Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Londyn. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Londyn. Pokaż wszystkie posty

sobota, 6 kwietnia 2013

W londyńskim tyglu "Białych zębów" ("White Teeth" - Zadie Smith)

Są książki, które się zna i lubi, są i takie, które nic nam nie mówią, są wreszcie i takie, które Znać Wypada. Do nich należą między innymi „Brick Lane” Ali, „Wysepka” Levy, „Musimy porozmawiać o Kevinie” Shriver czy „Notatki o skandalu” Heller – książki, które swego czasu odniosły literacki i komercyjny sukces, o których było głośno, których autorzy zdobywali literackie nagrody i definiowali nowe style i trendy literackie. Wiele z tych książek zostało wydanych jeszcze przed moim przyjazdem do Londynu, a pomimo to wciąż o nich było głośno – widziałam je w sklepach, pytano o nie w bibliotekach, mimo że często od ich wydania minęło już kilka lat, pojawiały się w różnych zestawieniach, rankingach, listach grup czytelniczych i tak dalej. Szybko stworzyłam sobie własną mini-listę tytułów, które chciałam poznać. Niektóre przeczytałam dość szybko, z innymi nie było mi po drodze, ale zawsze obiecywałam sobie, że kiedyś je przeczytam – biedactwa, niektóre czekają na półce do tej pory, a inne wreszcie się doczekały na swoją kolej. Do tych szczęśliwców należy między innymi debiutancka powieść Zadie Smith, za którą otrzymała ona w 2000 roku nagrodę Whitbread (obecnie Costa) i trzy inne nagrody – „White Teeth”, czyli „Białe zęby”.

Zaryzykuję stwierdzenie, że gdybym książkę przeczytała zaraz po jej wydaniu, to odebrałabym ja zupełnie inaczej. Być może mniej bym w niej odkryła, mniej by mi się spodobała, co innego bym z niej wyniosła. „Białe zęby” to powieść o emigracji, o próbach integracji i jednoczesnego zachowania własnej odrębności, to historia, którą najlepiej zrozumie ktoś, kto ma za sobą bagaż podobnych doświadczeń. Kiedy więc zaczęłam czytać „Białe zęby”, miałam wrażenie, że dzielę z bohaterami część ich przeżyć, że patrzę na Londyn podobnie jak oni. Przeczytałam więc powieść Zadie Smith z przyjemnością, zanurzając się w wielonarodowościowym, wielopokoleniowym, multikulturowym Londynie-tyglu, przemierzając wraz z bohaterami znajome kąty, przysłuchując się ich rozmowom i od czasu do czasu kiwając ze zrozumieniem głową. 

W skrócie, by nie psuć przyjemności lektury tym, którzy wciąż mają „Białe zęby” przed sobą, wspomnę tylko, że książka Zadie Smith to wielopokoleniowa opowieść o bardzo różnych rodzinach, których losy splatają się ze sobą za sprawą przypadku, historii i pewnej myszy. A wszystko zaczyna się od nieudanej próby samobójstwa – zamiast pożegnać się z dotychczasowym życiem, Archibald Jones zaczyna jego nowy rozdział. Zadie Smith najpierw zabiera czytelnika w podróż przez życie Archiego i jego przyjaciela Samada Iqbala, sięgając korzeniami do początków ich znajomości, do II wojny światowej, a potem jej historia zatacza jeszcze szerszy krąg, zahaczając po drodze o Jamajkę i Bengal, pojawiają się nowi bohaterowie, nowe pokolenie, nowe relacje między postaciami. Świat bohaterów „Białych zębów” to świat wielokulturowy, wielonarodowościowy, świat w którym zderzają się pokolenia, kultury, religie i przekonania. Mnogość charakterów i wątków podejmowanych przez autorkę oznacza, że chociaż czasem możemy odnieść wrażenie przesytu, to z drugiej strony różni czytelnicy odnajdą w tej książce coś dla siebie.

Przyznaję, że „Białe zęby” czytało mi się czasem z trudnością – powieść miejscami (szczególnie tak bliżej początku) wydała mi się nieco przegadana i trochę przyciężkawa (zwłaszcza gdy autorka pisała o genetyce). W dodatku wyjątkowo ciężki tydzień w pracy nie sprzyjał lekturze. Natomiast po jakimś czasie przywykłam do specyficznego stylu Zadie Smith, polubiłam jej cięty humor i wczytałam się w książkę tak, że sama nie wiem, kiedy zaczęłam połykać ją coraz szybciej, od czasu do czasu uśmiechając się szeroko, gdy natrafiłam na jakieś wyjątkowo interesujące zdanie („Past tense, future perfect”- fantastyczna gra słów!), albo kiwając głową, kiedy autorka pisała o czymś, co znam, czego sama doświadczyłam (spotkania z ulicznymi charakterami, angielskie puby, w których spotykają się tylko „miejscowi”). W dodatku bardzo spodobał mi się język, jakim posługują się poszczególne postacie – fantastycznie napisane dialogi, gdzie autorka świetnie posługuje się różnymi dialektami – podczas czytania po prostu słyszałam bohaterów, tak, jakby mówili wprost do mnie!

Myślę, że chociaż powieść do autobiograficznych nie należy, to autorka przy jej tworzeniu na pewno czerpała pełnymi garściami z własnych doświadczeń – jej matka podobnie jak Clara, jedna z bohaterek książki, pochodzi z Jamajki i wyszła za mąż za znacznie starszego od siebie białego Anglika. Smith dorastała w północno-zachodniej dzielnicy Londynu, gdzie toczy się akcja jej powieści. Myślę, że to doświadczenie dodało prawdziwości jej książce, uczyniło ją bardziej autentyczną. A może najlepsze powieści o Londynie piszą po prostu Londyńczycy?

Przede mną kolejna powieść Zadie Smith - niedawno wydana „NW”, kolejna powieść o dorastaniu w jednej z londyńskich dzielnic. Po przeczytaniu (kiedyś, dawno temu) „On Beauty”, czyli „O pięknie”, myślałam, że proza Smith nie jest dla mnie. Natomiast po lekturze „Białych zębów” zdecydowanie nabrałam ochoty na więcej. Cieszy mnie też, że wreszcie udało mi się przeczytać kolejną z „głośnych” powieści, w dodatku trzecia z mojej Subiektywnej Dwudziestki. Tym z was, którzy jeszcze twórczości Zadie Smith nie znają, polecam „Białe zęby” jako książkę, od której warto tę znajomość zacząć.

poniedziałek, 4 marca 2013

W poszukiwaniu leszczynowych kutasików...

Do stworzenia dzisiejszego wpisu zainspirował mnie Zacofany w Lekturze, który w swoim wpisie o "Lecie leśnych ludzi" Rodziewiczówny polecił mi się udać na łono przyrody, by tam szukać odznak wiosny. Nie udało mi się co prawda znaleźć leszczynowych kutasików, o których była mowa, ale i tak wyprawa była bardzo udana...
Na Bromptonie
Muszę przyznać, że wiosenne wyprawy rowerowe, chociażby krótkie, tylko do parku i z powrotem, sprawiają mi sporą frajdę. Zwłaszcza teraz, kiedy pogoda się poprawiła, w powietrzu czuć wiosnę, a dookoła robi się coraz jaśniej i zieleniej. Zadziwiające jest to, jak wiele jeszcze miejsc w najbliższej okolicy pozostaje mi do odkrycia, jak wielu parków, skwerków i rowerowych ścieżek jeszcze nie znam! Od czasu do czasu Ulubiony Anglik przypomina sobie o jakimś zakątku, którego jeszcze mi nie pokazał. Na przykład dziś, kiedy poszukiwania wiosny w Morden Hall Park okazały się zupełnie bezowocne, udaliśmy się do pobliskiego John Innes Park. John Innes był znanym filantropistą i deweloperem, żyjącym w latach 1829 – 1904, który w testamencie ufundował instytut ogrodniczy, znany do dziś pod nazwą John Innes Centre. (Podobno produkują oni bardzo znany kompost...) Park ten, zagubiony pośród spokojnych uliczek dzielnicy Merton Park, leży na gruntach jego dawnego majątku, podobnie jak pobliska szkoła Rutlish, nosząca imię hafciarza angielskiego króla Karola II. (Do tej szkoły uczęszczał kiedyś Ulubiony Anglik!) W John Innes Park udało nam się wreszcie odnaleźć wiosnę...
Ulubiony Anglik uwiecznia wiosnę
W drodze do domu wstąpiliśmy też na pobliski cmentarzyk przy kościele St Mary the Virgin, gdzie John Innes jest pochowany.
Okazuje się, że wiosnę można znaleźć w najmniej oczekiwanych miejscach...
 

wtorek, 9 sierpnia 2011

Zamieszki w Londynie

Rzadko poruszam na moim blogu tematy inne niż książkowe. Ale o wczorajszych zamieszkach i rozruchach nie mogę nie wspomnieć. Z niedowierzaniem śledziłam w telewizorze coraz bardziej przerażające relacje o podpaleniach, pożarach i grabieżach w różnych częściach Londynu. Nikt nie przekona mnie, że te chuligańskie i przestępcze wybryki mają coś wspólnego z wielokulturowością, podziałami społecznymi czy sytuacją gospodarczą. To zgraje chuliganów, złodziei i zwykłych przestępców, którym wydaje się, że to, co się wczoraj działo to "dobra zabawa" i okazja, żeby się obłowić.

Podobne zdjęcia można znaleźć na wielu stronach internetowych i oglądaliśmy je z niedowierzaniem - wiele z tych dzielnic znamy, często odwiedzamy, mieszkają w nich nasi znajomi...

Na szczęście nie brakuje w Londynie ludzi, którym nie obcy jest duch wspólnoty i którzy chcą pokazać, że dobro ich lokalnych społeczności leży im na sercu. Spontanicznie zorganizowano akcje wielkiego sprzątania po wczorajszych zamieszkach, jako gest sprzeciwu wobec bezmyślnym, chuligańskim wybrykom.

Dziś wczesnym popołudniem zamknięto duże centrum handlowe i budynki urzędu miasta w Wandsworth. Zamknięto też moją bibliotekę. Wszędzie zamknięte sklepy, na ulicach, zwykle pełnych ludzi, cisza i spokój. Surrealistyczne sceny. Mam nadzieję, że dzisiejsza noc przebiegnie spokojnie. Przynajmniej w Londynie...