Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Swatche. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Swatche. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 26 października 2017

Cashmere - rozświetlacz z gąbeczka i kremowy sztyft do konturowania twarzy

Heloł! Chyba jak każda blogerka i vlogerka kosmetyczna uwielbiam testować wszelkie nowości pojawiające się na rynku. Dzięki uprzejmości Meet Beauty, w czerwcu otrzymałam sporą pakę, w której znalazłam między innymi 2 kosmetyki marki Dax Cosmetics z linii Cashmere, czyli rozświetlacz i kremowe duo do konturowania, z którymi z miejsca postanowiłam się zapoznać i po czasie Wam o nich opowiedzieć. Btw. wpis ten tworzę dla Was poniekąd w "mękach", z palcem wskazującym napompowanym jak balonik, ponieważ moja Misia podczas przedwczorajszej zabawy, postanowiła rozorać mi do żywego opuszek (moja nieuwaga) na jakieś 2mm wgłąb ciała, przez co pisanie na klawiaturze jest dla mnie delikatnie mówiąc bolesne, stąd liczę na Waszą przychylność i ogrom komentarzy, co by mój trud się opłacił ;).



ROZŚWIETLACZ

Rozświetlacze uwielbiam i są to jedne z najchętniej testowanych przeze mnie produktów. Jak żaden inny potrafią wydobyć z twarzy jej naturalny blask, dodatkowo go podkreślając. A jako, że jestem posiadaczką raczej ciepłego typu cery, zdecydowanie preferuję również "ciepłe kolorystycznie" rozświetlacze, które nie będą ochładzały mojej karnacji. Zanim jednak przejdziemy do koloru i efektu jaki daje, zacznijmy od obietnic producenta.

Obietnice producenta:



Kolor, który otrzymałam to Rose Beige. Po samej nazwie spodziewałam się jaśniutkiego, beżowo - różowego rozświetlacza, jednak po wyciśnięciu odrobiny na gąbkę lekko się przestraszyłam, bo odcień w niczym nie przypominał tego z nazwy, a był wręcz brązowy i przy tym mega ciemny!




Na szczęście po aplikacji na dłoń, wszelkie obawy zniknęły. Kolor jest owszem minimalnie ciemniejszy, niż inne rozświetlacze które posiadam, ale mimo to z pewnością nada się do większości słowiańskich karnacji chyba, że jesteście już naprawdę bardzo jasne. U mnie nałożony na podkład będący na poziomie Bourjois 52 nie odznacza się nic, a nic. Widać jedynie blask, a przecież to jest najważniejsze.



Praca z tym produktem jest całkiem fajna. Nakłada się i rozciera bardzo dobrze, nie ściągając przy tym podkładu, ani różu. Jednak jeśli chodzi o rozcieranie to trzeba się spieszyć, ponieważ kosmetyk ten dość szybko zasycha, więc jeśli poczujemy, że po chwili od nałożenia przestał być wilgotny, mamy pewność, że będzie już nie do ruszenia. Moim zdaniem jest to in plus, ponieważ dzięki temu nie ściera się i jest widoczny na buźce cały dzień. Jego cena wynosi ok. 25 zł za 15 ml.


KREMOWY DUO - STICK (SZTYFT) DO KONTUROWANIA TWARZY

W przeciwieństwie do rozświetlaczy, konturowanie twarzy kremowymi produktami nie należy do moich ulubionych, makijażowych czynności. Bardzo często produkty te zostawiają na moich policzkach trudne do roztarcia plamy, dlatego raczej ich unikam. Co by jednak nie mówić, nowym kosmetykom postanowiłam dać szansę i sprawdzić, czy aby tym razem nie zostanę mile zaskoczona.

Obietnice producenta:



Stick jest w formie wysuwanej z dwóch stron "pomadki". Trzeba przyznać, że oba odcienie są bardzo ładne, mocno napigmentowane i bardzo kremowe. Całość zamknięta w lustrzanym opakowaniu wygląda elegancko i schludnie.





Oba produkty rozcierają się w miarę znośnie, ale po raz kolejny przekonałam się, że konturowanie na mokro nie jest dla mnie. Aby uzyskać jako taki efekt, w przypadku bronzera musiałam się sporo namachać pędzlem, aby granice przestały być widoczne, a i tak miałam wrażenie, że rezultat jest zbyt przerysowany, wręcz instagramowy. W przypadku jaśniejszej części, po naniesieniu jej na grzbiet nosa i w okolice oczu, przy próbie roztarcia, kosmetyk po dosłownie chwili zaczynał wyglądać na zważony, a do tego kiedy chciałam go nałożyć jeszcze na środek czoła i brody, złamał się stając tym samym bezużyteczny.

Osobiście nie polecam tego sticku osobom, które podobnie jak ja nie lubią konturowania kremowymi produktami. Chociaż odcienie są ładne, praca z tym kosmetykiem nie należy do łatwych i szybkich. Być może w przypadku osób bardziej wprawionych w konturowanie na mokro okaże się, że jest to całkiem fajny wynalazek, ale ja mimo wszystko nie przekonam się do niego. To nie na moje nerwy, zwłaszcza podczas porannego szykowania. Cena to ok. 25- 30 zł za 9 g.

Znacie nowości marki Dax Cosmetics? Ja osobiście jestem bardzo zadowolona, że nasze rodzime firmy tak chętnie i z dużym powodzeniem próbują nadążać za potężnymi, zagranicznymi koncernami. Oby tak dalej! :) Wam jak zawsze życzę wspaniałego dnia!

Ps. Dołączajcie do blogowego Instagrama, na Instastories często opowiadam o tym, o czym nie wspominam na blogu :).

środa, 27 września 2017

Zamiennik Urban Decay Naked 1? Paleta cieni Eveline Nude All in One

Cześć! Jeszcze w czerwcu dzięki uprzejmości ekipy Meet Beauty, otrzymałam wiele paczek od przeróżnych marek kosmetycznych, zawierających ich nowości kosmetyczne. Jedna z nich, która znalazła się w tej ogromnej przesyłce należała do marki Eveline, w której to pośród innych produktów znalazłam ciekawą paletkę do oczu All in One, o której dzisiaj Wam co nieco poopowiadam.

Paleta ta została nazwana Nude i zawiera w sobie 12 cieni do powiek, z których 10 jest perłowych (przy czym koniecznie należy mieć na uwadze, że jest to bardzo drobno zmielona, elegancka perła), a 2 pozostałe matowe. Całość zamknięto w przezroczystym opakowaniu z pacynką posiadającą z drugiej strony pędzelek, który niestety do niczego się nie nadaje.




Po bliższym przyjrzeniu się cieniom w mojej głowie zaświtała myśl, że przecież te kolory już gdzieś kiedyś widziałam. Natychmiast pobiegłam do swojej kosmetycznej szuflady wyciągając pierwszą wersję Naked i bingo! Kolory w Nude to niemal bliźniacze odbicie cieni, które kilka lat temu zaserwowało nam Urban Decay, przy czym różni je jedynie stylistyka opakowania oraz kolejność rozmieszczenia cieni. Gdyby w Nude zamienić 2 i 3 rząd miejscami, mamy dokładną kolejność kolorów, która widnieje w Naked 1 (link do notki).



Jeśli chodzi o pigmentację, nie ma co ukrywać, że Eveline bardzo się postarało i jest ona świetna. Patrząc na poszczególne odcienie, między większością nie zauważam żadnej różnicy, w porównaniu do kolorystyki oferowanej nam przez Naked, natomiast w przypadku tych, które delikatnie odbiegają, po nałożeniu na powieki i rozblendowaniu, jest to kompletnie niedostrzegalne. Zauważyłam też, że jeden cień delikatnie odstaje od reszty pod względem jakości, będąc bardziej tępym jeśli chodzi o nakładanie i mowa tu o 2 cieniu od lewej strony w 2 rzędzie, czyli odpowiedniku Hustel.

Zobaczcie same jak wszystkie prezentują się na ręce po jednorazowym przeciągnięciu.




Ogólnie praca z tymi cieniami jest bardzo dobra i moim zdaniem są one lepszej jakości, niż np. Make Up Revolution, ale jednak mimo wszystko wciąż im dość daleko do Urban Decay. W każdym razie sądzę, że paletka ta jest warta swojej ceny, czyli ok. 50 zł i warto w nią zainwestować jeśli nie mamy ochoty wydać większej kwoty. Makijaż nią wykonany trzyma się bardzo dobrze. Na bazie UD, czyli tej, którą używam pod wszystkie cienie, wytrzymuje spokojnie cały dzień bez rolowania się, wchodzenia w załamania i zanikania, także pod tym względem nie mam jej nic do zarzucenia.



A Wy znacie już Nude All in One od Eveline? Dajcie znać! :)

wtorek, 18 lipca 2017

Rozświetlacz Pierre Rene Highlighting Powder

Hej, hej! Jak Wam mija lato? Skóra już przybrązowiona? Moja w trakcie, jednak podobno najcieplejsze dni wciąż są jeszcze przed nami, dlatego cieszę się jak bobas, bo uwielbiam kiedy jest ciepło, świeci słońce i można w pełni korzystać ze wspaniałej pogody, weekendowo wylegując się na leżaczku, popijąc owocowe smoothie, jeżdżąc na rowerze i czerpiąc z pięknej aury ile dusza zapragnie :). A jak słońce i opalenizna, to skóra aż prosi się o to, by zastosować na nią dodatkowo rozświetlacz, podkreślający wszelkie jej atuty. Tak przygotowane ciało z pewnością znakomicie będzie prezentować się np. na wieczornych imprezach. Mnie czekają takie w najbliższym czasie dwie: pierwsza to zjazd rodzinny, a tydzień później moja 30-tka! :D

Dzisiaj chciałam pokazać Wam jeden z rozświetlaczy (na razie jeszcze mało znany, ale myślę, że wkrótce to się zmieni), który jestem pewna, że podobnie jak mnie, również i Wam przypadnie do gustu. A mowa o propozycji od Pierre Rene, czyli potężnym, bo aż 20g dysku o nazwie Highlighting Powder.

Opakowanie zewnętrzne wzorem wielu droższych marek, to czarny kartonik na którym mamy zawarte wszelkie informacje od producenta.




Sam produkt natomiast został umieszczony w formie dysku, w solidnym plastiku, choć mimo wszystko nie najwyższych lotów, zwłaszcza w przypadku górnej części. Rozświetlacz jest wypiekany, zatem przy swojej potężnej gramaturze posłuży nam na wieki, nawet jeśli będzie używany przez kilka osób. Moim zdaniem to świetna opcja dla wizażystek, dlatego sądzę, że warto zaopatrzyć się w ten kosmetyk w swoim kufrze.




Jeśli chodzi o kolor jaki posiada ten rozświetlacz, to jest on zdecydowanie neutralny, szampański, raczej chłodny, choć wciąż daleko mu do bycia zimnym. Nawet przy moim ciepłym odcieniu cery wypada bardzo dobrze, przy czym należy mieć na uwadze, aby nakładać go z umiarem, gdyż zaaplikowany z przesadą będzie się wyraźnie odznaczać na cerze, czy dekolcie, gdyż pigmentacja jest tu na wysokim poziomie.

Poniżej zestawiłam go z innymi tego typu produktami różnych marek, także możecie sobie porównać jak wypada na ich tle. Klikając na zdjęcie możecie je również powiększyć, aby nabrało większej ostrości.



Efekt jaki daje na twarzy jest w moim odczuciu śliczny. Oczywiście jest to tafla, ale pod pewnymi kątami drobinki stają się niekiedy widoczne, co mnie jednak kompletnie nie przeszkadza, gdyż końcowy efekt jest w pełni zadowalający. Ponad to miły, lekko ciasteczkowy zapach, zdecydowanie uprzyjemnia używanie.



Miałyście już może styczność z tym kosmetykiem? Jeśli nie to serdecznie zachęcam, zwłaszcza, że cena jak za taką ilość nie jest wygórowana, gdyż wynosi ok. 45 zł. Ściskam Was słonecznie, zmykając tymczasem na spacerek po Waszych blogach :*.

Ps. Koniecznie dołączajcie na blogowy Instagram! Na Instastories często robię mikrorecenzje różnych produktów lub uzupełniam recki z bloga o dodatkowe informacje. Zapraszam, bo warto! :)

wtorek, 4 lipca 2017

Korektor MAC Pro Longwear NC20

Cześć! Z korektorami do twarzy nie mam wielkiego doświadczenia. Mam to szczęście, że moja cera nie należy do mocno problematycznych i niespodzianki na niej pojawiają się stosunkowo rzadko, choć bywają też okresy najczęściej przed "tymi" dniami, że potrafi wyglądać dość nieciekawie, zwłaszcza w przetłuszczającej się strefie T. Z tego też względu potrzebuję mieć w swojej kosmetyczce jeden, niezawodny korektor, który w razie gorszych dni, przybędzie mi z pomocą i zakryje co trzeba, jednocześnie utrzymując się w niezmienionym stanie cały dzień.

Zdecydowałam się na wychwalany MAC Pro Longwear, mając na uwadze szeroki wybór odcieni (aż 16!), solidne krycie oraz oferowaną przez tę markę jakość. Miałam nadzieję, że zda u mnie egzamin nie tylko na wypryski, ale także zakrywając żyłki pod oczami, bo chociaż na codzień w tym celu wystarcza mi lekki, rozświetlający korektor, to czasem jednak mam ochotę nałożyć coś mocniejszego, zwłaszcza podczas ważniejszego wyjścia lub przy makijażu wieczorowym.

Opakowanie w którym otrzymujemy kosmetyk to czarny kartonik charakterystyczny dla produktów MAC, gdzie mamy także umieszczoną informację na temat odcienia który wybraliśmy, w moim przypadku NC20.




Korektor posiada gramaturę 9ml i umieszczony został w dość ciężkim, szklanym pojemniku z pompką. Podczas używania polecam uważać, by nie spadł Wam przypadkiem na ziemię, ponieważ już nie raz słyszałam że przez swoją wagę komuś się stłukł.



Odcień na który się zdecydowałam to NC20, czyli jasny kolorek, wpadający całkowicie w żółte tony. Do mojego kolorytu cery, gdzie przez większość roku noszę podkład Bourjois Healthy Mix 52 pasuje wyśmienicie. Konsystencja jest dość lejąca, ale mimo to trzeba przyznać, że korektor jest świetnie napigmentowany, a podczas rozcierania tej pigmentacji nie traci. W przypadku kiedy nakładam go pod oczy, wystarcza mi niecałe pół pompki do uzyskania mocnego krycia, dlatego przy dacie ważności wynoszącej 6 miesięcy od otwarcia i sporej gramaturze, warto rozważyć jego kupno na spółkę z koleżanką/kuzynką/siostrą/mamą itp., żeby się nie zmarnował. Na zdjęciu poniżej pokazałam Wam jego ilość po wyciśnięciu całej pompki.



Jeśli chodzi o najważniejsze, czyli działanie, tutaj korektor sprawdza się fantastycznie, o ile mamy na myśli przykrywanie niedoskonałości na twarzy. Po przypudrowaniu utrzymuje się cały dzień, nie ściera podczas dotknięcia, nie zmienia koloru i naprawdę nie mam mu w tym względzie nic do zarzucenia. Jeśli jednak chodzi o skórę pod oczami, sprawa wygląda troszkę inaczej. Mianowicie przez to, że korektor jest dość ciężki nie ma opcji, by nie zastosować uprzednio kremu pod oczy. Jednak pomimo nałożenia kremu czasem zdarza się, że Pro Longwear z chwili na chwilę zaczyna wyglądać po prostu brzydko, sucho (jak tynk), dając wrażenie jakby skóra pod oczami była kompletnie odwodniona, a ponad to lubi niejednokrotnie podkreślać zmarszczki. Do tej pory nie wyczułam od czego to jest zależne, ponieważ są dni, że na tym samym kremie wygląda świetnie, pół satynowo i pomimo upływu wielu godzin wciąż świeżo, a są dni, że wygląda tak źle, iż kompletnie nie jestem z niego zadowolona i mam ochotę zmyć. Na szczęście tych gorszych dni jest o tyle mało, że skłonna jestem mu to wybaczyć.



Podsumowując: Korektor MAC Pro Longwear to dobry kosmetyk, choć moim zdaniem lepiej sprawdza się na twarzy, niż pod oczami. Jestem pewna, że stosując go dłuższy czas pod oczy bez uprzednio nałożonego kremu mógłby przesuszyć te delikatne okolice, dlatego ja nie byłabym aż taką ryzykantką. Krycie jakie możemy uzyskać za jego pomocą jest od średniego po mocne. Trwałość jak wspomniałam bez zarzutu, a duża gramatura ciężka do samodzielnego wykończenia w czasie określonym przez producenta, o ile nie jesteście wizażystkami i nie malujecie klientek. Generalnie jak na produkt tego typu jest ok, ale myślę, że podobne można znaleźć szukając w niższej półce cenowej. Jego koszt to mniej więcej 80 zł. Czy kupię ponownie? Raczej nie, ponieważ prawdopodobnie będę się rozglądać za równie dobrą propozycją o mniejszej gramaturze, którą bez problemu samodzielnie wykończę. A Wy co uważacie na jego temat?

czwartek, 1 czerwca 2017

Eyeliner Clinique Pretty Easy

Witajcie! Uff... jak dobrze znowu być w blogosferze! W ubiegły piątek wróciłam ze szpitala i na szczęście miewam się już nieco lepiej. Wg. założeń specjalistów do 2 miesięcy ból kręgosłupa powinien mi już całkiem minąć, co napawa optymizmem, jednak mimo wszystko wolę nie cieszyć się na zapas i poczekać co okaże się w praktyce.

W dzisiejszym poście poopowiadam Wam trochę o eyelinerze, który "chodził" za mną już od dłuższego czasu, aż w końcu na niedawnej promocji w Sephorze -20% ostatecznie postanowiłam go zakupić. Wiedziona ciekawością oraz obietnicami ekstremalnej precyzji, trwałości i wygody podczas aplikacji, podsycanymi również przez blogosferę i Youtube, niezwłocznie przystąpiłam do testów.




To, co charakteryzuje owy eyeliner i jest widoczne zaraz po zdjęciu skuwki to bardzo, ale to bardzo ostro ścięta końcówka, mająca zapewnić jak największą dokładność podczas rysowania kreski. Co ważne, końcówka eyelinera nie jest filcowa, a jest to po prostu bardzo mocno zbity i nierozczapierzający się pędzelek, dzięki czemu nawet po kilkunastu użyciach, kosmetyk nie przerywa podczas aplikacji, gdyż tusz cały czas dochodzi do samiutkiego końca. Mam nadzieję, że rozumiecie co mam na myśli :).




Dzięki temu eyelinerowi rysowanie kreski może stać się albo bajecznie łatwe, albo wręcz przeciwnie, a zależne jest to od stopnia naszego "zaawansowania". Otóż, jeśli jesteście słabiej wprawione lub nieco mniej dokładne, praca z tym kosmetykiem może okazać się dość trudna, gdyż daje on kolor już po najlżejszym zetknięciu pisaka z powieką, a przez to, że jest długotrwały, ciężko jest dokonać następnie jakichkolwiek poprawek bez solidnego naruszenia reszty makijażu. Jeśli natomiast rysowanie kresek nie sprawia Wam problemów, to jestem pewna, że pokochacie ten produkt, gdyż dzięki niemu można narysować nawet najbardziej wymyślną i wywiniętą  jaskółkę, kreski grube, cienkie jak nitka lub jakie tylko przyjdą Wam do głowy - pełna dowolność.

Jeśli o mnie chodzi, rzadko kiedy decyduję się na rysowanie jaskółki, ponieważ przy moich opadających powiekach jest to nie lada wyzwanie, aby równie ładnie wyglądała kiedy patrzę normalnie na wprost i kiedy podnoszę brwi, jednak dzięki temu eyelinerowi coraz częściej się do niej przekonuję i kto wie, może nawet zacznę nosić na codzień? Ale to w przyszłości, bo na razie jestem na etapie ćwiczeń. Bardzo fajnie też służy mi do zagęszczania linii rzęs, kiedy nie mam ochoty na wyraźną kreskę, a chcę zaledwie delikatnie przyciemnić ten obszar.



Jednak pomimo wszelkich zalet nie jest to kosmetyk bez wad. Otóż jego największym minusem jest bardzo wodnista formuła, przez co o ile nie mamy dobrze odtłuszczonej lub porządnie przypudrowanej skóry, lubi niestety czasem wchodzić w linie mimiczne i delikatnie się rozlewać, co możecie zobaczyć na poniższym zdjęciu. Potrafi być to mocno irytujące, ale jeśli należycie zadbamy o odpowiednie przygotowanie, to z automatu problem znika.



Jestem ciekawa jakie są Wasze ukochane eyelinery do oczu. Moim niezmiennie pozostaje czarny eyeliner w kałamarzu z Wibo i teraz dochodzi również ten. Cena Pretty Easy wynosi od 69 do 99 zł w zależności gdzie kupimy, choć ja standardowo polecam Sephorę lub sklep Cliniqie, ponieważ tam mamy przynajmniej gwarancję oryginalności każdego z produktów. Buziaki! :*

środa, 19 kwietnia 2017

Matowe pomadki w płynie Delia Cosmetics

Witajcie! Dzisiaj opowiem Wam trochę o nowości marki Delia, czyli matowych pomadkach w płynie, do recenzji których zbierałam się dość długo. Czytałam o nich sporo, najczęściej pochlebnych opinii, stąd chciałam przetestować je dla Was jak najdokładniej, by móc w pełni przedstawić własny punkt widzenia, który niestety będzie daleki od ochów i achów.

Pomadki przyszły do mnie zapakowane w urocze, kartonowe pudełko, przewiązane różową wstążką, w środku zapakowane w różowy woreczek. Trzeba przyznać, że marka Delia dba o to, by influencerki poczuły się, jakby co kilka miesięcy odwiedzał je Mikołaj :). Sposób pakowania każdorazowo jest na wysokim poziomie i całościowa estetyka bardzo do mnie przemawia.





W środku znalazło się 6 odcieni matowych pomadek w płynie, z których każda posiada nazwę, odpowiadającą imieniu jednej ze światowych aktorek, które przeszły do historii kina. Zamysł świetny i bardzo trafiony!

Opakowania są eleganckie i wyglądają, jakby w środku znajdowała się pomadka w sztyfcie. Całość psują tylko naklejki z tyłu, które ciężko się odklejają, zostawiając na skuwce lepiący się klej, ale wystarczy przetrzeć ją alkoholem izopropylowym i problem znika.




Kolory są obłędne i początkowo byłam ogromnie ucieszona, że takie cudeńka trafią do moich szminkowych zbiorów. Po swatchach na dłoni pigmentacja wydawała się być genialna.



Niestety na ustach czar prysł. Pigmentacja dwóch najjaśniejszych odcieni (Bridget i Audrey) podczas aplikacji pozostawiała wiele do życzenia. Miałam wrażenie, że jest w nich za dużo warstwy olejkowej, przez co równomierne nałożenie graniczyło z cudem. Na szczęście w pozostałych odcieniach tego problemu nie było. Pojawił się natomiast inny. Pomadki bardzo szybko zastygają, więc trzeba się mocno spieszyć, aby zdążyć je nanieść zanim zaschną, jednak przez to, że ich konsystencja jest niemal jak woda, trzeba mieć wręcz chirurgiczną precyzję, aby dokładnie rozprowadzić je na ustach. To nie koniec, chwilę po zastygnięciu pomadki te w moim przypadku nie nadawały się do noszenia. Podczas mówienia oddzielały się od śluzówki warząc się i tworząc nieładne krechy, skawalały się, rolowały, zbierały w kącikach oraz zmarszczkach ust i to dosłownie 5 minut po aplikacji. Ponad to przy "dłuższym" noszeniu, które trwało u mnie ok. godzinę, bo tyle dałam radę wytrzymać, odczuwałam ściągnięcie i wysuszenie, które powodowało u mnie duży dyskomfort.

Poniższe zdjęcia zostały wykonane zaraz po rozprowadzeniu każdego z kolorów. Jak widać, Bridget jest zważona od razu. Reszta odcieni wyglądała dokładnie tak samo tyle, że parę minut później.



Także odnosząc się do obietnic producenta:
* gwarantowany efekt matowy - owszem, jest to 100% mat bez grama połysku
* jest jednocześnie trwała (lekko schodzi przy jedzeniu dużego posiłku) - bez szans, u mnie schodzi po parunastu sekundach
* nie odbija się na szklankach (co jest częstym problemem przy używaniu pomadki) - sprawdziłam, nie odbija, ale co z tego, jak skawalone resztki zostają na moich wargach :(
* nie wysusza ust (jak to zwykle bywa przy pomadkach matowych) - moje wysusza
* ma oryginalne opakowanie - to prawda, opakowanie jest bez zarzutu
* przyjemnie pachnie - charakterystycznie dla większości kosmetyków Delia, dość intensywnie, ale ok
* ma dobrą cenę, na półce to 15,80 zł - cena byłaby super, gdyby szła w parze z jakością
* 6 głębokich kolorów - fakt, kolory są idealne!

Niestety, ale tym razem z produktu jestem całkowicie niezadowolona. Wiem jednak, że ma on swoich zwolenników, więc być może jestem w mniejszości, ale ze swojej strony nie polecam. Pomadki poleciały do mojej koleżanki, u której mam nadzieję, że spiszą się lepiej jak u mnie.

Życzę Wam przyjemnej reszty tygodnia! :*

sobota, 14 stycznia 2017

Cukiereczki od Lancome - mascara Hypnose Volume-a-porter, koloryzujący błyszczyk Lip Lover 316 i kredka do oczu Le Crayon Khol 01 Noir

Cześć! Jakiś czas temu, tuż przed Świętami, podczas wizyty w Sephorze udało mi się wypatrzyć ciekawy zestaw mojej ulubionej marki luksusowej, czyli Lancome. W zestawie znajdowała się pełnowymiarowa mascara Hypnose Volume-a-porter oraz miniaturki błyszczyka do ust i kredki do oczu. Jako człowiek z natury łaknący poznać nowości wszelakie, nie omieszkałam wydać 155 zł i zakupić wspomniany zestaw, aby przetestować nie tylko nieznaną mi dotychczas mascarę, ale również poznać błyszczyk i kredkę z którymi do tej pory nie miałam do czynienia. Lećmy zatem po kolei :).


Opis Hypnose Volume-a-porter zaczerpnięty ze strony wizaz.pl:
"Marka Lancôme stworzyła produkt, który podkreśla siłę spojrzenia – tusz do rzęs Hypnôse Volume-à-porter. Kaszmirowa miękkość rzęs. Objętość rzęsa po rzęsie. Nowa maskara Hypnôse Volume-à-porter zaledwie jednym ruchem pozwala nadać rzęsom widoczną objętość. Stają się one wizualnie gęstsze i wydłużone, zachowując przy tym swoją naturalną elastyczność. Hypnôse Volume-à-porter to połączenie delikatnego aplikatora oraz unikatowej formuły, wzbogaconej o lateks i komórki macierzyste róży. Dzięki temu makijaż nie osypuje się i nie kruszy przez wiele godzin. Rzęsy pozostają intensywnie czarne, miękkie i wydłużone."

To, co spodobało mi się na samym początku to opakowanie zewnętrzne. Dość ciężkie, grafitowe, lustrzane, z subtelnie wytłoczoną nazwą marki oraz samej mascary, umieszczoną na odkręcanej części. Od razu widać, że mamy do czynienia z produktem o wysokiej jakości.

Zanim przejdziemy do szczoteczki, warto wspomnieć o zapachu, który jest wyczuwalny po odkręceniu tuszu. Perfumowany, dość wyraźny, ale zarazem nie za mocny i baaardzo przyjemny dla mojego nosa. Nie wiem co Wy uważacie w tym temacie, ale jak dla mnie to super urozmaicenie i chciałabym, aby marki częściej wprowadzały perfumowane mascary na rynek :).

Jeśli chodzi o szczoteczkę, nie wyróżnia się ona niczym specjalnym. Silikonowa, stożkowa, często widywana także u tuszy marek drogeryjnych. Dobrze maluje się nią rzęsy.



Natomiast efekt jaki Hypnose Volume-a-porter daje na rzęsach jest absolutnie świetny! Przy zaledwie kilku ruchach, rzęsy stają genialnie podkreślone, rozdzielone, uniesione i pogrubione. Do tego mascara rzeczywiście pozwala na zachowanie miękkości rzęs, które pomimo nałożenia tuszu są w dotyku takie, jakbyśmy nic na nich nie miały. Trwałość określiłabym na tym samym poziomie co L'Oreal Volume Million Lashes, czyli u mnie dobrych 6 godzin bez żadnego osypywania się, kruszenia, czy rozmazywania. Poniżej nałożona jest jedna warstwa, bez rozdzielania grzebykiem. Serdecznie polecam!!!


______________________________________________________________________________________


Błyszczyka Lip Lover przyznam, że dotąd nawet nie kojarzyłam. Jedyny błyszczyk Lancome jaki dotąd posiadałam to dwa rodzaje Juicy Tubes, z których byłam bardzo zadowolona (o jednym z nich opowiadałam TUTAJ, drugi ostatecznie dałam Siostrze), dlatego ucieszyłam się, że będę miała okazję poznać coś nowego i miałam nadzieję - równie dobrego :). Nie zawiodłam się!

Aplikator to spłaszczona "łopatka" dozująca wystarczającą ilość kosmetyku potrzebną do pełnego pokrycia ust. Błyszczyk jest koloryzujący i przyznam, że początkowo przestraszyłam się kompletnie nienaturalnego, cukierkowego różu, ale kompletnie niepotrzebnie, bo na ustach wygląda bardzo zmysłowo, powiększając optycznie wargi i wg. mnie o dziwo będzie pasował do większości typów urody.



Opis Lip Lover zaczerpnięty ze strony sephora.pl:
"Lancôme prezentuje nowość z linii In Love: Lip Lover. Nowy błyszczyk do ust zapewniający komfort jak po użyciu balsamu, intensywność koloru pomadki oraz modelujący blask błyszczyka. Sekret blasku Lip Lover tkwi w nieklejącym się olejku, który wygładza nierówności, jak także formule nasyconej pigmentami, która łączy się z kolorem ust, podkreślając ich urodę i tworząc intensywny odcień. Efekt nawilżonych i odżywionych ust do 8 godzin.
Dzięki szerokiej gamie odcieni usta zyskują niepowtarzalny, kuszący wdzięk, zapraszając do pocałunku… All your lips need is… Lip Lover!"

Mogę się niemal w całości podpisać pod powyższymi słowami. Błyszczyk jest gęsty, baaardzo nawilżający, ładnie pielęgnuje usta i u mnie utrzymuje się ok. 3h, co jak na tego rodzaju kosmetyk jest uważam świetnym wynikiem. Dodatkowo nie klei się i nie zbiera brzydko w kącikach ust.

Zanim go nałożę, lubię obrysować sobie usta konturówką Essence Wish Me A Rose, która genialnie z nim współgra, aby na nowo zdefiniować kontur swoich ust. Rezultat jest mega i na pewno po jego wykończeniu zdecyduję się na pełnowymiarową wersję, choć zdaję sobie sprawę, że również drogeryjny odpowiednik raczej nie byłby trudny do znalezienia, choć może się mylę? ;)


______________________________________________________________________________________


I w końcu przechodzimy do "czarnej owcy" tego zestawu, czyli kredki Le Crayon Khol w odcieniu 01 Noir, czyli po prostu czarnym. Liczyłam na miękkość, mocną pigmentację i wysoką trwałość, otrzymując jedynie dwie pierwsze. Kredka owszem, jest miękka i cudownie sunie po powiekach, owszem - jest napigmentowana jak diabli, przez co nie musimy się napracować chcąc wydobyć kolor, ale jej trwałość to niestety kompletna porażka :( Nie pokazywałam Wam jej na oku, bo po pierwsze, każdy wie jak prezentuje się czarna kredka na powiece, a po drugie jakkolwiek bym jej nie nałożyła, czy to na górną powiekę, czy dolną, po pół godziny efekt jest opłakany i nadający się tylko do zmycia.


(na zdjęciu w duecie z błyszczykiem Lip Lover)

Przy którymś jednak podejściu, udało mi się w końcu znaleźć na nią dwa sposoby. Mianowicie, pierwszy jest taki, że okazało się iż kredka potrafi ładnie wyglądać i utrzymywać się, będąc mocno roztarta przy granicy górnych rzęs oraz, że potrafi też tworzyć skuteczny podkład pod ciemne kolory cieni, przy tworzeniu np. mocniejszego smokey eyes. Niestety, ale to jedyne zalety, jakie udało mi się w niej dostrzec, przez co w moim odczuciu absolutnie nie jest warta swoich niemal 90 zł w cenie regularnej.

Jak Wam się podoba ten zestaw Lancome? Uważacie, że warto go było nabyć? Ja myślę, że tak, ponieważ dzięki niemu miałam okazję przetestować 3 całkowicie nieznane dotąd sobie produkty, z których 2 bardzo mile mnie zaskoczyły i na pewno z chęcią będę do nich wracać. Również cena 155 zł choć wysoka, jak na 3 kosmetyki (w tym dwie spore miniatury) uważam, że jest w miarę przystępna, ponieważ standardowo taki jest koszt samej tylko mascary. Dajcie mi znać jakie produkty Lancome z czystym sumieniem mogłybyście mi polecić, a tymczasem życzę Wam udanego weekendu! :*

piątek, 30 grudnia 2016

Podkład Catrice HD Liquid Coverage 010 Light Beige + sylwestrowe życzenia na 2017 rok

Witajcie! Jak po Świętach? Mam nadzieję, że wszystko u Was w porządku i jesteście gotowi do jutrzejszych, sylwestrowych szaleństw :). A'propos sylwestrowej nocy - w tym wyjątkowym czasie warto pamiętać o kilku zasadach, którymi rządzi się karnawałowy makijaż i które tym samym pozwolą nam zachować nienaganny, świeży wygląd do samego rana. Jedną z nich jest ta, która mówi, aby stawiać przede wszystkim na produkty sprawdzone i trwałe. Do podkładów spełniających owo kryterium, myślę że spore grono osób będzie mogło zaliczyć ostatnio ogromnie pożądany podkład Catrice HD Liquid Coverage, który nie dość, że wytrzymuje na mojej mieszanej cerze nieprzerwanie od rana do wieczora, to do tego wygląda jak druga skóra, nie tworząc maski, przez co śmiało może konkurować z podkładami marek luksusowych jak np. Estee Lauder Double Wear.

Podkład zamknięty został w eleganckiej, szklanej buteleczce wykonanej z matowego szkła, o pojemności 30 ml z dołączoną pipetką do jego dozowania, co od razu przywodzi mi na myśl mój ukochany podkład Lancome Miracle Air de Teint, o którym opowiadałam w TYM wpisie.



Konsystencja jest dość mocno leista, a sam podkład świetnie napigmentowany, przez co jego krycie określiłabym na poziomie od średniego po mocne. U mnie wystarcza jedna cieniutka warstwa, aby zakryć drobne niedoskonałości na tyle, aby nie rzucały się za nadto w oczy.



Odcień, który wybrałam to 010 Light Beige, czyli jasny beż, najjaśniejszy kolor spośród wszystkich dostępnych. Tutaj nazwa została trafiona w sedno ponieważ, mimo że odcień ten zawiera w sobie delikatnie żółte tony, to jednak w moim odczuciu sprawdzi się głównie w przypadku cer neutralnych. Moja skóra z natury zawiera w sobie dużo żółtego pigmentu, przez co większość roku jestem na poziomie Bourjois Healthy Mix 52 Vanilla, dlatego niestety catrice'owy Light Beige nie do końca był w stanie się do mnie dopasować, ponieważ okazał się nie dość, że nieco za jasny, to przede wszystkim zbyt mało żółty. Kolejne numery z gamy również są dla mnie nietrafione, ponieważ 020 jest zbyt różowy, a następne znowuż za ciemne :(.




Jeśli jednak chodzi o sam wygląd i zachowanie podkładu na twarzy, to efekt na prawdę zadowala. Na poniższym zdjęciu, po prawej stronie mam nałożony jedynie sam podkład i chociaż odcień jak wspomniałam, nie jest do końca dobrze dobrany (nie widać kolorytu szyi, ale musicie mi uwierzyć na słowo, że różnica jest dość widoczna), to po wykończeniu makijażu (konturowanie, brązer, róż) jestem w stanie wyjść w nim do ludzi. A lubię go, bo pomimo nieprzyjemnego dla mojego nosa, perfumowanego, pudrowego zapachu, utrzymuje się na twarzy świetnie, wieczorem wymagając niewielkich poprawek jedynie w strefie T. Wygląda bardzo naturalnie i nie daje efektu płaskiego matu, sprawiając wrażenie ładniejszej skóry. Z biegiem czasu nie zapchał mnie, nie podrażnił i nie uczulił, a do jego zmywania każdorazowo używam płynu dwufazowego, gdyż zwykły micel nie do końca sobie z nim radzi, tak mocno jest trwały!



Pomimo braku idealnego dla mnie odcienia nie mogę nie polecić tego podkładu, gdyż jest to na prawdę świetny kosmetyk w super cenie (ja płaciłam 27.99 zł w Drogeriach Polskich). Jestem przekonana, że bardzo dobrze sprawdzi się na cerach mieszanych, aczkolwiek jeśli chodzi o mocno tłuste i suche nie jestem pewna - może być różnie. Niemniej jak na drogeryjny, przyzwoicie kryjący podkład, z pewnością jest to numer jeden, który warto wypróbować, chociażby po to, by wyrobić sobie własne zdanie :).

Dajcie mi znać czy miałyście z nim styczność i jakie są Wasze odczucia względem niego.

Z TEGO MIEJSCA CHCIAŁAM ŻYCZYĆ WAM NIEZAPOMNIANEJ SYLWESTROWEJ NOCY I WIELU BĄBELKÓW W SZAMPANIE! ;) ABY NOWY ROK 2017 BYŁ DLA WAS PRZEŁOMOWYM, WYJĄTKOWYM I RADOSNYM CZASEM! HAPPY NEW YEAR!!! :***
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...