Czekaliśmy na lato i się doczekaliśmy. Mam jednak pewien niedosyt... No, na straganach owszem, lato pełną gębą, ale te temperatury jakieś takie bardziej wiosenno-jesienne. Zdarzyło się, co prawda kilka dni cieplejszych, ale to trochę mało jak na czerwiec.
W jeden z takich cieplejszych dni udało nam się być na "nawsi". Sezon otworzyliśmy już dawno, ale dopiero teraz można było się cieszyć ze wszystkich zalet "nawsi". Mogłem np. grillować bez użycia parasola...
Bo kiedy trzeba siedzieć na tarasie w kurtce, to jednak nie jest fajnie.
Fajnie jest kiedy jest takie ciepełko, że z przyjemnością można zrobić sobie takiego ochładzacza:
Dwie szklanki truskawek zalać do wodą gazowaną, dodać kilka listków mięty, łyżeczkę cukru i kilka kostek lodu. Wszystko zmiksować i dolać kieliszek schłodzonego białego wina (wytrawnego lub pół).
I wtedy jest bardzo fajnie!
Z "nawsi" przywiozłem trochę białych kwiatów czarnego bzu, bo w Lawendowym Domu wypatrzyłem dżem z truskawek z kwiatami czarnego bzu. Jednego wziąłem więcej, drugiego trochę mniej, trzecie zamieniłem na czwarte i zrobiłem tak:
2 kg truskawek
8 kwiatostanów czarnego bzu
1/2 kg cukru
2 opakowania czegoś żelującego 3:1 (można dać 1 op. wtedy dżem będzie rzadszy)
sok i otarta skórka z jednej limonki
Truskawki umyłem, usunąłem szypułki i pokroiłem na plastry (lepiej się potem układają na pieczywie ;) ). Wymieszałem je z cukrem, żel-czymśtam, skórką i sokiem z lemonki. Po kilku minutach truskawki puściły sok i trafiły na gaz. Zanim się zagotowały przygotowałem kwiaty. Trzeba je obciąć/oderwać od łodyg i starać się usunąć ewentualnych dotychczasowych mieszkańców. Jeśli trochę łodyżek zostanie pod kwiatami, nic się nie stanie.
Kiedy truskawki zagotowały się mieszałem je przez dwie minuty żeby nie wykipiały. Dodałem kwiaty i po chwili wyłączyłem gaz. Przełożyłem do słoików i ustawiłem do góry dnem żeby wystygły.
Kiedyś słoiki i zakrętki do przetworów gotowałem w wielkim garze przez kilka minut, teraz wrzucam je po prostu do zmywarki. Metodę wprowadziłem dwa lata temu i dżemy wtedy robione do dzisiaj mają się wyśmienicie.
Jeżeli obawiacie się że kwiaty z dżemu będą zostawać Wam między zębami ;) możecie zamiast nich użyć syropu z kwiatów czarnego bzu dodając jedną łyżkę na słoik lub według uznania.
Kolejny przepis w ramach zmiany smaków. Nie tak dawno temu była wieprzowina vindaloo, a dzisiaj indyk tikka masala.
Przepis również pochodzi z książki J. Oliviera "Każdy może gotować". Pozwolę sobie nie zgodzić się z Mistrzem, bo według mnie, niektórzy nie powinni nawet wchodzić do kuchni... Tak jak niektórzy nie powinni siadać za kierownicą albo pisać blog.
Ja niestety robię wszystkie trzy rzeczy, i wszystkie trzy robię perfekcyjnie...
No, a tak troszkę bardziej serio to blog mógłbym prowadzić lepiej.
Wracając do indyka... W oryginale był kurczak, ale trochę mi się przejadł, więc zamieniłem go na indyka. Według J.O. można zamieniać rodzaje mięsa, a nawet używać warzyw zamiast. No więc zamieniłem.
W poprzednim przepisie curry robiłem "od początku do końca", dzisiaj postanowiłem iść trochę na skróty i użyłem gotowego sosu (za radą J.O.) firmy Patak's.
1-1,3 kg piersi indyka pokrojonej w paski
2 spore cebule pokrojone w półplasterki
2 papryczki chilli bez pestek pokrojone
kawałek imbiru pokrojony w słupki
pół słoika (czyli około 180 g) sosu tikka masala curry
400g puszka mleka kokosowego
400g puszka krojonych pomidorów
do wykończenia: płatki migdałów, natka kolendry, jogurt naturalny
Na patelni rozgrzałem olej np. słonecznikowy z kawałkiem masła. Wrzuciłem cebulę, papryczki, imbir i zeszkliłem. Dodałem mięso i jeszcze chwilę smażyłem mieszając. Dodałem sos ze słoika i wymieszałem dokładnie. Po chwili na patelnie trafiła zawartość dwóch puszek: pomidorów i mleka kokosowego. (W książce J.Oliwier dodaje jeszcze wodę w ilości takiej jak pomidory. Za pierwszym razem tak zrobiłem i miałem zupę curry, którą musiałem zredukować na b. dużym ogniu z powrotem do sosu. Wody dolewam troszkę w razie potrzeby.)
Zagotowałem, potem zmniejszyłem ogień do małego i gotowałem jeszcze około 25 minut. Na koniec spróbowałem i delikatnie przyprawiłem solą i pieprzem.
Jedliśmy polane jogurtem, posypane płatkami migdałów i natką kolendry i podane z ryżem naturalnym i cząstkami lemonki.
A dla tych, którzy nie cierpią kokosów, dobra wiadomość: mleczko kokosowe jest nie wyczuwalne! Tęcza, która wyłowi z każdej potrawy najmniejszy wiórek kokosowy, curry bardzo lubi.