będzie dziś bohaterem posta:-)
Ale od początku.... gdy pracowałam w Polsce jeszcze w poprzedniej firmie /budowlanej oczywiście/, jeden z naszych praktykantów o wdzięcznym przezwisku Ufo:-) /przemiły człopak zresztą/ usłyszał przypadkiem jak zachwycałam się szczeniaczkami jednej pani. Pani od razu chciała mi wtrynić szczeniaka /i pewnie by jej się udało, bo ja to takie "miętkie" serce mam do zwierzaczków wszelkich ale wkroczył Ufo i stwierdził, że pani kierownik /czyli ja:-)/ już będzie miała kotka od niego /dokładnie od jego dziewczyny/. Zbaraniałam, a Ufo mnie delikatnie odszczwendaczył na bok i dalej mnie molestować - pani weźmie kotka, taki mały kotek, nikt go nie chce, a jak pani go nie weźmie to będę go musiała utopić - no w końcu zaczął mnie brać na litość:-) to się zgodziłam pod warunkiem, że kotka wezmę po powrocie z urlopu /wyjazd nad morze:-). Tiam, ledwie się pojawiłam z powrotem w pracy, Ufo nie odstępował mnie na krok. Co było począć - poszłam do ściany płaczu /bankomatu/, potem do zoologicznego, zakupiłam kosz piękny wiklinowy, wypasioną kuwetę zamykaną z drzwiczkami:-), miseczki, zabaweczki, chrupeczki i inne duperele. Wydałam yyyyyyyy, nieważne. Dałam cynk, że jestem gotowa, po pracy podjechała przyszła teściowa Ufa z kotkiem w pudełku, ja otwarłam bagażnik a ta zaczęła piać, że nie przypuszczała, że kotek to tak dobrze trafi /naczy się będzie miał takie wyposażenie:-) Zabronili mi otwierać pudełko, żeby rzeczony nie zwiał i tak pojechałam do domu - z kotem w przysłowiowym worku. Było bliziutko na szczęście, bo już się martwiłam o kolesia w bagażniku. Po przyjściu do domu moim oczom ukazał się czarny pokurcz /fajnie, że czarny/, strasznie wydygany. Miał być facet więc dostał imię Leon, tiam, później wydało się że Leon jest płci przeciwnej i przemianowałam delikwentkę na Lilusię. Przyznam, że Lilusia była wyjątkowym kotem, rozumiała mnie bez słów,a jak było mi smutno to lizała mnie po policzku - słowo daję, lepsza od psa.
Miała niesamowite oczy:-)))
A tu udaje, że nikt jej nie widzi:-)))
Pamiętam jak raz wylazła na zewnątrz na parapet /dosłownie chwilka mojej nieuwagi/ i spadła z I piętra - na szczęście na miękką trawę - zniknęła mi gdzieś, szukałam jej cały dzień, łaziłam po całym osiedlu /no nie uwierzycie ile spotkałam czarnych bezdomnych kotów... okaleczone, chore, a garnęły się do mnie jak głupie... aż serce ściskało.../. Nawet polazłam obok do sklepu i poprosiłam kumpelę, żeby mi pozwoliła wywiesić w swoim sklepie ogłoszenie /jej miny nie będę komentować/. Wyobraźcie sobie, przed wejściem do domu postanowiłam zrobić jeszcze jedną rundę wokół bloku i... ta dam - Lilusia zamiauczała z piwnicy! wlazła przez jakieś uchylone okienko i wydygana czekała na mnie. Ale była radość obopólna:-))) Lulisia mnie nie odstępowała na krok - dosłownie!.
Później przeprowaziłam się do własnego miaszkania /też I piętro/ z dużym balkonem, na którym Lilusia uwielbiała przesiadywać. Niestety nabrała głupiego zwyczaju uciekania na zewnątrz, co przyprawiało mnie o gęsią skórkę - bałam się, że ktoś może ją skrzywdzić, za oknem były działki, zielono - to szalała. Wtedy podjęłam decyzję o sterylizacji - nieprzyjemnie ale konieczne, zwłaszcza, że zaczęła strasznie brudzić i koncertować po nocach. I tak dalej sobie mieszkałyśmy, aż pewnego razu....
było to 2 lata temu w Dzień Zaduszny późnym wieczorem /2 listopada/, wracałam z odwiedzin u babci w Brennej i nagle zobaczyłam, jak jeep potrącił kota i pojechał se w d.... Wkurzyłam się, zatrzymałam /kot leżał na jezdni i ktoś zaraz mógł go dobić/, podbiegłam, a ten skubaniec fuczał i skakał przy każdej próbie dotknięcia. Podjęłam szybką decyzję, łap kota za ogon, przeciągnęłam na pas zieleni i poleciałam do sklepu obok po pudełko. Przełożyłam skubańca i dalej szukać weterynarza... szkoda gadać, wszystko pozamykane /niedziela przecie/, a wiejski weterynarz pojechał gdzieś do cielnej krowy. Gdy tak sobie jeździliśmy usłyszałam nagle dziwny dźwięk, zatrzymałam się, słucham - a ten się rozwalił w pudełku i mruczy zadowolony:-) To se myślę - nie jest źle, może do jutra wytrzyma a rano skoczymy do naszego ulubionego weterynarza, który zajmował się Lilusią. Noc była przezabawna - Lilusia się oczywiście obraziła i poszła sobie a ja zabrałam małego do sypialni, żeby go nie uszkodziła z zazdrości. A młody - ledwie drepcząc nieporadnie wciąż wskakiwał mi na łóżko /a raczej wczołgiwał/ i przytulał się do mnie, brudasek mały. W końcu się poddałam i zasnęliśmy. Rano zostawiłam go na obserwacji w lecznicy dzwoniąc co chwila, co z nim. W środę mogłam go już zabrać - ma uszkodzony błędnik i do dziś troszkę śmiesznie przekrzywia głowę, a poza tym lekarze stwierdzili, że nic mu nie będzie. Noooo, od razu była kąpiel /kurde, jeszcze tak brudaśnego kota to nie widziałam - bidulek, pewnie nikt o niego nie dbał/. Na początku się śmiesznie kiwał ale z czasem przestosował się i teraz śmiga po płotach jak kozica:-) No i został Gibciem, bo w lecznicy z tego gibania się na boki ochrzczono go Gibonem, ja go przemianowałam na Gibka /były takie lody, które pod wpływem ciepła robiły się galaretkowate i gibające:-), Zuzia mówi na niego Gibcio, Gibunia, ja - jak się wkurzę - wołam Gibas, albo Gibulson, Jacek go zwie Mistrzunio, a Ulka - Iciek:-) /no ale Ula ma dopiero 15 miesięcy/. Na każdą ksywkę reaguje bezbłędnie - i muszę się pochwalić - mnie najbardziej kocha, słucha i daje się miętosić namiętnie /ale dobrze wie skubany, że ja też go uwielbiam/. Gibek został również wykastrowany, dostał własny zestaw /kosz, kuweta, miseczki/, jednak strasznie zrobił się bezczelny i używał Lilusiowego kosza, kuwety /ku oburzeniu Lilusi/, a nawet wyżerał jej z miseczki.
Tak najczęściej wyglądały moje poranki:-))) - widzicie te mordki? "ale o co kaman?"
Tutaj wspólne spanko - popołudniowa sjesta:-)
A tu Gibcio z Zuzią podczas "gniecenia":-)
I tak sobie mieszkaliśmy razem /Lilusia nadal zwiewała i codziennie musiałam po nią chodzić, Gibcio natomiast nie wystawiał nosa za balkon/, aż zaczął krążyć nade mną bocian i pojawiła się wizja wyjazdu do Anglii. Szukałam dobrych domów dla moich pieszczochów, Lilusia trafiła do kochającej rodziny /znajomi kumpeli/ mieszkającej pod Gliwicami w domu z ogrodem, ponoć żyje sobie jak pączek w maśle /kumpela sprawdzała i dawała mi znać, bo ją męczyłam:-)/. A Gibcia nikt nie chciał przygarnąć, więc mimo protestów rodziny i znajomych /no co ty - małe dziecko i kot!/, Gibcio dostał paszport, chipa i wszelkie potrzebne szczepionki włącznie z badaniem krwi /nie pytajcie ile to kosztowało:-)/. Zdecydowałam, że pojedziemy wszyscy razem wynajętym busem /przewożącym cały mój dobytek/, bo po pierwsze - boję się latać , w dodatku z małym dzieckiem, a po drugie -martwiłam się o Gibulsona. I tak Gibcio trafił na Wyspy, ma duży ogródek do biegania, a najlepsze... tak sie rozkręcił, że śmiga po całej okolicy, czym znów mnie przyprawia o gęsią skórkę. Ale i tak przychodzi na wieczorne przytulanki do swojej pańci, którą kocha bezgranicznie - widzę to w tych pięknych kocich oczach. Zresztą jest to miłość obustronna:-) Jest niesamowicie inteligentny, potrafi z mojej twarzy wyczytać, kiedy może wejść na kolana, kiedy przeskrobie i jest nie halo:-) uwielbia słowo "kiełbaska" i wtedy może sobie połamać łapki w locie - mowa o kiełbaskach dla kotów, a grzechot ulubionych chrupek przyciąga go do domu niewiadomo skąd:-)))
I tak sobie żyjemy, Gibcio jest bardzo grzeczny w stosunku do Uli, pozwala się dotykać, no - czasem pociągnąć lekko za ogonek, a nawet biega wokół niej po ogródku i podpuszcza, żeby Ulka go goniła:-) Tęsknię trochę za Lilusią ale powtarzam sobie, że jest szczęśliwa, a ja już nie miałam siły biegać po schodach z powiększającym się brzuszkiem, żeby ją przynosić z wypadów.
Tu Gibcio jeszcze w Polsce:-)
Gibcio z pańcią podczas wieczornych przytulanek:-) /właśnie odpływa ze szczęścia/
Na koniec tylko dodam, że planowałam mieć psa, a wyszło kocio:-) i teraz nie mogę Gibciowi robić konkurencji:-)
Pozdrawiam Wszyskich serdecznie, mam nadzieję, że dobrnęliście do końca bez zasypiania:-)
malaala - dziękuję za słowa pociechy, o Elizie jeszcze napiszę /poszła w dobre ręce/, a to czerwone z dołu to ulubione śmiganko Ulki:-) buziaki:-)
Basiu - dziękuję bardzo, hm - jak tu nie zakochać się w takiej buźce?:-) polecam - warto zafundować sobie takie Cudo, jeden uśmiech i objęcie malutkimi rączkami - a od razu znikają wszystkie smuteczki i zmęczenie:-)))
Theli - dzięki, no właśnie - Gibcio też tak uważa, że mu do twarzy, przepraszam - do pyszczka:-) o kurcze - nie mogę Ci dodać komentarza na Twoim blogu - co robię nie tak? zawiesza mi sie strona...
Pimposhko - dziękuję Ci:-) ano widzisz - mamy kota:-)