Pokazywanie postów oznaczonych etykietą ekranizacja. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą ekranizacja. Pokaż wszystkie posty

23.01.2015

Z notatnika kinomanki, cz. XXIX

Ostatni przegląd obejrzanych filmów był na początku października. Brakuje weny, motywacji i chęci do pisania, przyznaję. Próbuję jednak to zmienić. W ostatnim czasie – czyli od rzeczonego października – wcale nie obejrzałam jednak jakieś gigantycznej liczny filmów. Poniżej krótko o tych, o których warto wspomnieć. Tym razem pogrupowałam moje oceny w trzy kategorie, dzięki czemu łatwiej będzie Wam ocenić, czy polecam dany film.

Trzeba obejrzeć

Broken (reż. R. Norris, 2012)  8/10 
















Przez pierwszych kilkadziesiąt minut zastanawiałam się dokąd zmierza ta pozornie zwykła, obyczajowa opowieść o życiu na przeciętnym angielskim przedmieściu. Im bliżej jednak do finału, tym bardziej wzrastało napięcie i tym bardziej reżyser mnie zaskakiwał. Czym? Tym, że okazało się, że jego film mówi okrucieństwie, złu i brutalności i że nie waha się przed najbardziej szokującymi rozwiązaniami. Z upływem czasu coraz więcej w filmie dramaturgicznych zwrotów akcji, coraz bardziej nas on pochłania, czy nawet przytłacza ciężarem opowieści. Ogromnie wiele robi dla filmu odtwórczyni głównej roli, młodziutka Eloise Laurence, której oczami oglądamy cały przedstawiony w nim świat. Świetne role stworzyli też jak zwykle Tim Roth i Cillian Murphy. Niełatwo jest zapomnieć o tym filmie tuż po seansie – Broken głęboko porusza i skłania do refleksji. Bardzo niepozorny, mały, ale wielki film.

Jak być kochaną (reż. W. Has, 1962) 8/10 

Rola Barbary Krafftówny w tym filmie uznawana jest za jedną z najlepszych kobiecych ról w polskim kinie. To faktycznie da się zauważyć. Dzięki temu, że poznajemy wewnętrzne monologi granej przez nią Felicji, możemy mówić w przypadku Jak być kochaną o filmie psychologicznym. Samej Krafftównie dało to natomiast możliwość zbudowania doskonale pełnego wizerunku Felicji, która przy tym cały czas pozostaje dla mnie postacią niejednoznaczną. Film Hasa jest przede wszystkim portretem tej kobiety, ciężko doświadczonej, naznaczonej stratą, rozdartej emocjonalnie. Poza tym jest to także piękny film o niespełnionej miłości i życiowych rozczarowaniach. Nie bez znaczenia jest wojna w tle całej tej historii, bo to ona w dużej mierze wpływa tu na losy bohaterów. W tym miejscu koniecznie wspomnieć trzeba Zbyszka Cybulskiego. Z każdym kolejnym filmem aktor ten nie przestaje mnie pozytywnie zaskakiwać swoją ekspresyjną, do głębi zaangażowaną grą. Choć tu musi ustąpić palmy pierwszeństwa Krafttównie, tworzy znów świetną, poruszającą kreację. Jak być kochaną zachwyca także w warstwie kompozycji z uwagi na retrospekcje i czasowe przeskoki, a epizod Wiesława Gołasa to majstersztyk. Cóż dodać, musicie obejrzeć.

Labirynt fauna (reż. G. del Toro, 2006) 8/10 

O kurczę! Kto by pomyślał, że ten film mi się spodoba. Reklamowano go jako horror (serio!), więc od razu wykluczyłam go z listy filmów, które kiedyś obejrzę. Na szczęście związek dwojga osób opierać się musi o kompromisy: kiedy zaproponowałam Ukochanemu, że obejrzymy Coco Chanel, musiałam się jednocześnie zgodzić na obejrzenie Labiryntu fauna. To była dobra transakcja, zwłaszcza, że z tej dwójki Labirynt… bije Coco…na głowę. Ale na pewno mówiłabym zupełnie inaczej, gdyby ta baśniowa przypowieść w całości opierała się na świecie równoległym i fantazji głównej bohaterki. Jednak Labirynt fauna jest czymś więcej niż baśnią. Bo Guillermo del Toro jednocześnie opowiada bardzo prawdziwą historię dziejącą się w rzeczywistym świecie, jak i przedstawia alternatywny świat, do którego zostaje wpuszczona mała Ofelia. Okrucieństwo wojny zostaje zderzone ze światem czarów i niesamowitości. Świat ten, a konkretnie tytułowy labirynt fauna, staje się dla dziewczynki odskocznią od smutnej, krwawej codzienności, w której musi zmagać się z surowym ojczymem. Pytanie, czy labirynt był tylko wymysłem jej wyobraźni, ratunkiem, który dla siebie wymyśliła, pewnie na zawsze zostanie otwarte. Dzięki temu jednak film zyskuje i zostaje z nami na długo. Przy czym nie jest to baśń z oczywistym happy endem. Najbardziej porusza właśnie pokazanie zła – w osobie kapitana – bez jakiegokolwiek oszczędzania widza. Jednocześnie nie byłoby takiego efektu gdyby nie środki, którymi posługują się twórcy, a więc przede wszystkim zdjęcia (nagrodzone Oscarem) i efekty specjalne. Całość jest naprawdę wyjątkowa. A więc kto jeszcze nie widział, ten powinien nadrobić zaległości.


Warto obejrzeć

Obywatel (reż. J. Stuhr, 2014) 8/10 












Obywatel to nie jest typowa komedia i trzeba o tym pamiętać zabierając się za jego oglądanie. To podróż sentymentalna do przeszłości, dosyć przewrotna, przez co przyjemnie się w niej bierze udział, a także refleksja nad nami, Polakami, biorąca pod lupę nasze wady, wszelkie przywary i stereotypy. Film fajnie obsadzony i interesująco zmontowany.

Adwokat diabła (reż. T. Hackford, 1997) 8/10 

Zdecydowanie za późno obejrzany, głównie z powodu braku sympatii dla Keanu Reevesa. Tu jednak jego drętwota aktorska bardzo pasuje i w gruncie rzeczy nie denerwował mnie w tym filmie. To może być jednak zasługa dobrego scenariusza, który po prostu trzyma widza w napięciu. Ciekawie pod tym względem wypadają na przykład sceny na sali sądowej. Oczywiście, muszę zauważyć, że pod koniec twórcy brną już za bardzo w dosłowność i zakończenie wypada dość kiczowato. Ale całość jest interesująca, to na pewno thriller wart uwagi, jeśli lubimy ten gatunek, a przy okazji ciekawy komentarz do zawodu adwokata. Na plus także Charlize Theron, która zagrała tu chyba jedną ze swoich najlepszych ról. To aktorka wciąż przeze mnie niedoceniana, nabrałam więc apetytu na więcej filmów z jej udziałem.

Pani z przedszkola (reż. M. Krzyształowicz, 2014) 7/10

Choć wszystko, co najlepsze, zostało pokazane w zwiastunie, ubawiłam się na tym filmie. Interesujący scenariusz, w gruncie rzeczy odważna historia – w końcu mamy tu na pierwszym planie związek lesbijski – no i przede wszystkim absolutna czołówka polskich aktorów sprawiają, że warto film Krzyształowicza obejrzeć. Do tego plus za klimat PRL-u.

Hardkor Disko (reż. K. Skonieczny, 2014) 6/10 












Co jest najlepsze w debiucie fabularnym Krzysztofa Skoniecznego, znanego i cenionego młodego reżysera teledysków? Warstwa audiowizualna, co nie jest zaskoczeniem. Zdjęcia są tu fenomenalne, choć pewnie niektórych irytują. Niektóre kadry, a nawet konkretne sceny wciąż mam jeszcze przed oczami, a film widziałam już kilka tygodni temu. To zupełnie nowa jakość w polskim kinie i żeby zrozumieć o czym mówię, musicie po prostu Hardkor Disko obejrzeć. Niestety, film nie pozbawiony jest wad. Główną są niedopowiedzenia. Zazwyczaj w filmach je sobie cenię, ale nie wtedy kiedy oglądam na ekranie szokujące sceny, które widzę bez przyczyny, bez uzasadnienia. Główny bohater, Marcin, pojawia się i zamierza wymordować pewną nowobogacką rodzinę. Dlaczego? Nie wiemy nic o nim ani jego motywacji. Możemy się tylko domyślać i domysły są, co widać po filmowych forach, ale czy to domysły idące we właściwym kierunku? Mam jeszcze jedno zastrzeżenie – tradycyjne: nie wierzę, że tak wygląda świat nastolatków, jak przedstawia go Skonieczny (i jak przedstawiają niemal wszyscy polscy reżyserzy). Na plus natomiast działa jeszcze obsada, zarówno Marcin Kowalczyk, jak i Janusz Chabior i Agnieszka Wosińska, która jest według mnie bardzo niedoceniana. Widać w filmie inspiracje reżyserami choćby takimi filmami jak Funny Games czy Only God Forgives, a i jeszcze więcej by się tego znalazło. I fajnie, że reżyser szuka, próbuje, eksperymentuje. Może następnym razem wyjdzie mu film jeszcze lepszy. Ale czas z Hardkor Disko i tak nie będzie stracony. Mimo wszystko polecam.

Still Alice (reż. R. Glazer, W. Westermoreland, 2014) 6/10 

Still Alice, czyli ekranizacja bestsellerowej powieści Lisy Genovy, Motyl, to prawdę mówiąc film przeciętny. W żadnym wypadku taki film nie mógłby być wymieniany jednym tchem z tegorocznymi kandydatami do Oscarów, gdyby nie rola Julianne Moore. To ona nadaje temu filmowi największą wartość. Największą, ale nie jedyną, bo obok niej sama tematyka też jest niezwykle ciekawa i w tym względzie Still Alice mi się podobało, zwracając moją uwagę na problem, o którym tak naprawdę nie miałam wielkiego pojęcia. Bo kto by pomyślał, że kobieta w wieku 50 lat może już cierpieć na zaawansowanego Alzhaimera. Jak wygląda przebieg tej choroby tego dowiadujemy się z filmu w moim przekonaniu dostatecznie. Natomiast jak radzi sobie rodzina chorej, w tym względzie film kuleje. Zabrakło emocji i wiarygodności w zachowaniu dzieci i męża Alice. Ale czego zabrakło mi najbardziej to chyba większej ilości epizodów z życia Alice, kiedy Alzhaimera daje znać o sobie i jak w takiej sytuacji reaguje rodzina. Co do samej Alice – Julianne Moore odwaliła kawał świetnej roboty, grając przejmująco i przekonywująco, nie mniej jednak nie jestem pewna czy właśnie za ten film dałabym jej Oscara (w końcu ma na koncie tak genialne role jak w Godzinach czy Samotnym mężczyźnie, gdzie nie wystarczyły cechy osoby chorej, by zbudować interesującą postać). Co do reszty obsady to ja zawsze jestem przychylna dla Kirsten Stewart i tu również zrobiła na mnie dobre wrażenie, a wręcz doskonale pasowała do swojej roli, gdyż sama też jest chyba osobą buntowniczą i przekorną. Zaskoczyła mnie za to pozytywnie Kate Bosworth, której nie uważałam za dobrą aktorkę, tymczasem tutaj, choć wiele do zagrania nie ma, robi bardzo pozytywne wrażenie. Z rolami męskimi w filmie nieco gorzej. Najwięcej zastrzeżeń oczywiście mają ci, którzy czytali książkę. Ja nie czytałam i pewnie tego nie zrobię i mimo że film jest przeciętny uważam, że warto go obejrzeć.

Jeziorak (reż. M. Otłowski, 2014) 7/10 

Inspiracje skandynawskimi kryminałami czuć tu na kilometr. Ale to tylko pozornie minus, bo przecież na naszym gruncie kryminałów nie robi się niemal wcale, więc Jeziorak jest takim światełkiem w tunelu, że jak się chce, to można. A wzorce wybrano najlepsze. Udało się osiągnąć na ekranie ten charakterystyczny skandynawski klimat – jest deszczowo, mrocznie, ponuro. A akcja pędzi, tyle że już tych kolejnych zwrotów akcji można się czepiać i będzie to uzasadnione. Jest w Jezioraku tak wiele zbiegów okoliczności, że czynią one z tej historii opowieść wielce niewiarygodną. Ale jeśli by zapomnieć o kryterium wiarygodności, otrzymujemy naprawdę wciągający, bardzo dobrze zagrany (brawo Jowita Budnik) film.


Można sobie darować

Mapy gwiazd (reż. D. Cronenberg, 2014) 6/10 

Jednym słowem opisałabym go jako intrygujący. Fanką Cronenberga nie jestem, ale Mapy gwiazd postanowiłam obejrzeć dla obsady. Julianne Moore zagrała tam jedną ze swoich najlepszych ról, Mia Wasikowska po raz kolejny udowodniła, że ma zadatki na świetną aktorkę, a Robert Pattinson – że w ogóle potrafi grać. Sama tematyka bardzo na czasie, a podejście do niej odważne i prowokujące. Czemu więc taka niska ocena? Bo męczyłam się oglądając ten film. Nie znalazłam sympatii dla bohaterów (ale z założenia są oni antypatyczni) i znudziła mnie prosta fabuła, opowieść, w której tak naprawdę nie chodzi o nic. Doceniam jednak satyryczne zacięcie.

Zacznijmy od nowa (reż. J. Carney, 2013) 5/10  















Szczerze mówiąc, ten film, po którym spodziewałam się bardzo wiele, zdążył mi już wywietrzeć z głowy. Właściwie nic oprócz dobrego, bo niebanalnego, zakończenia nie zostało mi po nim w pamięci. Nuda, choć z dobrą rolą Keiry Knightley, przyjemną muzyką i ciepłą atmosferą.

Czarownica (reż. R. Stromberg, 2014) 4/10 

Wielkie rozczarowanie. Familijne filmy fantasy to nigdy nie jest dla mnie dobry pomysł na seans, jednak ten chciałam zobaczyć ze względu na Angelinę Jolie. Choć ta wypadła w swojej bodajże ostatniej roli bardzo dobrze, nie uratowała koszmarnie nudnego i przewidywalnego filmu, w którym aż roi się od irytujących postaci (wróżki wygrywają wszystko w tej kategorii). Jedynym jak dla mnie plusem filmu – obok Jolie, która jednak była za stara na rolę, którą grała – jest olśniewająca strona wizualna, w tym świetna scenografia i charakteryzacja. O tym filmie naprawdę można powiedzieć że jest bajkowy – ale tylko w wyglądzie, bo bajki są na ogół dużo ciekawsze.

Ekspres polarny (reż. R. Zemeckis, 2004) 7/10

Jeden z bardziej popularnych animowanych filmów świątecznych. Ja za animacjami nie przepadam w ogóle, więc obejrzałam go dopiero teraz, mimo licznych emisji w TV w ciągu ostatnich lat. Skusiła mnie w końcu rekomendacja koleżanki, która na Ekspresie…zawsze się wzrusza. Cóż, mnie to nie spotkało. Chyba jednak za stara i zbyt poważna jestem. Przygody małych bohaterów zwyczajnie mnie nudziły. Jednak Ekspres polarny robi ogromne wrażenie techniką, w jakiej jest wykonany. W roku 2004 było to zdecydowanie nowatorskie podejście i wydaje mi się, że więcej filmów animowanych powinno wykorzystywać technologię wychwytywania ruchu. Magia filmu to jednak także jego przesłanie, może nie odkrywcze, ale ważne, gdy film oglądają dzieci. A Ekspres polarny jak najbardziej powinien podobać się najmłodszym.

Coco Chanel (reż. A. Fontanie, 2009) 5/10 

























Podoba mi się oryginalny tytuł tego filmu: Coco avant Chanel czyli Coco staje się Chanel. I rzeczywiście, film opowiada o początkach najsłynniejszej projektantki mody, o okresie gdy dopiero odkrywała kim chce zostać i co chce robić w życiu, a przede wszystkim o jej pierwszych wielkich miłościach. A więc pierwsza wada filmu – zbyt wiele o miłości, za mało o modzie. Wada druga – nie poznajemy Coco, nic a nic. Zostaje dla nas nieprzeniknioną tajemnicą, nie dowiadujemy się o niej niemal niczego. Kto choć trochę zna jej biografię i czytał o niej co nie co, ten wie, że była osobą wręcz okrutną, znamy jej raczej inny wizerunek niż ten, który wyłania się z tego niedopowiedzianego obrazu. Oczywiście, taki był najwidoczniej zamysł, żeby dojść tylko do pewnego momentu jej biografii, ale nie wyszło z tego nic więcej ponad przeciętne romansidło. Choć trzeba docenić bardzo dobrą obsadę – Audrey Tautou partnerują utalentowani Alessandro Nivola i Benoit Poelvoorde, a moją największą uwagę skupiła Emmanuelle Devos.


Grand Budapest Hotel (reż. W. Anderson, 2014) 6/10

To zdecydowanie nie są moje klimaty. Po raz kolejny dałam szansę Andersonowi i po raz kolejny stwierdzam, że niestety nie polubię się z nim. To znaczy jego filmy robią na mnie wrażenie warstwą wizualną, ale ponieważ ja cenię sobie głównie filmy, jak ja to mówię „życiowe”, bajki, które wymyśla Anderson kompletnie do mnie nie trafiają. Być może Genialny klan jest najbardziej przyziemny, bo z obejrzanej do tej pory czwórki, ten jego film oceniam najwyżej. Być może też Rushmore miałoby u mnie jakąś szansę. W zasadzie w powyższych zdaniach mieści się uzasadnienie, czemu tak świetnie oceniany film Andersona ma u mnie tylko marne 6/10. Ja się na jego filmach nudzę, nie potrafię dać się wciągnąć ani zżyć z bohaterami. To może o tym co mi się podobało: zawsze podoba mi się u Andersona dobór obsady, a dalej oczywiście scenografia, charakteryzacja i kostiumy. Fabuła jednak nie i tak jest i w tym wypadku. I to w zasadzie tyle co mogę o Grand Budapest Hotel powiedzieć. Mam nadzieję, że najlepszym filmem na Oscarach nie zostanie, bo według mnie po prostu nim nie jest.



2.10.2014

Z notatnika kinomanki, cz. XXVIII

Adventureland

6/10




Przyjemny film młodzieżowy, który nie wnosi zbyt wiele do gatunku. Plusem jest osadzenie akcji w latach 80., co przekłada się na nostalgiczny klimat filmu. Ogląda się go zresztą tak, jakby faktycznie powstał w roku 1987. Adventureland pokazuje różne odcienie dorastania i robi to w sposób wiarygodny. Niemniej jednak, historia jest przewidywalna, nie skłania do przemyśleń i nie zawiera szczególnie głębokich treści. Ale ogląda się całkiem przyjemnie, co m.in. jest zasługą dobrego castingu (Jesse Eisenberg bardzo trafnie obsadzony).

Very Good Girls

7/10



Dakota Fanning i Elizabeth Olsen – dwie młode nadzieje kina – w jednym filmie. Dla ciekawostki dodam, że reżyserka filmu – Naomi Foner – to matka Jake’a i Maggie Gyllenhallów, do tej pory znana jako scenarzystka (Złoty Glob za Stracone lata). Very Good Girl to podobnie jak Adventureland kolejna historia o dojrzewaniu, jednak trochę bardziej gorzka. Przyjaciółki Gerry i Lilly tego lata mają zamiar stracić dziewictwo. Pech chce, że zadurzają się w tym samym chłopaku, Davidzie. Chłopak flirtuje z obydwiema, jednak romans zaczyna się między nim a Lilly. Kiedy umrze ojciec Gerry, Lilly poprosi Davida by spotkał się z jej przyjaciółką, a sama się z nim rozstanie…Very Good Girls to kameralne kino skłaniające do refleksji. Bohaterki – bardzo różne od siebie, dorastające w skrajnie różnych domach – nie są szalonymi dziewczynami pozbawionymi rozsądku, gotowymi na wszystko, jak to w podobnych produkcjach bywa. Film nie skupia się na ich obsesji na punkcie pierwszego razu – a mogłoby tak przecież być – lecz na wyborach przed jakimi stają i dorosłych decyzjach, jakie muszą podejmować. Filmy o nastolatkach można podzielić na dwa typy: czysto komediowe i rozrywkowe, które ogląda się bezrefleksyjnie oraz ciepłe oraz urocze, które angażują widza. To zdecydowanie film z tej drugiej kategorii. Polecam i ze względu na samą historię (choć zakończenie mogłoby być inne), i ze względu na młode, zdolne aktorki. Co ciekawe, ja po tym filmie miałam bardzo intrygujący sen, a że sny mam (albo pamiętam, jak kto woli) bardzo rzadko, to postrzegam to jako kolejny plus na poczet filmu.  

Pod Mocnym Aniołem

5/10



Lubię filmy Wojtka Smarzowskiego. Więcej – oglądam każdy jego film, czekam na każdy jego film i uważam, że to jeden z naszych najlepszych reżyserów w średnim wieku. Co prawda, Drogówka nie zrobiła na mnie już takiego wrażenia jak Wesele czy Dom zły, ale nie sądziłam, że Smarzowski zaczyna na dobre obniżać loty. Tymczasem stało się: Pod Mocnym Aniołem mi się nie podobało. Nie podobała mi się forma tego filmu, który złożony jest z luźnych scen, bezsensownie ze sobą wymiksowanych, co przypomina w zasadzie nie film fabularny, a prędzej dokument czy reportaż. Być może nawet gdyby to był reportaż oceniłabym go bardzo wysoko. Ale to miał być film. Niestety, na ten film nie da się patrzeć. Głównie przez taką pociętą byle jak fabułę (wiem że taki był zamysł, ale moim zdaniem nie sprawdził się), ale też przez morze obrzydliwości, które wylewa się z ekranu. Jasne, dzięki takim mocnym obrazom pijackich libacji i ich konsekwencji, film jest przestrogą przed alkoholizmem. Jednak przede wszystkim ten film zniechęca do alkoholików, napawa obrzydzeniem, pozostawia bez współczucia dla nich. A nie wiem, czy tego właśnie chciał reżyser. Oczywiście, bez zarzutu jest aktorstwo i chyba tylko dzięki niemu ten film powszechnie uważany jest za dobry. Nie jestem w stanie wystawić oceny niższej niż 5, bo wiem co Wojtek chciał osiągnąć i doceniam całą jego inwencję. Ale coś jednak poszło nie tak. Mam jednak nadzieję, że kolejnym filmem – o Wołyniu – reżyser wróci na stare tory. Druga Róża nie byłaby zła.

Na zawsze Laurence

6/10


Ten film jest zdecydowanie za długi. O tyle za długi, że część fabuły umyka i po seansie się o niej nie pamięta. Czuję, że to będzie ten film Dolana, który będę lubić najmniej, choć przecież opowiedziana historia i sposób narracji zasługują na docenienie. Oczywiście w tak długim filmie dużo jest tego, co u Dolana najlepsze – pięknych zdjęć, slow motion, efektownych stylizacji i dobrej muzyki. Estetyczna perełka, jak poprzednie dzieła Kanadyjczyka. Niestety to właśnie zapamiętuje się z niej najlepiej. Historię Laurence’a który przebiera się za kobietę, i jego związku z żoną, można by jednak streścić do 2 godzin i nie straciłaby na jakości. Bo przede wszystkim w tej opowieści nie ma potencjału na trzygodzinny film. Mimo wszystko ogląda się ją z zaciekawieniem, bo takich historii jak ta nie ma w kinie wiele. To pean na cześć prawdziwej miłości. Na uwagę zasługują aktorzy: Suzanne Clement, Melvil Poupad i Monia Chokri.

Magia w blasku księżyca

7/10



Woody Allen od pewnego czasu kręci naprzemiennie filmy lepsze i gorsze. Choć słowo gorsze wcale nie oznacza: złe. Jego zeszłoroczna Blue Jasmine to było coś: kino mocne, przenikliwe, doskonale komentujące współczesność, w dodatku była to luźna adaptacja Tramwaju zwanego pożądaniem. Można się więc było spodziewać, że w kolejnym filmie Allen spuści z tonu i podąży w bezpieczne, eksploatowane przez siebie wielokrotnie, rejony. I faktycznie Magia w blasku księżyca to film, w którym Woody się powtarza. Wszystko to, co widzimy na ekranie już było – i Paryż, i magia, i iluzja, i związek z dużą różnicą wieku, i lata 20. W dodatku Colin Firth gra typowo allenowskiego bohatera – zrzędliwego neurotyka, typa, który niczym nie zaskoczy wiernych widzów Allena. Ale właśnie wiernym widzom Allena ten film powinien przypaść do gustu. To wysmakowany wizualnie obraz, z charakterystycznymi dla Allena postaciami i dialogami, zakończony refleksyjną puentą. To film kameralny, z niewielką liczbą bohaterów, którego akcja snuje się dosyć powolnie. Ale jest to zdecydowanie film o czymś – nie tylko się na niego przyjemnie patrzy, ale też coś się z niego wynosi dla siebie. Bo filmy Allena to zawsze takie klasyczne przypowieści. Prawie zawsze, bo nie można tego powiedzieć chociażby o dość nudnych Zakochanych w Rzymie. Formuła nowelowa to coś co ewidentnie nie wychodzi Woody’emu.

Dawca pamięci

7/10



Na co dzień nie oglądam takich filmów. Sama zresztą nie zwróciłabym na niego uwagi. Ale zostałam namówiona i zgodziłam się bez oporów, bo spodobał mi się zwiastun obejrzany dwukrotnie w kinie. Wizja utopii i antyutopii to jeden z tych tematów, które w kinie sci-fi toleruję. Film jest ekranizacją powieści Lois Lowry pod tym samym tytułem i budzi oczywiste kontrowersje wśród jej czytelników. Ponieważ do nich nie należę, naprawdę nie mam się na co oburzać. Na co dzień nie oglądam podobnych filmów – nie znam Igrzysk śmierci, Niezgodnej i innych tego typu tytułów – i być może właśnie dlatego Dawca pamięci mi się podobał. To dobry film, w którym niczego nie brakuje. Jest klimat, jest dobre aktorstwo, jest wciągający scenariusz. Do tego film prezentuje się ciekawie od strony wizualnej. Wiem jednak, że jego tematyka jest wtórna i nie dziwię się słabszym ocenom. To nie jest film pozbawiony wad. Można się czepiać zakończenia, jak również tego, że nie wszystko w filmie zostało wyjaśnione, a scenarzyści okazali się niekonsekwentni. Niemniej jednak, jest to film ciekawy i mądry, robiący wrażenie samą tematyką. Bo kto z nas nie jest ciekawy przyszłości i tego, czy możliwe jest stworzenie świata, w którym każdy będzie szczęśliwy?

Ida 

8/10




Jak to trafnie ujęła Klaudyna, takie filmy jak ten są obciążone myśleniem nad tym, gdzie jest tkwiące w nich arcydzieło. Bo przecież cały świat trąbi że Ida to arcydzieło. Pewniak do Oscara itd. Trudno skupić się na obrazie, jeśli ogląda się go w poszukiwaniu czegoś. To coś może wówczas umknąć. Czy mi umknęło? Nie wiem. Bo choć uważam, że Ida jest filmem bardzo dobrym, a może nawet świetnym, to jednak jest to dla mnie film jeden z wielu. Nic wyjątkowego, nic co od razu dodałabym do ulubionych czy chciała oglądać ponownie. Ale nie oznacza to, że nie kibicuję Idzie na drodze do Oscara. Byłabym bardzo szczęśliwa, gdyby choć jedna statuetka trafiła w ręce jej twórców. Nie wiem z jakimi filmami Idzie przyjdzie się zmierzyć, nie wiem czy będą to filmy gorsze czy słabsze, ale wiem, że jest to film skrojony pod nagrody. Choć oczywiście nie zakładam, że taki był zamysł jego twórców. Co mi się w Idzie podobało to przede wszystkim warstwa wizualna, która przełożyła się na specyficzny, kameralny klimat. Czarno-biała taśma ma coś w sobie, coś co uszlachetnia każdy film, jak bardzo banalny by on nie był. Poza tym na uwagę zasługują zdjęcia, piękne wysmakowane kadry. Doskonałym uzupełnieniem klimatu jest jazzowa muzyka. Wszystko to sprawia, że Idę można pomylić z filmem szkoły polskiej lat 50, czy 60. Fascynująca jest również tematyka, dla jednych kontrowersyjna, dla innych po prostu odważna. Paweł Pawlikowski podjął się śliskiego tematu polskiego antysemityzmu, ale do tematu podszedł z subtelnością i dystansem. Nie należy jednak Idy rozpatrywać wyłącznie jako filmu o polskiej historii. Dla mnie to przede wszystkim ciekawa opowieść o dwóch światopoglądowo różnych kobietach, studium kobiecej psychiki, studium psychiki kobiet o trudnych życiorysach. I film o wyborach na drodze do znalezienia własnej tożsamości. Z cudownym otwartym zakończeniem. Tak, Ida podobała mi się bardzo. Ale to taki film, który – być może ze względu na niedostatek dialogów – ogląda się raz, by się nim zachwycić i nigdy więcej nie wrócić. A nie jestem pewna, czy o to chodzi w kręceniu filmów.

Breathe In

7/10



Moje małe rozczarowanie. Drake Doremus wręcz oczarował mnie swoim filmem Like Crazy, więc kiedy tylko usłyszałam o Breathe In, jego kolejnym filmie, również z intrygującą Felicity Jones, nie mogłam się doczekać kiedy go obejrzę. To jednak film znacznie mniej przystępny dla widza, film trudniejszy w odbiorze. Nie chcę powiedzieć: nudny, ale na pewno nie tak porywający, pochłaniający, przejmujący. W dodatku niestety jest to film dość przewidywalny, szablonowy, z banalnym zakończeniem. Tego wszystkiego o Like Crazy nie można było powiedzieć. Nie oznacza to, że film nie wyszedł. To kameralne kino i subtelnie opowiedziana historia o dziewczynie, która zadurzyła się starszym, żonatym mężczyźnie. A może o mężczyźnie, który zapragnął odmienić swoje życie romansem z nastolatką? Bez zbędnych słów, bez zbędnych scen, za to z dużą dawką emocji bijących od bohaterów i piękną muzyką w tle. Sama historia jednak niczym mnie nie ujęła, ale za całokształt daję 7.

Wszystko jest iluminacją

8/10



Film przemyślany od początku do końca. Ani przez chwilę nie nudzi. Nie zawsze aktorzy powinni brać się za kręcenie filmów, ale Liev Schroeiber odniósł na tym polu sukces. Pomogła mu w tym powieść Jonathana Safrana Foera, która opowiada o młodym Amerykaninie żydowskiego pochodzenia, który wyrusza na Ukrainę w poszukiwaniu kobiety, która w czasie wojny ocaliła jego dziadka. To książce zawdzięczamy świetne barwne postaci – Jonathana, głównego bohatera, którego obsesją jest zbieractwo pamiątek związanych z daną chwilą, Alexa – zabawnego Ukraińca zafascynowanego amerykańską kulturą czy jego zgorzkniałego dziadka. Ale Schroeiber zadbał o odpowiednią oprawę, zarówno wizualną (kadr z polem słoneczników jest przepiękny), jak i muzyczną (słychać tu zarówno folk, jak i muzykę typowo żydowską). Jego film uwrażliwia – zarówno na innych ludzi, jak i na inną kulturę, która pokazana jest z dużą subtelnością. Zderzenie amerykańskiego stylu życia z ludowym folklorem robi wrażenie. Do tego dochodzi jeszcze bolesny temat wojny. Zaletą filmu jest to, że płynnie przeradza się on z lekkiej komedii w nostalgiczny dramat, a wszystko to przy zachowaniu dobrego smaku. Niczego nie można zarzucić także obsadzie. Elijah Wood pasuje jak znalazł do roli grzecznego inteligencika, a Eugene Hutz jest wspaniałym Alexem. Wszystko jest iluminacją to zarówno rozrywka, jak i refleksja, film który nie pozostawia niedosytu.

SzczęścieDziękujęProszęWięcej

6/10



Pierwszy z dwóch filmów, które wyreżyserował i napisał Josh Radnor (o Sztukach wyzwolonych pisałam poprzednio). Ponownie aktora HIMYM widzimy również w roli głównej. Wydaje się, że Radnor tak jak Allen stworzył już sobie archetyp swojego bohatera – zawsze jest to dobry, fajny facet, który nie jest zbyt towarzyski, nie za bardzo zna się na podrywie, ale jest oczytany, inteligentny i rozsądny. Trochę ideał. W dodatku optymistycznie patrzy na życie. No właśnie. Optymizm to coś co od razu można wyłapać w filmach Radnora. Wszystko byłoby ok., gdyby nie to, że tym razem reżyser opowiada kilka historii w jednym filmie. Niestety nie łączą się one ze sobą zbyt płynnie i nie wszystkie są równie interesujące. Sztuki wyzwolone skłaniały do refleksji, kazały się zastanowić nad tym, nad czym nie zastanawiamy się na co dzień. Tutaj mamy historie dość mało wiarygodne i mało ciekawe. Bronią tych historii jednak aktorzy: Radnor, Kate Mara, Zoe Kazan czy Malin Akerman. Jest nudno, ale prawdziwie. Ot, zwykłe życie zwykłych ludzi.

Kobieta w ukryciu

6/10



Bardzo sprawnie opowiedziany film (przysłużyła się inwersja czasowa), ale nie budzący większych emocji. Historia romansu Charlesa Dickensa dla większości z nas może być jednak zupełnie obca, dlatego warto ją poznać. Szkoda tylko, że film Ralpha Fiennesa nie jest wzruszającą historią miłosną. A nie jest, bo na przykład między nim – grającym Dickensa, a Felicity Jones, grającą jego młodziutką kochankę Nelly, nie widać chemii. Ponadto, fabuła toczy się tu niespiesznie, więc tylko ci, którzy lubią napawać się obrazem i muzyką, będą tym filmem do końca usatysfakcjonowani. Zadbano o kostiumy, scenografię, piękne widoki, o każdy niemal detal, ale nie wystarczyło to, by zrobić film ciekawy. Niemniej jednak, film daje szerokie pole do refleksji dla widza, który sam może ocenić życie „w ukryciu”. W ten sposób film zyskuje też ponadczasowy wydźwięk, co być może wcale nie było intencją twórców, ale jest dużą zaletą.  


5.06.2014

Z notatnika kinomanki, cz. XXV

Ostatnio mam fazę na stare filmy. Stare w moim pojęciu, czyli z przestrzeni lat 30 – 80. Nie chodzi tylko o odkrywanie klasyki, której znajomość jest niezbędna do odczytywania dzisiejszego kina, ale i o to, że w starych filmach, zwłaszcza tych jeszcze czarno-białych, kryje się jakiś trudny do zdefiniowania czar. Choć nie zawsze filmy z lat 30 czy 40 mnie zachwycają scenariuszem, lubię na nie po prostu patrzeć. O kilku ostatnio obejrzanych chciałabym Wam napisać.

Na początek po polsku:


Nie da się ukryć, nikt zresztą temu nie zaprzecza, że pierwsza polska komedia romantyczna to film propagandowy. I to do bólu. Trudno więc go obiektywnie ocenić, bo jest to rzemieślnictwo a nie sztuka filmowa. Fabuła, czy może przede wszystkim zachowanie bohaterów, bardzo razi – praca dla wspólnego dobra jest najważniejsza, żyje się po to, żeby wyrabiać 200 % procent – nie wierzę w takie ideały. Ogląda się jednak całkiem sympatycznie, jest trochę momentów do pośmiania się, a największym atutem jest możliwość oglądania starej Warszawy w budowie.


To bardzo miłe zaskoczenie, nigdy bowiem o tym filmie nawet nie słyszałam. Oglądałam go z dużym zaciekawieniem, przede wszystkim dlatego, że był kręcony w bliskim mi Toruniu (na toruńskim Rynku Nowomiejskim możecie znaleźć pomnik upamiętniający powstanie filmu), który „gra” tutaj Ziemie Odzyskane. Brawurową rolę zagrał w Prawie i pięści Gustaw Holoubek. Jego Andrzej Kenig to taki ostatni sprawiedliwy (nie bez powodu nazywa się ten film polskim westernem). Dołącza on do grupy mężczyzn mających zabezpieczyć mienie znajdujące się na Ziemiach Odzyskanych. Szybko okazuje się, że mężczyźni chcą jak najwięcej zagrabić dla siebie, czemu Kenig się sprzeciwia. Pojawiają się też i kobiety – byłe więźniarki obozów koncentracyjnych (jak i sam Kenig). Film ten chyba jak żaden inny przeze mnie do tej pory obejrzany doskonale oddaje klimat powojennej Polski (nie żyłam w niej, ale tak mi się wydaje). Udało się przekazać, jak bardzo ludzie pragnęli wówczas spokoju i normalności, a jednocześnie jak bardzo byli ostrożni nawzajem w stosunku do siebie. Nie da się ukryć, że film ten mówi też o miłości, subtelnie i nie na pierwszym planie, ale wątek ten bardzo dobrze został poprowadzony. Dużym atutem jest klimat filmu, który udało się osiągnąć zarówno poprzez miejsce akcji – zupełnie opuszczone, wymarłe miasto, sprawiające wrażenie, jakby nie było na świecie nikogo oprócz głównych bohaterów, jak i przez sam rytm akcji – która jest bardzo niespieszna. Tym co przede wszystkim zostaje w głowie po seansie jest przepiękna piosenka z tekstem Agnieszki Osieckiej „Nim wstanie świt”, do muzyki Krzysztofa Komedy, a wykonywana przez Edmunda Fettinga, chętnie wykonywana dziś przez współczesnych artystów (m.in. Kasię Nosowską i Strachy Na Lachy). 



Film, który był na moim celowniku od dawna, ale jak to z klasykami bywa, odkładałam go zawsze na później. W końcu jednak stwierdziłam, że do niego dorosłam. I całe szczęście, nie zawiodłam się na Wajdzie, do którego stosunek mam ambiwalentny, choć większość jego filmów które obejrzałam oceniłam zaskakująco wysoko. Człowiek z marmuru, film który wylansował Krystynę Jandę i jest ważnym głosem na temat historii Polski, jawił mi się od zawsze jako film, który trzeba zobaczyć, trzeba znać. Teraz kiedy już go poznałam mogę śmiało polecić innym, bo to naprawdę znakomity, wciągający i mądry obraz. Ale nie żałuję, że go nie obejrzałam wcześniej – cieszę się z takich późnych odkryć. Człowiek z marmuru to historia dawnego bohatera, przodownika pracy, który popadł nagle w zapomnienie. Historia jego wyniesienia na wyżyny i upadku. Historia, która wytyka wady systemowi. Ale tematyka, choć interesująca, sama nie czyni tego filmu jeszcze tak dobrym. To sposób realizacji zasługuje na pochwałę. Wajda, a może raczej scenarzysta Aleksander Ścibor – Rylski, miał świetny pomysł na fabułę. Główną bohaterką jest młoda reżyserka, która w latach 70. robi film o Mateuszu Birkucie jednym z największych bohaterów Polski lat 50. To daje twórcom pretekst do licznych retrospekcji, czy to zapisanych na taśmie Kroniki Filmowej, czy to będących wynikiem wspomnień osób, które znały Birkuta. Co ciekawe, większość Kronik pojawiających się w filmie jest fikcyjnych, a wyglądają jak prawdziwe, co tylko wzbudza jeszcze większe moje uznanie. Świetna jest gra Jerzego Radziwiłowicza, ale film kradnie dla siebie młoda Janda, której postać była podobno wzorowana na Agnieszce Osieckiej. Bohaterka ma zresztą na imię Agnieszka. Jej strój – spodnie dzwony, dżinsowy płaszczyk, wysokie buty - stał się równie kultowy co okulary-muchy noszone przez Małgorzatę Braunek w innym filmie Wajdy. Ale Agnieszka to przede wszystkim osobowość – odpalającą papierosa od papierosa, kobieta ambitna, nieustępliwa, odważna, którą ciągle „nosi” i która swoją osobą zawłaszcza sobie całą przestrzeń, w której się znajduje. Kobieta pociągająca i irytująca zarazem, chodząca nonszalancja. Elementem, który dopełnia dynamicznej, wciągającej akcji pełnej bardzo dobrych dialogów, jest muzyka. Muszę przyznać, że co jak co, ale Wajda ma ucho do muzyki i to po dziś dzień (świetna jest muzyka w Wałęsie). Ogólnie zatem – nie zapominając o zdjęciach i montażu – mamy do czynienia z bardzo dobrym filmem, który jest może lekcją historii, ale za to bardzo pasjonującą. Teraz czas na Człowieka z żelaza, po którym obiecuję sobie jeszcze więcej.

Wstręt 7/10

















Wstręt jako kolejny film, po Piękności dnia, w którym Catherine Deneuve gra osobę chorą psychicznie, ma z tym drugim wiele punktów wspólnych. Przede wszystkim podobna jest atmosfera obu filmów: są to filmy niełatwe, pełne symboliki, niezrozumiałych, nielogicznych scen, które są głównie wytworem wyobraźni bohaterek. Podobnie jak w Piękności dnia, mamy też we Wstręcie esencję lat 60., z modą i wyglądem ludzi na czele. To sprawia, że niejako jest to film hipnotyzujący widza, co oczywiście jest jego dużą zaletą. Najwspanialsza jest oczywiście Catherine Deneuve, która naprawdę doskonale potrafi się wcielać w kobiety na skraju szaleństwa. Jej bohaterkę ponownie trudno polubić, ponownie jest osobą bardzo skrytą i intrygującą, której motywacja pozostaje dla widza niezrozumiała. Udało się też zbudować narastające napięcie, dzięki czemu ten film to naprawdę dobry thriller, choć nie taki klasyczny. Oczywiście, Polański, tak jak lubi po dziś dzień, buduje tu klimat klaustrofobiczny, zamykając samotną bohaterkę w czterech ścianach i zapraszając do nich widza. Nie mniej jednak, choć ten zabieg jest dużą siłą filmu, ma on też słabsze momenty, kiedy wieje nudą i chciałoby się więcej akcji, dynamiki i dialogu. Generalnie jednak film wart jest uwagi, a wręcz polecam go poznać, bo niewątpliwie formalnie to jeden z bardziej oryginalnych filmów Polańskiego (choć nie znam jeszcze wszystkich, ale już zbliżam się do tego ;)).

Przy okazji, chętnie przyjmę rekomendacje ciekawych filmów z Deneuve, zwłaszcza młodszą.


Taniec, taniec i jeszcze raz muzyka ;) Ale wbrew pozorom to nie tylko film o tańcu, muzyce i dobrej zabawie. To wszystko podszyte jest nutką goryczy. Bo przecież to też film o spełnianiu swoich marzeń, o trudnych relacjach rodzinnych, o nieszczęśliwej miłości, dyskryminacji…Film, który stał się swego czasu manifestem nastolatków i dziś również przez młodych ludzi powinien być doceniany, bo to o ich problemach głównie mówi, a te jak się okazuje, nie zmieniają się przez lata. I możemy w osobie Tony’ego Manero odnaleźć współczesnych nastolatków – nie do końca „lotnych”, choć sympatycznych, którzy odskocznię od codzienności znajdują na dyskotekowym parkiecie. Tyle, że czy dziś dla nich liczy się aby na pewno taniec, jak dla Tony’ego?

Jak film muzyczno – taneczny Gorączka sobotniej nocy nie ma sobie równych. Spodoba się nawet tym, którzy za takimi filmami nie przepadają, bo układy taneczne do muzyki Bee Gees są po prostu hipnotyzujące. Ten film się chyba nigdy nie zestarzeje i zawsze z sentymentem będziemy spoglądać na roztańczonego Johna Travoltę. I jednocześnie rwać się do tańca.


Z tym filmem mam lekki problem. Z jednej strony – jest to istny teatr, bo fabuła rozpisana jest na kilku bohaterów i rozgrywa się niemal w jednym miejscu. Jak wiadomo taka forma rządzi się swoimi prawami. A więc: rozmowy, rozmowy, rozmowy. Ale to nie oznacza, że powinno być mało emocji. A tu jednak jest ich mało, ogląda się ten film bardzo na chłodno. Cała akcja toczy się wokół czarnoskórego narzeczonego córki, który wywołuje szok u jej rodziców. Tematyka aktualna jak na lata 60., a i dziś możemy sobie postawić na jego miejscu np. muzułmanina i będzie tak samo aktualna (zresztą w Polsce to nawet i czarnoskórego). Jednego tylko nie mogę przeboleć – para zna się dwa tygodnie i już planuje ślub. Albo ja żyję w innym świecie, albo po prostu nie rozumiem, że tak można. Dla mnie nie można, więc jest to niewiarygodne, a przynajmniej rodzi pewien zgrzyt w odbiorze. Jak brać takich bohaterów na poważnie? Trzpiotowata Joey jest niemiłosiernie irytująca. Film jest lepszy w swojej pierwszej połowie, w której wszystko jest jeszcze nie tak oczywiste. Potem jednak wiadomo już do jakiego zakończenia film zmierza, a oglądanie ciągłych rozmów między różnymi osobami na ten sam temat robi się nudne. Koniec końców, film broni się jednak dobrym aktorstwem, pomysłem i przedstawieniem bardzo ważnego problemu.


























Stało się. Obejrzałam przełomowy film osławionej Nowej Fali. Do utraty tchu rzekomo wprowadziło do kina nową estetykę, zaproponowało nowe treści dla filmów – w tym nowy rodzaj bohaterów i nowe formy np. kręcenie z ręki czy tylko naturalne lokacje, a nie studia filmowe. Z tego powodu na pewno warto poznać debiut Godarda, bo można w nim dopatrzyć się tego, co później pojawia się w wielu innych filmach. Co ciekawe, w Polsce w tym samy czasie Wajda nakręcił Niewinnych czarodziejów, którzy w dużej mierze wpisują się w ten nowy nurt zaproponowany przez Godarda. Do utraty tchu to film skromny, skupiony na bohaterach, a nie dekoracjach, wnętrzach, rozbudowanej akcji. To co może się podobać w obydwu w zasadzie filmach to nonszalancja bohaterów – lekkomyślnych, impulsywnych, złożonych ze sprzeczności. To film, który wyniósł Jeana Paula Belmondo do rangi amanta kina. Partnerująca mu Jean Seberg też jest pełna uroku, urzekła mnie ogromnie. Sama fabuła jest w zasadzie szczątkowa i nieszczególnie porywająca, ale nie ma to większego znaczenia, bo ten film ogląda się dla konkretnych scen i ogólnego wrażenia wizualnego, które jest bardzo pozytywne.


Klasyk musicalu opowiadający o kręceniu jednego z pierwszych filmów dźwiękowych. Film uroczy, w wielu momentach zabawny, ale też banalny w treści i nie zapadający w pamięć. Dziś została po nim ledwie jedna piosenka, którą się pamięta i na różne sposoby wykorzystuje. Przyznacie, że to trochę mało. Oczywiście, było wiele świetnych scen, na które fani musicalu do dziś będą spoglądać z rozrzewnieniem. Ale pod tymi piosenkami i tańcami prawie nic nie ma, poza dużą dawką optymizmu. Dla mnie to jednak za mało. Nawet musical powinien przemycać jakieś wartościowe treści. Być może nie tego oczekiwałam. Jednak obejrzeć dla rozrywki i relaksu – jak najbardziej warto.

Ninoczka 6/10

Mój pierwszy film z Gretą Garbo okazał się być wyjątkiem w jej karierze, bo to podobny pierwszy film, w którym Greta się śmieje. Warto go obejrzeć chyba tylko dla niej, bo oglądany współcześnie może po prostu zanudzić. Wszystko to co widzimy na ekranie już gdzieś było, ale trzeba pamiętać, że to właśnie dzięki takim filmom jak Ninoczka taka lekka konwencja filmów z trywialną fabułą stała się popularna. Znajdziemy tu charakterystyczne dla ówczesnych czasów przerysowanie postaci, które albo się kupuje albo nie. Trzeba przyznać, że sporo jest tu momentów do śmiechu i Ninoczka dość dobrze sprawdza się jako komedia. Wątek romantyczny jest z kolei mało wiarygodny, podobnie jak bardzo szybka przemiana głównej bohaterki. Ale tak jak wspomniałam, warto obejrzeć dla Garbo, która w tym filmie faktycznie pokazuje swój talent w pełni. Jej bohaterka przechodzi metamorfozę: najpierw jest sztywną, surową i chłodną agentką a potem okazuje się, że potrafi być też uczuciową, uwodzicielską kobietą. Nie jest to wiarygodne, ale Garbo w obydwu tych wydaniach jest bardzo przekonująca.


























Okno na podwórze to realizacja znakomitego pomysłu Hitchcocka. Posadzić bohatera na wózku inwalidzkim, kazać mu całymi dniami patrzeć na okna mieszkań sąsiadów i sprawić, by dopatrzył się gdzieś zbrodni. Wiadomo, że śledztwo prowadzone przez amatora zawsze ma potencjał fabularny i ten potencjał Hitchcock wykorzystał. Film ten oglądam z niejakim podziwem, ze względu na wybudowaną specjalnie scenografię (całe tytułowe podwórze to dekoracja) i sposób kręcenia. Niczym główny bohater obserwujemy akcję w wybranych mieszkaniach tylko z daleka, cały film jest nakręcony, prócz dwóch scen, z perspektywy mieszkania Jeffa. Jak on jesteśmy podglądaczami i musimy być uważni, bo akcja zawiera się tu przede wszystkim w obrazie a nie w słowach (co było właśnie intencją reżysera). Także muzyka czy inne dźwięki jakie pojawiają się w filmie są naturalne tzn. słyszymy tylko to, co dobiega do uszu bohatera. Jesteśmy dosłownie postawieni w miejscu bohatera. Hitch skutecznie buduje też napięcie, podrzucając kolejne sceny, które mogą świadczyć o popełnionym morderstwie, a jednocześnie mogą oznaczać zupełnie co innego. Bo w dużej mierze Okno na podwórze to film złożony z niedopowiedzeń z których sami budujemy interpretację. Także jeśli chodzi o związek Jeffa i Lisy, w którą wcieliła się Grace Kelly. Przyznam, że obejrzałam ten film po raz drugi, żeby lepiej przyjrzeć się właśnie grze Kelly. I szczerze mówiąc jedyne co mogę o niej powiedzieć to to, że miała klasę. A uwypuklają ją w dodatku suknie specjalnie zaprojektowane dla niej przez Edith Head, czyli bodaj największą, najlepszą kostiumografkę w historii Hollywood. Te bajeczne suknie znajdują jednak uzasadnienie, Lisa jest bowiem modelką. To jednak postać nudna i dość irytująca, trudno jednak stwierdzić, czy to wina pięknej aktorki.

Czy w Oknie na podwórze kryje się coś więcej niż historia kryminalna? Myślę, że tak. To film o naszej skłonności do podglądactwa (istniało na długo przed Big Brotherem), ale i o tym, że dramaty czają się za rogiem, o czym zupełnie możemy nie mieć pojęcia. A to już trochę wzbudza niepokój. Efekt zatem osiągnięty, Hitchcockowi można tylko pogratulować.



Przed obejrzeniem Rebeki Hitchcocka widziałam włoski telewizyjny remake z 2008 roku. Może dlatego nie czułam do końca tego ponurego, niepokojącego klimatu jaki ten film niewątpliwie posiada. Kto jednak totalnie nie zna historii Rebeki, powinien być pod wrażeniem filmu Hitchcocka. Choć oczywiście w tym wypadku nie cały splendor spada na reżysera, bo film jest „tylko” adaptacją powieści Daphne du Maurier.  Powieści, która nosi wszelkie znamiona powieści gotyckiej. Są tu więc: tajemnica, nawiedzony dom, demonicznie wyglądające postaci, dwuznaczne relacje między bohaterami czy narastające poczucie grozy. Generalnie trzeba powiedzieć, że intryga w Rebece nie jest mocno skomplikowana, a wręcz jest banalna (momentami przewidywalna, ale właśnie taka jest istota wymyślonego przez Hitcha suspensu), ale Hitchcock postarał się, by historię poprowadzić w sposób ciekawy dla widza. Warto zwrócić uwagę, że Rebeka to nie tyle film grozy, thriller, co raczej subtelny film psychologiczny. Bezimienna główna bohaterka z którą łatwo się identyfikować, musi sobie poradzić z ciężarem życia w cieniu Rebeki, poprzedniej żony swojego męża, o której na każdym kroku jej się przypomina. Druga sprawa – Rebeka, która się w filmie nawet nie pojawia, tak naprawdę zdominowała go. Jaka była, jaki były jej relacje z mężem czy diaboliczną panią Danvers, czy była zła, czy dobra – tego wszystkiego nie wiemy. Reżyser zostawia miejsce na naszą interpretację podobnie jak we wspomnianym Oknie…I teoretycznie wszystko kończy się dobrze, ale jakiś niepokój w widzu zostaje.

Kabaret  8/10

Nie sądziłam, że ten film może tak wciągnąć. To po części zasługa piosenek i występów, które możemy oglądać w tytułowym kabarecie, ale i samej postaci głównej bohaterki. Liza Minelli wykreowała postać dziewczyny, od której nie można oderwać oczu i która jest bardzo urocza w swojej nonszalancji i lekkim podejściu do życia. Drugim ciekawym bohaterem jest Brian, nieśmiały, dobrze wychowany Anglik (bardzo dobra gra Michaela Yorka), który nie bardzo pasuje do wariackiego świata dziewczyny. Bardzo subtelnie zostało zarysowane tło akcji, czyli dojście do władzy nazistów. Tę zmianę warty w Niemczech widzimy tylko poprzez symbole - kilka scen, kilka słów wypowiedzianych przez przerażającego konferansjera, rosnąca liczba gości ze swastykami na ramieniu w tytułowym kabarecie. Jest tu też miejsce na uczuciowy trójkąt i związek homoseksualny. Kabaret jest filmem odważnym, trochę niepokojącym i nie dającym się łatwo zapomnieć. Na końcu konferansjer pyta, czy zapomnieliśmy podczas oglądania o swoich problemach. Ze zdumieniem musiałam przyznać, że tak, co nie zawsze mi się zdarza. Niech to będzie więc najlepsza rekomendacja.

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...