu momentach bardzo widoczny; brakowało mi tej niesamowitej magii Władcy Pierścieni czy Hobbita. Przyczyną tego jest też zapewne forma - legendy z niewielką ilością dialogów, jak i dość oszczędny styl typowy dla streszczeń. Nie ma to jak powieść ze szczegółowo opisanymi (pięknym językiem) wydarzeniami.

Skupiłam się na wadach książki, ale jest też oczywiście całe mnóstwo pozytywnych aspektów. Należy do nich przede wszystkim bardzo ciekawie i drobiazgowo wykreowany świat oraz jego dzieje. Śródziemiem zachwycam się odkąd je poznałam, a teraz miałam niepowtarzalną okazję dokładniej zapoznać się z jego historią, a także dowiedzieć się czegoś o krainie, do której pod koniec Trzeciej Ery odpłynęli wszyscy elfowie - Valinorze. Do najciekawszych rozdziałów mogę zaliczyć ten opowiadający o miłości Berena i Luthien a także przedstawiający losy Turina Turambara. Za najmniej interesujący uważam "Beleriand i jego królestwa" ze względu na ogromną ilość nazw geograficznych, które nic mi podczas lektury nie mówiły.

Warto także zwrócić uwagę na ponad czterdzieści pięknych ilustracji autorstwa Teda Nasmitha. Moim zdaniem są one o wiele lepsze niż te zamieszczone we Władcy Pierścieni.

Początkowo trudno mi było się odnaleźć wśród tak niezliczonej ilości faktów, z których chociaż część wypadałoby zapamiętać. Potem już jednak lektura Silmarilionu sprawiała mi tylko czystą przyjemność płynącą z możliwości głębszego poznawania mojego ulubionego świata fantasy. Polecam wszystkim fanom twórczości Tolkiena, reszta niech najpierw sięgnie po lżejszy utwór absolutnego mistrza w swojej dziedzinie.