Pokazywanie postów oznaczonych etykietą biografia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą biografia. Pokaż wszystkie posty

10 lipca 2017

Portret "znanego spod Somosierry Kozietulskiego siostry"



Magdalena Jastrzębska nie każe sympatykom swojej twórczości czekać długo na kolejną opowieść biograficzną. Pisze i publikuje regularnie. Autorka ma już pokaźny dorobek i grono wiernych czytelników. Inspiracje czerpie przeważnie z dzieł sztuki. Z uwagą przygląda się znajdującym się w obiektach muzealnych portretom kobiet, szczególnie polskich dam, i zastanawia się, jakie życie wiodły w swoich czasach, o czym myślały i jakie wartości im przyświecały. W trakcie obcowania z dziełami malarskimi wyobraźnia podsuwa wiele interpretacji i przywodzi na myśl różne skojarzenia, ale nie sposób nie zadać sobie wtedy pytania: czy zachowały się jakieś pamiątki po przedstawionej postaci i co kryją w sobie dokumenty na jej temat. Kolejna koncepcja twórcza zrodziła się w głowie autorki za sprawą obrazu austriackiego malarza Josepha Grassiego, znajdującego się we wrocławskim Muzeum Narodowym. Widniejący na okładce wizerunek Klementyny Kozietulskiej, namalowany podczas jej pobytu w Dreźnie w 1804 roku, zachwyca i jest bardzo dobrym przykładem wykreowanego przez Grassiego typu idealnej urody kobiecej, jednoczącego delikatność z powabem i zmysłowością.


Najnowsza książka Magdaleny Jastrzębskiej to napisana w duchu empirowym opowieść biograficzna o Klementynie z Kozietulskich Walickiej, drugiego ślubu Wichlińskiej (1780−1862) −  damie trzech epok: Polski stanisławowskiej, napoleońskiej i kongresowej. Jej losami zilustrowała autorka burzliwe lata przełomu XVIII i XIX wieku, kiedy ważyły się losy Rzeczpospolitej, gdy schyłek oświecenia rozpraszał już świt romantyzmu.

Ukazane w publikacji ścieżki życia Klementyny Kozietulskiej: od niezbyt zamożnej szlachcianki ze Skierniewic do wpływowej na salonach warszawskich damy, która cieszyła się szczególnymi względami u namiestnika Królestwa Polskiego − generała Józefa Zajączka, dowodzą schyłkowego charakteru epoki, której aktorzy, miotani gwałtownymi wydarzeniami, usiłowali odnaleźć miejsce dla siebie. Także bohaterka opowieści Jastrzębskiej poszukiwała szansy dla swej indywidualności w natłoku politycznych przesileń, walk wewnętrznych i kalkulacji zewnętrznych. Dla kobiet ówczesnej doby taką szansę stwarzało przede wszystkim zrobienie tak zwanej dobrej partii. Miłość, tęsknotę za wielkim uczuciem wiązały z poszukiwaniem partnera, który zapewni przedstawicielkom drobnej szlachty ocalenie albo wywyższenie społeczne. Kobiety, zwłaszcza z  rodzin ziemiańskich, zajmowały się głównie utrzymywaniem stosunków towarzyskich i bywaniem na salonach. W związku z tym wykazywano dużą dbałość o ich wykształcenie, by mogły należycie pełnić funkcje reprezentacyjne. Było to jednak tzw. wykształcenie domowe. Nie inaczej było u bohaterki opowieści Magdaleny Jastrzębskiej.

18 czerwca 2017

"Lecz myśl wolna i nie zna kajdanów, poprzez góry i morza ulata"




 Listopad… już kir czarny z zachodu roztacza śnieżyce
Nikną gwiazdy jedna za drugą, znikła tarcza promienna księżyca
Zabłąkane daleko na stepie pośród jęku, zamieci i wycia…
Tak daleko od progów ojczystych, od radości uśmiechu i życia
Wolniuteńko stąpają wołki bure, kołchozowe, robocze
Arba skrzypi i wolno po zamarzniętej tej ziemi chybocze
Przytulone do siebie jedziemy połączone węzłami niedoli
Łzy nas dławią gorące. Łzy poniżeń, cierpienia, niewoli
Lecz myśl wolna i nie zna kajdanów, poprzez góry i morza ulata
Leci w kraj daleki, nieznany z pozdrowieniem dla syna i brata.

Regina Szablowska-Lutyńska, Z Mizocza do Kazachstanu [w:] Marek A. Koprowski, Dziewczyny kresowe, Replika, Warszawa 2017, s. 74-75.


Ten poruszający wiersz na pamiątkę zaćmienia księżyca, które nastąpiło w nocy z 4 na 5 listopada 1941 roku, ułożyła trzynasto- lub czternastoletnia dziewczynka i jej matka, rzucone wraz z dziadkami w kazachstańskie stepy. Mała Regina dzień po dniu notowała w swoim pamiętniku najważniejsze wydarzenia. Dzięki temu jego autorka po wielu latach mogła ze szczegółami odtworzyć swoje wojenne, w tym zesłańcze losy. Z opowieścią o zdarzeniach, których była świadkiem, możemy zapoznać się, sięgając po książkę historyka Marka A. Koprowskiego pt. Dziewczyny kresowe, będącej zbiorem dziewięciu przejmujących opowieści Polek urodzonych nie tylko na dawnych Kresach Rzeczpospolitej: Wołyniu, Wileńszczyźnie, Żytomierszczyźnie, Kijowszczyźnie, Podolu, lecz także na Dalekim Wschodzie: nad Morzem Czarnym (Odessie), Morzem Japońskim  (we Władywostoku) oraz w Mołdawii (w Bielcach), a więc z dziada i pradziada mających kresowe korzenie.

Każda taka publikacja poszerza „ogród pamięci”, jak to ujmuję. W ten sposób pamięć o ofiarach represji sowieckiego aparatu terroru przetrwa aż do następnych pokoleń. Jak powiedziała autorowi książki Regina Szablowska-Lutyńska, należy mieć nadzieję, że następne pokolenia będą potrafiły utrwalić pamięć o bezpowrotnie minionej przeszłości, o dawnych społeczeństwach, które przestały istnieć na Kresach w wyniku okrutnych trybów historii.

18 maja 2017

"Żołnierzu - spocznij! Artysto - trwaj!" Biografia Aleksandra Żabczyńskiego




Aleksander Żabczyński – wybitny polski aktor, kapitan II Korpusu Armii gen. Andersa, walczył pod Monte Cassino. W 73. rocznicę bitwy publikuję ponownie swoją recenzję biografii napisanej przez Ryszarda Wolańskiego






Aleksander Żabczyński… Wszechstronnie utalentowany artysta, piękny duszą i wnętrzem człowiek, wielki patriota. Po lekturze biografii aktor ten zawładnął moim sercem. Żadnego aktora polskiego tak nie pokochałam jak jego. Współczesne gwiazdy, czy to zagraniczne, czy polskie, bledną przy nim, przynajmniej w moich oczach.

Autor biografii wykonał iście tytaniczną pracę dokumentacyjną, kronikarską, pisarską i rekonstrukcyjną. Najtrudniejszym zadaniem było, jak sam autor wyznał, zbadanie i odtworzenie losów wojennych i powojennych Aleksandra Żabczyńskiego. Mamy do czynienia z publikacją wyjątkową na tle podobnych, licznie dziś ukazujących się. Bo nie jest ona jedynie biografiąŻaby”, lecz także swoistą monografią na temat naszego dorobku kinowego i teatralnego, zwłaszcza przedwojennego „Pollywoodu”. Mieliśmy bowiem własny Hollywood, próbowaliśmy go budować z niemałymi sukcesami, czego przejawy opisuje Ryszard Wolański. Trudno nie zadawać sobie pytania, jak wyglądałoby polskie kino, gdyby nie wybuchła druga wojna światowa i gdyby nie jarzmo komunizmu, które narzucono nam po jej zakończeniu.

4 maja 2017

"Ścieżki życia" Feliksa Trusiewicza - harcerza, żołnierza wołyńskiej Armii Krajowej i pisarza




Ścieżki mojego życia to napisana przepiękną polszczyzną kresową autobiografia - urodzonego u zarania niepodległości Drugiej Rzeczpospolitej - wybitnego Polaka, przez całe życie wiernego trzem wartościom: Bóg, honor i Ojczyzna, harcerza, kolejnego zasługującego na odznaczenie Sprawiedliwego wśród Narodów Świata, żołnierza wołyńskiej Armii Krajowej, mechanika samolotowego, mającego na swoim koncie wiele osiągnięć inżyniera, debiutującego w późnym wieku obiecującego pisarza, a także męża, ojca i dziadka.

Ścieżki mojego życia to cenny dokument historyczny, to bowiem charakterystyka kawału polskiej historii rozgrywającej się przez cały XX wiek, ale także zapis obserwacji rzeczywistości dzisiejszej, postnowoczesnej. Jej siłą są rzeczowość, pokora, powściągliwość ocen, szczerość opowiadania. W tej autobiograficznej książce znajdziemy także swego rodzaju pamiętnik z okresu dojrzewania i lat edukacji kolejno w Łucku, Klewaniu, Kołkach i znów w Klewaniu (nie brakuje interesujących anegdot dotyczących szkolnych przygód, kolegów Żydów i Ukraińców oraz nauczycieli), a także subtelną, zapisaną między wierszami historię rodzącego się uczucia do przyszłej żony Wiesławy. Ponadto z ogromnym pietyzmem Feliks Trusiewicz odtworzył topografię swojego domu i gospodarstwa, obyczaje i codzienne życie ludzi zamieszkujących Wołyń przed drugą wojną światową, szczególnie jego rodzinną wieś Obórki i okolice. Z czułością i miłością sportretował swojego przedwcześnie zmarłego ojca, macochę, rodzeństwo i ukochaną babcię Wiktorię Kopij, której zadedykował tę książkę.

Są w autobiografii zachwyty nad pięknem tamtejszej przyrody o każdej porze roku, często groźnej i niedostępnej, jest pamięć o niezwykłych mieszkańcach tej krainy podmokłych łąk, mszarów, lasów, błot i rozlewisk… Jak wspomina autor,

[…] chodziłem z kolegami na długie wycieczki na wschód od Klewania. Tam w okolicy Smorżew były przepastne jary i tajemne, ukryte w zieleni pieczary po wydobyciu kredy. Taka jest rzeźba wyżyny rówieńskiej, pofałdowana i pełna jarów.


Autor zapamiętał również przejażdżki saniami w zimowej scenerii do Łopatnia, wycieczki szkolne, między innymi do Janowej Doliny, na cmentarze legionistów w Koszyszczach i Kostiuchnówce, do Czartoryska nad Styrem, gdzie zwiedził „piękny gotycki kościół i jego rozległe tajemne podziemia”.
Mapka w Leksykonie zabytków architektury Kresów południowo-wschodnich

Obok reminiscencji znajdziemy w książce wspaniałe, pełne cennych detali przyczynki etnograficzne (np. fascynujące opisy bogatej kultury ludowej Wołynia, jego folkloru, architektury miast i miasteczek, powszednich i świątecznych obyczajów) oraz historyczne. Autor przypomina na przykład, że

Kołki doskonale znał Józef Ignacy Kraszewski, który przez siedem  był zarządcą majątku we wsi Omelno, oddalonej o siedem kilometrów od Kołek. W tym czasie pisarz napisał Wspomnienia Wołynia, Polesia  i Litwy. Według Kraszewskiego to miasteczko nazywało się kiedyś Romanów, ale po pożarze, który je strawił w połowie osiemnastego wieku, nadano mu nazwę Kołki.
Miasteczko to było typowe dla północnego Wołynia. Położone nad rzeką Styr, długim szeregiem parterowych drewnianych budynków ciągnęło się wzdłuż prawego brzegu tej rzeki. Ubogie i cywilizacyjnie zacofane, jak cały otaczający region, nie posiadało kanalizacji, studni głębinowych, porządnych chodników ani utwardzonych ulic […]. Dopiero na przełomie lat 20. i 30. wybrukowano część głównej ulicy biegnącej od mostu. Większe budowle w miasteczku to: kościół, cerkiew, synagoga, młyn, no i most, wszystko drewniane.

Na następnych stronach możemy przeczytać charakterystykę wielonarodowościowego społeczeństwa kołkowskiego. Jak pisze autor, „taka różnorodność występowała też w szkole, zarówno wśród uczniów, jak i nauczycieli”. Nauczycielką polskiego w klasach szóstej i siódmej była Dora Herszkowiczówna - Żydówka. Warto przytoczyć historyjkę związaną z jedną z prowadzonych przez nią lekcji, którą Feliks Trusiewicz zapamiętał szczególnie:


Pewnego razu ćwiczyliśmy inscenizację wiersza Adama Mickiewicza Pani Twardowska. Ja grałem rolę Twardowskiego. W miejscu, gdzie należało mówić: „z bród żydowskich ma być strzecha…”, pani Dora przerwała mi, mówiąc: „Trusiu, powiedz z bród hiszpańskich…”. Byłem zadowolony z tej zmiany, bo wobec moich żydowskich koleżanek i kolegów brzmiało to niezręcznie. Żydzi dobrze postrzegali Mickiewicza, chociażby za Jankiela, ale dzieci i młodzież mogła czuć się urażona zwrotem „z bród żydowskich ma być strzecha…”. Jak wiadomo, w czasach mickiewiczowskich wszyscy Żydzi mieli długie brody, zaś Polacy, Litwini i Rusini - rzadziej.

Autor wspomina z dumą swoją przynależność do harcerstwa, Krucjaty Eucharystycznej, organizacji „Strzelec” w Obórkach, lektury wielu książek, mrożącą krew w żyłach przygodę… z wilkami (tak! tak!) oraz ciężką pracę polową w gospodarstwie, by utrzymać rodzinę po śmierci ojca. Wszystko to ukształtowało silny charakter i zaszczepiło wartości, dzięki którym pokolenie Feliksa Trusiewicza, co on sam podkreśla, zdało egzamin w czasie drugiej wojny światowej.

28 listopada 2016

"Są miłości, które mogą się układać zależnie od warunków życia, (...), lepiej albo gorzej, mogą zwiększać się lub słabnąć, ale zupełnie inaczej jest z miłością między Matką a synem..."



Jej pisane płomiennymi słowami książki pozwalają myślą, sercem i duszą ulatywać wstecz, szczególnie do domów rodzinnych, w których wzrastali najlepsi synowie i córki naszej ojczyzny. W tropieniu i odkrywaniu ulotnych znaków ziemskiego losu najwybitniejszych Polaków Barbara Wachowicz jest niestrudzona. Otrzymujemy kolejny owoc przeżywanych przez pisarkę „przygód w poszukiwaniach rzeczy narodowych polskich”. Oto zbiór niezapomnianych portretów najpiękniejszych postaci matczynych naszej historii, muzyki i literatury - prawdziwych Mulier Fortis (statecznych niewiast), familiae matris, „matron Sercem i Sumieniem błyszczących”, „zwykłych polskich matczysk”…

Współczesne polskie matule mogą w tej książce zobaczyć siebie w radości i trudzie budowania ogniska domowego, wychowywania dzieci, organizowania dnia codziennego, wspólnego bytowania, śmiania się, podróżowania i walczenia z przeciwnościami. Książka opowiada o różnych barwach macierzyństwa i dzieciństwa. Używając słów Melchiora Wańkowicza, można metaforycznie powiedzieć, że

Przecież ta książka jest dla mamuś i dla tych, którzy mieli dzieci, i dla tych, którzy byli dziećmi. Ta książka jest po to, żeby złożyli samotne ręce stwardniałe od pracy i przypomnień.

Z najnowszego dzieła Barbary Wachowicz dowiadujemy się o tym, w aurze jakich tradycji wzrastali: MAREK i JAN SOBIESCY, TADEUSZ KOŚCIUSZKO, ADAM MICKIEWICZ, FRYDERYK CHOPIN, JULIUSZ SŁOWACKI, HENRYK SIENKIEWICZ, JAN KASPROWICZ, STEFAN ŻEROMSKI, MARIA PAWLIKOWSKA-JASNORZEWSKA i MAGDALENA SAMOZWANIEC, a także KRZYSZTOF KAMIL BACZYŃSKI, na jakich lekturach macierze kształciły swoje utalentowane, ale i zarazem krnąbrne dzieci, jakie wartości im zaszczepiały, z jakimi problemami się borykały. Wszystkie sportretowane matki starały się, aby ich synowie i córki poznali dzieje przodków i „najświętsze narodu epoki” oraz aby wzrastali w wierze chrześcijańskiej. Pisarka podaje wiele na to dowodów, przytacza choćby niezmiernie symboliczną scenę: ksiądz, który spowiadał umierającego Fryderyka Chopina, podając mu Pana Jezusa ukrzyżowanego, zobaczył łzy w oczach kompozytora i spytał, czy wierzy. Odpowiedział:  Wierzę. Jak Cię matka nauczyła? Jak mię nauczyła matka!


30 stycznia 2016

"Żołnierzu - spocznij! Artysto - trwaj!" Biografia Aleksandra Żabczyńskiego




Fascynującą książkę Ryszarda Wolańskiego przeczytałam z wypiekami na twarzy w ubiegłym roku, ale dziś wracam do niej, bo wciąż tkwią we mnie ujawnione fakty z życia jednego z najwybitniejszych aktorów polskiego kina i teatru. Brakowało mi dotąd czasu, by o tej publikacji napisać tak, jak na to zasługują zarówno autor, jak i znakomicie przez niego sportretowany artysta.

Aleksander Żabczyński… Wszechstronnie utalentowany artysta, piękny duszą i wnętrzem człowiek, wielki patriota. Po lekturze biografii aktor ten zawładnął moim sercem. Żadnego aktora polskiego tak nie pokochałam jak jego. Nawet współczesne gwiazdy, czy to zagraniczne, czy polskie, bledną przy nim, przynajmniej w moich oczach.

Autor biografii wykonał iście tytaniczną pracę dokumentacyjną, kronikarską, pisarską i rekonstrukcyjną. Najtrudniejszym zadaniem było, jak sam autor wyznał, zbadanie i odtworzenie losów wojennych i powojennych Aleksandra Żabczyńskiego. Mamy do czynienia z publikacją wyjątkową na tle podobnych, licznie dziś ukazujących się. Bo nie jest ona jedynie biografią „Żaby”, lecz także swoistą monografią na temat naszego dorobku kinowego i teatralnego, zwłaszcza przedwojennego „Pollywoodu”. Mieliśmy bowiem własny Hollywood, próbowaliśmy go budować z niemałymi sukcesami, czego przejawy opisuje Ryszard Wolański. Trudno nie zadawać sobie pytania, jak wyglądałoby polskie kino, gdyby nie wybuchła druga wojna światowa i gdyby nie jarzmo komunizmu, które narzucono nam po jej zakończeniu.


20 grudnia 2015

Galeria sarmackich typów



Powrót posła. Komedię we 3 aktach Juliana Ursyna Niemcewicza zamyka przesłanie, adresowane do szlachty, które wypowiada Podkomorzy, obdarzający swoich włościan wolnością:

Cnotliwie wszyscy w zgodzie i jedności żyli
I na szczęście ojczyzny i dzieci patrzyli.


Wszystkich bohaterów czternastu wspaniałych mikropowieści Joanny Puchalskiej łączy to, że „na szczęście ojczyzny i dzieci patrzyli”, że byli niestrudzonymi strażnikami rodzimej tradycji i swoich ukochanych kresowych krain dzieciństwa. Sportretowani przez autorkę Sarmaci to oryginałowie, sobiepankowie, facecjoniści i dziwacy, ale o gorącym sercu miłującym ojczyznę i namiętnie ceniącym wolność. Każdy z nich wiódł życie półromantyczne i półpozytywistyczne, choć bywało, że momentami niezbyt cnotliwie, po prostu sarmackie.

Urokiem gawędy i miłością do Nowogródczyzny, Wileńszczyzny, Polesia i innych „zatopionych kresowych Atlantyd” tchną opowieści Joanny Puchalskiej. To próba odtworzenia autentycznej szlachecko-sarmackiej mentalności i obyczajowości, które przetrwały zresztą do czasów międzywojennych, gdyż wtedy nie zatarły się jeszcze dawne poczciwe obyczaje i ideały. Otrzymujemy zbiór barwnych i świdrujących duszę opowieści. Nie pozostaniemy obojętni na przykład wobec niezwykłej historii o niewidomym „Antku Muzykancie” z Worończy, który w 1943 roku w wyniku okrutnego morderstwa stracił całą swoją rodzinę w „imię sowieckiej sprawiedliwości dziejowej”. Ostatni z rodu Czarnowskich (właścicieli najpiękniejszego dworu Nowogródczyzny) znalazł schronienie u mieszkającej w Rowinach wdowy. Kochająca śpiew kobieta przygarnęła go pod swój wiejski, skromny dach. Wacławę Iwańczyk i Antoniego Czarnowskiego połączyła miłość do muzyki i… do siebie nawzajem.


Autorka z powabem przedstawia, przeplatając anegdotami, dzieje ośrodków wysokiej kultury, czyli dworów oraz żyjących w nich przez pokolenia zacnych i zasłużonych dla polskiej niepodległości i kultury rodzin, na przykład Sierakowskich, Woyniłłowiczów, Bułhaków, Zaleskich, Meysztowiczów. Zaczyna jednak od sportretowania… hałaburdy, czyli najsłynniejszego szulera doby oświecenia, Michała Walickiego, którego dla potomnych uwiecznił Henryk Rzewuski. Urodzony na Mińszczyźnie „prosty szlachetka” zasiadał do kart z możnymi tamtego świata, którzy bardzo go lubili. Podobno sama Maria Antonina darzyła go wyjątkowym zaufaniem, gdyż był to człowiek pełen galanterii, zawsze opanowany i uprzejmy. Nie przejawiał skłonności do swarów i chętnie udzielał kredytów. Puchalska szczegółowo i malowniczo opisuje jego drogę od pucybuta do milionera, a przy okazji legendę le saphir merveilleux należącego do „polskiego szulera wszech czasów”. Jak przekonuje autorka, jego biografia, pełna wątków karciano-awanturniczych, ale i filantropijnych i patriotycznych, może stanowić kanwę do filmowego przeboju.

Następnie przenosimy się do krainy zajazdów, a więc mickiewiczowskich z ducha opowieści o procesach, wzajemnych zajeżdżeniach i najeżdżeniach, które urozmaicały spokojne życie niewielkiego obszaru Nowogródczyzny. Jak wiadomo, twórca Pana Tadeusza miał okazję zetknąć się ze sprawami dotyczącymi naruszenia czyjejś własności dzięki pracy swojego dziadka, który był ekonomem, a także ojca - prawnika. Poznajemy różne „odkazanki y pochwałki” na przykładzie dawnych właścicieli Czombrowa, dworu należącego do chrzestnej matki wieszcza, Anieli Uzłowskiej. Na podstawie zachowanych dokumentów sądowych autorka rekonstruuje graniczne procesy i wojenki dziedzica Józefa Uzłowskiego z sąsiadami. Przyznam się szczerze, że ten rozdział bardzo mnie znudził, gdyż owe zawiłości prawno-sądowe do mnie nie przemawiają i gdy czytam epos Mickiewicza także podobne fragmenty pomijałam i pomijam nadal. Nic na to nie poradzę.

Jak to w życiu, tak w tych biograficznych nowelach bywa czasami komicznie, czasami wzruszająco. Poznajemy bliżej kapturnika, na którym Mickiewicz wzorował księdza Robaka. Prawdziwy bernardyn nazywał się Fabian Ignacy Bułhak i z racji najpierw żołnierskiej, a potem zakonno-politycznej działalności cieszył się dużą sympatią mieszkańców Nowogródczyzny. Po tej ziemi wędrował, nie tylko zbierając datki od hojnych dziedziców, lecz także niosąc dobre słowo, godząc skłóconych ludzi, jednając zwaśnionych małżonków i zapobiegając pojedynkom. Był swoistym łącznikiem  różnych miniświatów w staropolskim mikrokosmosie Wielkiego Księstwa Litewskiego. O wielokulturowości Księstwa świadczy kolejna przypomniana przez Joannę Puchalską postać mogąca być symbolem spolonizowanych Tatarów, którzy wiernie trwali przy swojej przybranej ojczyźnie. Chodzi mianowicie o gen. Józefa Bielaka, który walczył między innymi w powstaniu kościuszkowskim. W cechach tego tatarskiego żołnierza nieraz ujawniała się sarmacka fantazja. W kolejnej opowieści zwiedzamy dworek w Borejkowszczyźnie, którym zarządzał zapomniany dziś nieco poeta Władysław Syrokomla. Co ciekawe, ten „wiejski lirnik”, jak go nazwano, był wielkim przyjacielem litewskich włościan. Litwini go kochali i podziwiali.


Niejako w cieniu opisanych Sarmatów znajdują się dzielne kobiety - ich babcie, matki, żony, kochanki, siostry… One także ofiarnie tworzyły dziedzictwo kulturowe Kresów. Z założenia tematycznego i kompozycyjnego w książce Puchalskiej  znajdują się one na drugim planie, ale ich rola w podtrzymywaniu polskości w należących od pokoleń do ich rodzin dużych majątkach ziemskich była równorzędna. Pracowały tak samo ciężko i ofiarnie jak mężczyźni. Żeby przychylić nieba swoim mężom, były gotowe do najwyższych poświęceń, nawet porzucenia spokojnego życia i podążenia aż na Syberię, jak to uczyniła żona konarszczyka, Tomasza Bułhaka, którego Teresa poślubiła… w wileńskim więzieniu.



Pulsujące dawnym życiem opowieści biograficzne wzbogacają liczne fotografie, które cudem przetrwały częstokroć zagładę ich pierwszych właścicieli. A skoro o fotografiach mowa, trzeba wspomnieć, że miłośnicy dorobku Jana Bułhaka, mistrza obiektywu i kronikarza życia ziemiańskiego, znajdą w tej książce również charakterystykę jego ukochanej ziemi, czyli - jak sam wspominał w Kraju lat dziecinnych - „stron Mickiewiczowskich, najpiękniejszego zakątku kraju. Tuhanowicze, Nowogródek, Świteź - nie były dla mnie tylko głuchymi terminami geografii poetyckiej, lecz żywą codzienną rzeczywistością”.  Joanna Puchalska na podstawie pamiętników i innych źrodeł ukazuje nam geografię serdeczną tego wybitnego fotografa kresowego. Podążamy śladami jego dziecinnych wypraw, zachwytów i przygód, dowiadujemy się, jak kształtowała się jego artystyczna wrażliwość na urodę Nowogródczyzny oraz tego wszystkiego, co jest jasne, piękne i doskonałe.

Miłośnicy mocnych wrażeń znajdą w tej książce krążące do dziś wśród potomków zaprezentowanych rodów rozmaite  legendy i opowieści o duchach, seansach spirytystycznych lub dziedziczce, która modlitwą poskramiała burze. Szczególnie interesująco i nawet przekonująco, a więc groźnie, brzmi historia opowiadana w rodzinie Zalewskich o Krzysztopolu, gdzie odwiedzających dom Fitinghofów straszy duch zamurowanego w piwnicy po powstaniu listopadowym młodego Puzyny, który dopuścił się jakiejś nieprawości i sąd rodzinny skazał go na okrutną karę, gdyż śmierć głodową…. A miłośników anegdot też ucieszy wiele historyjek wplecionych przez autorkę w dzieje kresowych rodów. Nie sposób wspomnieć o wielu innych ciekawostkach i zmitologizowanych nieco historiach rodzinnych. Jak powiedział prof. Stanisław Nicieja,

w opowieściach, jakie przetrwały w polskich rodzinach, jest mnóstwo prawdy o Kresach i trochę mitów, ale nie należy ich burzyć.

A dlaczego? Bo:

Mity o Kresach są jak kobieta po wizycie u fryzjera: troszkę oszukana, dużo piękniejsza, ale nadal jest sobą.

 

Galerię kresowych Sarmatów zamyka sylwetka charyzmatycznego kapłana, kapelana jedenastu nowogródzkich sióstr męczenniczek, zamordowanych przez Niemców w czasie drugiej wojny światowej, księdza Aleksandra Zienkiewicza, któremu Boża opatrzność, jak wspominał, wielokrotnie ratowała życie dzięki ich wstawiennictwu.

Joanna Puchalska zaprasza na wspaniałą wyprawę do krainy, która po stracie tych ziem przez Polskę w wyniku zawieruch wojennych pogrążyła się w odmętach niepamięci. Autorka wydobywa z zapomnienia wiele fascynujących wydarzeń, zdumiewających biografii znanych i nieznanych Polaków, Tatarów, mieszkańców Wielkiego Księstwa Litewskiego i ziem porozbiorowych, a także wygasłych już w świadomości obecnych pokoleń legend i mitów. Historię utraconych Kresów opowiedziała autorka życiorysami ich mieszkańców - sarmackich typów - pełnymi sukcesów, porażek, dramatów, a czasem skandali.


20 sierpnia 2015

Biografia wołyńskiego rodu: Trusiewiczów (część 1)


Wołyń, ziemia położona na wschodnich rubieżach Polski, po rozbiorach zwana wołyńską gubernią, historycznie bardzo związana z Polską i Litwą, w dawnych latach była przedpolem wielkich stepów sięgających hen aż do Dzikich Pól. Wielokrotnie najeżdżana przez Tatarów i Turków, usiana licznymi kurhanami po krwawych bitwach, zawsze niespokojna i burzliwa, była bastionem polskiego oręża przeciw wschodnim najeźdźcom. W czasie drugiej wojny światowej ziemia ta była świadkiem tragedii ludności polskiej barbarzyńsko mordowanej przez szalejący żywioł szowinizmu ukraińskiego (Feliks Trusiewicz, Kraj nad Styrem, w: Pokolenie, wyd. II, Wrocław 2005, s. 12).




Feliks Trusiewicz, którego dwie znakomite powieści kresowe prezentowałam już na blogu, jest jednym z ostatnich żyjących świadków niespotykanej i wstrząsającej rzezi Polaków na Wołyniu. Miał dwadzieścia jeden lat, gdy policja ukraińska (tzw. szucmani) przy pomocy Niemców spacyfikowała w listopadzie 1942 roku jego ukochaną wieś i bestialsko wymordowała wszystkie mieszkające tam rodziny polskie. Był to pierwszy masowy mord ludności polskiej na Wołyniu, inspirowany przez nacjonalistów ukraińskich. Położoną wśród pięknych lasów kolonię tworzyło do czasu masakry dziesięć rodzin... Feliks Trusiewicz jako jedyny we wsi cudem wtedy ocalał. W czasie obławy i masakry dokonanej przez ukraińską policję z Cumania (rankiem 13 i 14 listopada) nie było go we wsi.

O swoich traumatycznych przeżyciach napisał w 1985 roku (z inspiracji i przy wsparciu mieszkającej od lat sześćdziesiątych w Stanach Zjednoczonych kuzynki Krystyny Korneluk-Eliasz) wspomnienia, którym nadał tytuł Pokolenie. Rodzinna monografia została wydana w tym samym roku w dwóch wersjach: polskiej i angielskiej w Filadelfii (ostatnia w przekładzie kuzynki autora). Kronika obejmuje okres od założenia Obórek do końca drugiej wojny światowej. Kilkanaście lat później ukazała się jej kontynuacja (dwa kolejne tomy). 


27 lipca 2015

Na 71. rocznicę wybuchu powstańczego zrywu wolnościowego pokolenia Janka Rodowicza "Anody"


 
W historii Wojska Polskiego „Zośka” należy do jednego z najbardziej elitarnych i bohaterskich batalionów. Tworzący go żołnierze wykazywali doskonałą sprawność bojową, hart ducha i wysokie morale. Za swoją postawę w trakcie walk o wolność zostali odznaczeni licznymi odznaczeniami. Niektórzy nawet dwukrotnie i trzykrotnie! Tak jak bohater wspaniałej gawędy Barbary Wachowicz − Jan Rodowicz, który został Kawalerem Virtuti Militari V klasy i dwukrotnie Krzyża Walecznych zdobytych na polu walki. W czasie wojny „Zośkowcy” za swój podstawowy obowiązek uważali nie tylko obronę ojczyzny, lecz także naukę. W trudnych warunkach okupacyjnych starali się kształcić, wierząc, że będą mogli zdobytą wiedzę i umiejętności spożytkować, gdy nastanie czas wolności. Nie tracili pogody ducha w mrocznym okresie wojennym i próbowali także wtedy, mimo czającej się wszędzie śmierci, bawić się, śmiać i cieszyć życiem. To byli klawi chłopcy. Symbolem jednego z najszlachetniejszych pokoleń polskich stał się, obok wielu innych wspaniałych żołnierzy legendarnych Szarych Szeregów, Jan Rodowicz.

Dzięki pieczołowicie i latami gromadzonym przez Barbarę Wachowicz cennym dokumentom, wspomnieniem bliskich i towarzyszy walk Jana Rodowicza, niepublikowanym dotąd fotografiom i pamiątkom rodzinnym podarowanym jej przez matkę legendarnego „Anody” możemy lepiej poznać jego osobowość i życiorys − krótki i tragicznie zakończony, ale jakże intensywny i chwalebny. Pisarka oddała głos przede wszystkim matce „Anody”: Zofii Rodowiczowej, która przez wiele lat obdarowywała ją przyjaźnią i zaufaniem. Wspomnienia matki Janka stanowią najbardziej przejmujące świadectwa wojennej i powojennej tragedii oraz macierzyńskiego bólu po stracie dwóch synów. Na losy Jana Rodowicza patrzymy zatem głównie oczami jego matki. I to jest jeden z najważniejszych, obok licznych, walorów książki.

W książce splatają się dwie nuty narracji − nostalgii matczynej i niekłamanego podziwu samej autorki gawędy dla charyzmatycznego Jana Rodowicza i jego rówieśników, którzy nie wahali się stanąć do walki w obronie ujarzmionej ojczyzny. Nostalgia owiewa lata spędzonej na Kresach młodości Zofii z Bortnowskich Rodowicz oraz budowanego wraz z poznanym w Żytomierzu mężem Kazimierzem szczęścia rodzinnego (zburzonego przez wojenną apokalipsę). Barbara Wachowicz odtwarza z czułością atmosferę swoich spotkań z matką „Anody”, która ostatnie lata swojego życia spędziła w smutnym „domu starców”, gdzie nie miała miejsca nawet na postawienie zdjęć swoich synów! Pisze Barbara Wachowicz:

Rozświetlały się jej piwne oczy, gdy wspominała swoją młodość, Wołyń i Żytomierz, miasteczko pełne uroku i tradycji, gdzie dorastała ze swymi braćmi − Władysławem i Wiktorem.

W „Tryptyku rodzinnym”, którego istotne fragmenty przywołuje autorka gawędy, Zofia Rodowicz zapisała: Nasz dom, jak każdy dom polski na Kresach, był twierdzą polskości. Jej brat, porucznik Władysław Bortnowski, przeszedł cały szlak bitewny Pierwszej Brygady Legionów, w 1918 roku walcząc między innymi w odsieczy Lwowa, a w następnym roku w boju o Wilno. W późniejszych latach, już jako generał, powie swojemu siostrzeńcowi, Janowi Rodowiczowi „Anodzie”, który będzie podziwiać odwagę wuja i jego wojenne przygody: − Mam nadzieję, że was ominą. Jak wiemy, nie ominęły.

Wskrzeszając w pamięci swój rodzinny dom i swoją młodość spędzoną na Kresach, Zofia z Bortnowskich Rodowicz opowiedziała pisarce niezwykle romantyczną, gdyż powstałą niejako pod patronatem wielkiego poety rodem z Krzemieńca, historię poznania w Żytomierzu swojego przyszłego męża. A było to tak:

Przyjechał do Żytomierza polski teatr. Ze sceny popłynęły nagle strofy Juliusza Słowackiego - "Polsko!, O, Polsko, gdy już nieprzytomni/Będziemy, wspomnij Ty o nas, o wspomnij!". Wszedł do naszej loży mój brat Władysław, wiodąc wysokiego młodzieńca, który szarmancko pocałował mnie w rękę... Spłonęłam - Ależ ja jestem jeszcze panną! - Marzyłbym, żeby nią pani wkrótce być przestała! - usłyszałam odpowiedź, która wydała mi się wstrząsająco śmiała! I okazało się, że ten arogancki śmiałek miał rację.

 W 1917 roku Zofii i Kazimierzowi Rodowiczom urodził się w Żytomierzu syn, któremu nadali imię Zygmunt na cześć poety Zygmunta Krasińskiego oraz wodza Powstania Styczniowego na Ziemi Kowieńskiej − Zygmunta Sierakowskiego. W 1919 roku przeprowadzili się do Warszawy, gdzie trzy lata później urodzi się im Jan Jerzy, zwany czule Nesiem, bo od początku stale się uśmiechał. Wspominając ten czas rodzinnego szczęścia, powiedziała pisarce, że próbowali nie rozpieszczać zanadto synów:

Kochaliśmy synów bardzo, ale staraliśmy się, by chłopcy wiedzieli, że żyje się przede wszystkim dla innych.


Barbara Wachowicz spisała wspomnienia nie tylko matki, lecz także siostry jej męża - Zofii Iwanickiej. Ponadto przytacza interesujące zapiski Heleny Rothowej, w której majątku - Wierzchowicach na Polesiu - bracia spędzali beztroskie i pełne figli wakacje. Dzięki zanotowanym w poczuciu kronikarskiego obowiązku przez pisarkę oraz zachowanym przez rodzinę Janka opowieściom poznajemy klimat przedwojennej młodości bohatera gawędy, a także warunki, w jakich dojrzewał jego żelazny charakter, który z taką mocą ujawni się w czasie wojny i po jej zakończeniu.

Wyłaniający ze wspomnień bliskich „Anody” obraz sielskiego dzieciństwa zmienia się, jak łatwo się domyślić, w dramatyczną relację o załamaniu się pięknych mitów młodości w krwawej scenerii powstańczej. Opowieści matki dotyczące przeżyć wojennych okalają smutek, lęk o swoje dzieci i wywołany z pamięci krzyk bólu po utracie starszego syna Zygmunta, który zginął w szpitalu powstańczym, ale i zarazem pogodzenia się z losem. Wiele jej słów jest przejmujących:

Gdy wybuchła wojna, Janek miał szesnaście lat. Po raz pierwszy widziałam go wtedy załamanego. W ciągu kilkunastu dni zawalił się przecież cały świat tej młodzieży, takiej ufnej w swoją przyszłość. - Zobaczysz, mama, zobaczysz, jaka my zbudujemy Polskę! - Ileż razy to słyszałam… Te wspaniałe marzenia o idealnej Polsce, którą ich pokolenie stworzy. 1 września zdawało się, że umarły wszystkie marzenia…

Barbara Wachowicz, harmonijnie zespalając fakty oraz fragmenty dokumentów historycznych i relacji "Zośkowców" ze spojrzeniem osobistym i tych, którzy znali, przyjaźnili się z „Anodą” i razem z nim przeżywali mroczne dni okupacji, ukazuje jednocześnie swąd wojny, niszczący wpływ obcowania ze śmiercią i nieludzki charakter wyborów, przed którymi stawali walczący Polacy. Chłopcy z batalionu ”Zośka” opowiadali Barbarze Wachowicz o Anodzie z najwyższym zachwytem i aprobatą - o jego żywotności, dzielności, humorze, o fantazji, wbrew wszystkiemu. Na temat grozy wojny i wielu dramatycznych chwil spędzonych z Janem Rodowiczem opowiedział autorce gawędy na przykład Józef Saski „Katoda”, towarzysz broni z Akcji pod Arsenałem, choćby w  takich lapidarnych, ale jakże wymownych słowach:


Toczył się szary, okrutny czas okupacji. Łapanki. Egzekucje. Osaczenie. Śmierć przyjaciół. Pokonać to! Uczyć się, nie tracić ani chwili.


Po wojnie, jak podkreśla pisarka, w tzw. arkuszu ewidencyjnym „Anoda” poda, że brał udział w dwudziestu „ostrych akcjach” wojskowych, wykolejeniu ośmiu pociągów okupanta i wysadzeniu dwóch mostów. Wielobarwną osobowość Jana Rodowicza, ujawniającą się w okresie pracy konspiracyjnej w ramach Małego Sabotażu „Wawer” i Wielkiej Dywersji, najlepiej scharakteryzuje wspomniany „Katoda”:

Pod maską dowcipnisia i uroczego filuta - urządzającego jednoosobowe frapujące przedstawienia - ukrywa się mocny, ale wrażliwy człowiek.

Czas bojów powstańczych, pełnych nadziei, poczucia wolności i braterstwa, ale zarazem zaczadzonych klęską, odzwierciedla szczęśliwie zachowane jedyne rękopiśmienne wspomnienie „Anody”, której fragment Barbara Wachowicz przytacza za siódmym wydaniem Pamiętników Żołnierzy Baonu Zośka. Jan Rodowicz napisał w swoich impresjach powstańczych między innymi o nieustannym odczuwaniu ciężaru odpowiedzialności w dowodzeniu przyjaciółmi. W powojennych latach misją, a nawet obsesją „Anody” stanie się utrwalenie czynu „Zośkowców”. Będzie starał się różnymi metodami, w tym krzykami, zmuszać ocalałych żołnierzy batalionu do pisania wspomnień. Ta nowa swoista krucjata Janka Rodowicza obrosła anegdotycznymi historyjkami, z których część przywołuje Barbara Wachowicz. Tak powstało wielkie archiwum baonu, które ocalało dzięki poświęceniu Zofii Rodowiczowej i innych powstańczych matek. W tym świetle jego wartość jest dziś podwójna i nie do przecenienia. Z lat 1945-1948 pochodzi też wiele unikatowych materiałów dokumentujących wypady „Zośkowców” w góry, w czasie których duszą towarzystwa był zawsze pomysłowy, pełen ułańskiej fantazji i tryskający życiem Jan Rodowicz.


Koniec wojny nie przyniósł wyzwolenia. Pokolenie ułana Batalionu „Zośka” zostało zdradzone po raz kolejny. Okres zmagań wojennych, zwłaszcza powstańczych, zmienił się nie w czas spokojnie przeżywanej wolności, o którą tak ofiarnie, do ostatniej krwi walczył cały naród, ale w czas zniewolenia, czego złowieszczym przejawem były okrutne stalinowskie więzienia. Zaczął się czas tzw. Drugiej Konspiracji. Baon „Zośka” dał Polsce i światu wiele wybitnych postaci. Gdyby nie terror komunizmu, jego żołnierze w dużej mierze tworzyliby zdrowy i silny fundament wolnego kraju. Po wojnie w stalinowskich więzieniach represjonowanych było 39 osób spośród ocalałych zaledwie 160 „Zośkowców”. Jeden z charyzmatycznych liderów tego środowiska, Jan Rodowicz, został przez UB aresztowany w Wigilię 1948 roku. Matka, która do tego dnia dziękowała Bogu, że ocalało jej chociaż jedno dziecko, podarowała mu w ostatniej chwili po kryjomu okruch opłatka… „Anoda” zdążył jej szepnąć: „Archiwum!”. Zmarł po dwóch tygodniach w niewyjaśnionych okolicznościach. Ubecy próbowali wmówić rodzinie, że Jan Rodowicz popełnił samobójstwo. Najprawdopodobniej został zakatowany na śmierć. Miał wtedy zaledwie 26 lat. 

W tej części gawędy na uwięzienie, okrutne śledztwo, śmierć (rzekomo samobójczą) i pogrzeb ułana Batalionu Zośki patrzymy przez pryzmat dojmujących opowieści przede wszystkim jego matki. Od narzeczonej „Anody”, Alicji Arens, nie udało się pisarce dużo wydobyć, gdyż nawet po latach nie chce lub po prostu nie jest w stanie o tym mówić. Są przytoczone także wspomnienia żony bratanka ojca Janka, lekarki Anny Rodowiczowej, która była obecna przy chowaniu zwłok do trumny. Obmacała jego ciało, by zbadać, czy są jakieś złamania po samobójczym skoku z czwartego piętra. Nie stwierdziła ich. Wszystkie te zebrane przez autorkę relacje dotyczące okoliczności aresztowania, męczeńskiej śmierci oraz trzech pogrzebów Jana Rodowicza są poruszające i unikatowe.

Kolejnym walorem książki są opisy niezwykłych losów innych członków rodziny Rodowiczów, począwszy od ojca „Anody”, a skończywszy na Wojciechu Rodowiczu, który jako pięcioletnie dziecko cudem przeżył masakrę Powstania Warszawskiego, gdy zginęła jego matka. Jego ojciec Kazimierz po upadku zrywu powstańczego wybrał emigrację do Wenezueli. Myślał wtedy, że jego żona i syn zginęli. Ta ostatnia informacja okazała się nieprawdziwa. Swojego syna nigdy już nie zobaczył… Zmarł w 1960 roku w El Mojan. Po latach jego syn dotarł do tego miasta, by złożyć ojcu na mogile garść polskiej ziemi.

Barbara Wachowicz kreśli sylwetkę ułana batalionu „Zośka” ze znawstwem, pasją i delikatnością. Klarownie spaja ze sobą fragmenty zebranych przez siebie wspomnień krewnych Jana Rodowicza i jego przyjaciół z własnym czułym, ale nie narzucającym się oglądem przywoływanych wydarzeń. „Pisarka losu polskiego” spłaca tą piękną gawędą dług pamięci zamordowanemu w stalinowskim więzieniu Janowi Rodowiczowi „Anodzie” i  zarazem jego rówieśnikom - ich heroizmowi, złudzeniom, nadziejom i ofiarom. Obok pięciu innych znakomicie napisanych przez nią książek w ramach monumentalnego cyklu „Wierna Rzeka Harcerstwa”, ta niewielka rozmiarami publikacja pełna jest opowieści tchnących prawdą i przesłań dla dalszych pokoleń, w takiej samej mierze jak Kamienie na szaniec Aleksandra Kamińskiego. Styl harcerskiej gawędy Barbary Wachowicz jest obrazowy i żywy, ale nie napuszony. Cytując przytoczone przez autorkę w swojej poprzedniej znakomitej książce, pt. Bohaterki powstańczej Warszawy (napisałam o niej TUTAJ), słowa córki "ostatniego pisarza, co tak piórem wodził", Krystyny Wańkowiczówny, można powiedzieć o tej gawędzie:

 To jest klasa! I nie tylko. To ma wdzięk i dobrego gatunku sentyment. Jest gorące i żywe.






 Wszystkie cytaty zaznaczone kursywą pochodzą z książki Barbary Wachowicz, Ułan Batalionu „Zośka”. Gawęda o Janku Rodowiczu „Anodzie”, t. 5 „Wiernej Rzeki Harcerstwa, Oficyna Wydawnicza Rytm, Warszawa  2015.
 




Na stronie "Kamienie na szaniec" można obejrzeć zdjęcia zamieszczone w tej książce: TUTAJ.

                        ZAPROSZENIE NAD MORZE - "OPOWIEŚĆ O WIELKICH RODAKACH"




17 maja 2015

"Postąpiłbym tak samo". Wspomnienia "Zośkowca"

Dwudziestowieczna historia Polski obfituje w mnóstwo dramatycznych momentów, w których naród wykazał się heroizmem (tylko pojedyncze jednostki lub grupy się zhańbiły). Często zapominamy, że odnieśliśmy również wiele zwycięstw, np. pokonaliśmy bolszewię.

Dziś jakieś paskudne epizody dokonane przez motłoch próbuje się przypisywać całemu narodowi. Prawda jest taka, że największym motłochem w ostatnim wieku były motłoch niemiecki i rosyjski. One miały rangę oraz kaliber państwowych armii, to byli bandyci ubrani w mundury pod dowództwem paranoidalnych wodzów, ludobójców, i dokonywali straszliwych rzeczy, gorszych niż niejeden przestępca nazywany zwyrodnialcem (Jan Pietrzak, "W Sieci" 2015, nr 19).

Jestem pasjonatką polskiej historii, która jest niewyczerpanym zasobem dumy i piękna. Dlatego lubię czytać książki opowiadające o tej tematyce, szczególnie wspomnieniowe, w których głos oddaje się świadkom dwudziestowiecznej historii. Do takich publikacji należy świetnie edytorsko przygotowane opracowanie Jarosława Wróblewskiego. Zacytowane wyżej słowa Jana Pietrzaka, który promuje ideę wybudowania Łuku Triumfalnego Bitwy Warszawskiej, dobrze oddają istotę tego, z czym przyszło zmierzyć się w czasie drugiej wojny światowej Henrykowi Kończykowskiemu ps. "Halicz" oraz całemu jego pokoleniu. On jest symbolem swojej generacji i jednym z ostatnich CZTERDZIESTU CZTERECH. Bo tylu jeszcze żyje żołnierzy elitarnego Harcerskiego Batalionu AK „Zośka”. 

Henryk Kończykowski, ps. „Halicz”,członek plutonu „Felek”, wraca wspomnieniami do okresu szczęśliwego dzieciństwa i młodości, spędzonego w przedwojennej Warszawie, przerwanego wkroczeniem do Polski Niemiec i Rosjan we wrześniu 1939 roku. Książka przybliża pełną poświęcenia walkę, odwagę i niezwykle trudne doświadczenia głównego bohatera - "Halicz" opowiedział autorowi o swoich działaniach w Małym Sabotażu oraz walce w okrytej chwałą żołnierską batalionie "Zośka". Następnie poznajemy jego powstańczy szlak, który przemierzył w trakcie sierpniowego zrywu. Tracił wówczas kolejnych przyjaciół, został ranny i przeżywał klaustrofobiczne piekło kanałów ("Halicz" walczył na Woli, Starym Mieście i na Czerniakowie). Po wojnie był represjonowany przez komunistów. Spędził kilka lat w więzieniu (w celi siedział z Niemcami!). Udało mu się uniknąć kary śmierci dzięki ojcu, który sprzedał działkę i zapłacił adwokatowi ogromną sumę, około 100 tysięcy złotych. Dowiadujemy się więc, jak PRL wykańczał w więzieniach bohaterów (wylewanie pełnego kibla i zmuszanie rękami do sprzątania to tylko jedna z licznie stosowanych przez  strażników metod zeszmacenia człowieka). Przedstawione przez Henryka Kończykowskiego sposoby upodlenia  mogą wstrząsnąć mocno, nawet gdy temat okresu stalinowskiego zna się już z wielu innych książek czy, mniej licznych, sztuk teatralnych i filmów.

Wspomnienia wojenne  i z pobytu w  stalinowskich więzieniach, którymi 'Halicz" z nikim innym wcześniej się nie dzielił, nawet z żoną i dziećmi, dalekie są od kreowania siebie na bohatera czy męczennika, wręcz przeciwnie. Można odnieść wrażenie, że Henryk Kończykowski umniejsza wymiar swojej pełnej heroizmu postawy. Gdy opowiada o tych fragmentach swojego życiorysu, próbuje przekazać, że robił to, co powinno być obowiązkiem każdego Polaka.