Pokazywanie postów oznaczonych etykietą pamiętniki. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą pamiętniki. Pokaż wszystkie posty

środa, 10 stycznia 2018

Z kanapą przez świat


"... w podróżach nie chodzi o scenografię, ale o związaną z podróżowaniem myśl."
Trzeci biegun, Marek Kamiński

Szalik chevron zawsze kojarzył mi się z pociągiem, samolotem i dalekimi w meksykami, ponieważ to właśnie tę prostą robótkę Knitolog w podróży zabiera w podróż. 
Moją scenografią przeważnie jest niezmienna kanapa, więc bardzo mnie ucieszyła opinia, że nie powinnam się tym przesadnie martwić, ale skupić się na myśli. Myśl bowiem czasami nie jest mi obca. 
Zwłaszcza obca myśl. W każdym razie siedziałam sobie na kanapie, dziergałam szalik chevron i czytałam o tym, jak Marek Kamiński wyruszył w pielgrzymkę do Santiago de Compostela, przeszedł pieszo cztery tysiące kilometrów i wrócił z powrotem.  

Jako kanapowy laik, wyobrażałam sobie, że mnie byłoby trudno się zerwać z kanami, obuć w gustowne obuwie i ruszyć na szlak, zwłaszcza że przecież "nie trzeba by nigdzie iść. Można by leżeć na kanapie i czytać książkę albo spacerować z rodziną lub oglądać jakiś film. Po co iść z tym wielkim plecakiem i się męczyć?"
Ale taki podróżnik wytrawny i polarny, jak Marek Kamiński, po prostu trenuje cały rok wokół jeziora, a potem idzie sto dni, wraca, pisze książkę i wypoczywa. Takie miałam przekonanie, a książka jest o tym, jak bardzo się myliłam.
I jeszcze jest o duchowych wzlotach i upadkach, o utracie sensu, o determinacji, o wierze, o ludziach. O ludziach bliskich, obcych, spotkanych i mijanych w drodze. O pokonywaniu słabości. No, czasem nie można, więc wtedy po prostu siedzi się dziesięć dni w hotelu i czeka na świt.
"Ciemna noc wciąż trwa, ale do brzasku coraz bliżej. Tak czuję. Bardziej czuję, niż wiem."
I jeszcze "Nie doczekasz świtu, nie odbywszy drogi przez noc"

Krzepiąca jest świadomość, że siedząc na kanapie w ciemnościach, niekoniecznie jesteśmy nieudacznikami - czasami po prostu czekamy na świt, tak jak przytrafia się to największym polarnikom i świętym. Ważne, żeby w końcu wstać.

"Zaczynać dzień od rzeczy, które dają nadzieję."

Zwłaszcza w zimę "trzeba rano wstać, trzeba się doprowadzić do porządku i trzeba iść dalej. Bo kiedy przychodzi zima, należy sobie uzmysłowić jedno: że ciepło nie będzie."
Nasza zima jaka jest, każdy widzi, więc żeby nawiązać jakoś do odpowiedniej skali temperatur, wyciągnęłam ze swojego archiwum fotki znad morza.






Były to dawne czasy, kiedy myślałam, że jestem stara, a byłam młoda (stosunkowo) i kiedy myślałam, że ubieram się ciepło, a ubierałam się w kupne akryle. Samopoczucie w akrylu można mieć, jak widać, całkiem dobre.

Teraz jestem stara (stosunkowo), dziergam szaliki chevron ze stuprocentowej wełny. Kto by pomyślał. Szalik jest ciepły i lejący. Wdzięcznie owija się wokół Bubuliny.


W czasie podróżowania na kanapie, wszystkie moje myśli się ułożyły w porządku, stresy od bisiorów mniej więcej przeminęły, wyklarował się pomysł na sweter z ciemnozielonej merino. Tylko muszę wstać, wyciągnąć wzór i nabrać oczka na druty.

Dane techniczne, bo dawno nie było:
Włóczka: Magic Yarnart, 100% wełna
Druty: nr 5
Waga: 400 gram
Nabrać na druty 114 oczek i przez dwa metry przerabiać wzorem zygzakowym.

Dziękuję bardzo za odwiedziny i przemiłe komentarze. Dobrego dnia!

środa, 25 stycznia 2017

O gobelinach, umbrelkach i sianie z owsem

"Wieczorami, przy świecach z umbrelką zasiadała zwykle babka, z pończochą w ręku, do czytania głośnego, dziadek się albo przechadzał po cichu, stając niekiedy, lub na kanapie podparty, słuchał."
Pamiętniki, J. I. Kraszewski

Tak właśnie dawno temu,  "wśród lasów nadbużańskich, w głębokim, zapadłym Podlasiu, między dawnymi dobrami Sapiehów i Radziwiłłów, Kodniem, Sławatyczami, Włodawą" spędzał swoje dzieciństwo Józef Ignacy Kraszewski, tymczasem ja, niczym owa babka, zasiadam do dziergania i czytania, bo to dzisiaj środa z Maknetą.


Pamiętniki Kraszewskigo kupiłam całkiem niedawno w antykwariacie z kilku powodów - zapowiadały się ciekawie, co oceniłam na podstawie kilku zdań, jakie wpadły mi w oko w czasie kartkowania, są wydane w mojej ulubionej serii Biblioteki Narodowej, stosunkowo nieduże i bardzo tanie. Niewątpliwe plusy przytłumiły obawę, że okażą się nudną ramotką, ponieważ twórczości Kraszewskiego (wstyd się przyznać) nie znam właściwie, wiem tylko, że jest nad wyraz liczna, obfita i rekordowa na skalę światową.
Obawa okazała się bezpodstawna, ku swojemu zaskoczeniu odkryłam tu wiele uroku, miłości do drzew, do minionych lat i do książek.
Pamiętnik składa się z kilku części, które właściwie w większości są wspomnieniami, obrazkami z podróży, refleksjami, a tylko drobny fragment to faktyczne zapiski codzienne i obejmuje czasy dzieciństwa, młodzieńcze, dojrzałe oraz późnej starości.

Wszystkie te części mają swój osobny urok, poczynając od zapisków wczesno-szkolnych, kiedy to dowiadujemy się, że mały Józef pił kawę, jadł jabłka, ciasteczka za 1 złoty,  rysował w sztambuchu, niby tańcował, pisał o wagach, miarach i pieczęciach nowych francuskich oraz rozmawiał o zębach. Czasem też (we wtorek i w środę) nie robił nic.
Czytał oczywiście, nie zawsze dobrze to wypadało: "trzy razy podchodziłem do czytania Les trois soeurs. Ani rady nie można, tak tam suto tytułów. Nie szczędzono ani wyrazów angielskich, których 1/3 nie rozumiem, że będąc jak w Dedalskim labiryncie, nie czekając dłużej, zamknąłem książkę."
Chodził na kaczki z ojcem i wtedy patrzył na księżyc, ciemniejącą łąkę i słuchał wesołego śpiewu pastuszków, zaganiających trzody do domu.
A potem pojechał do Wilna, gdzie siedział w więzieniu, a potem studiował. Wilno przedstawił szczegółowo i z humorem, prowadząc nas ulica za ulicą i ubolewając nad utratą licznych starożytności. Opisał kościoły i uroczystości, sklepy i domy, drążkarzy (to ci, którzy utrzymują drążki małe, jednokonne) i faktorów ("Zwykle faktor bywa młody, oczy mu się świecą, a pejsy kręcą, nosi krótkie odzienie, spodnie opięte, pończochy, trzewiki i kapelusz, w ręku ma laseczkę. Faktor zna miasto jak swoją kieszeń, ma kredyt w sklepach, u wszystkich kupców, w traktierniach, wszędzie." I wszystko załatwi, każdego znajdzie, oczywiście nie za darmo).
Opisał też kawiarnie i traktiery, nie najwyższej raczej klasy, bo nie dość, że pieniędzy mu ojciec skąpo wydzielał, to jeszcze te wydawał na ogół na książki i wtedy pozostawała mu "izba ciemna, do której wchodzi się po połamanych wschodach, im wyżej postępujesz, tym silniej ci w nos uderza przysmalona tłustość stara, piekielny zapach kuchni i pomyjów". Opisał maskarady, akademik, jednorazowy teatr na strychu i piękne przechadzki, a okolice Wilna w nie obfitują - przechadzki w stronę Popław, Jaruzalem, Betleem, ku Pohulance, Zakretowi, Antakolowi."

Potem znowu wspominał podróże, sny, noce bezsenne, pokoik babki, gdzie podłoga była zasłana gobelinem przedstawiającym owocobranie, myśliwi gonili jelenia na komódkowej mozaice, a w okolicznych lasach i puszczach gnieździły się bajki. Wspominał balaski przed dworkiem, na których siadał jego ojciec i opowiadał, "a miał pamięć taką szczęśliwą, że w niej nie tylko każda muszka zachowywała się jak w bursztynie, ale się stroiła w szaty świetne. Powtarzał co słyszał i widział w długim życiu, a w ustach jego najprostsze opowiadanie stawało się poezją, kunsztem, choć sam się o to nie starał." (Niestety, kiedy syn został "zwichniętym niby literatem", ojciec go wydziedziczył, takie to ciężkie czasy były dla artystów).  
Pisał o radości kolekcjonowania i o radości tworzenia i o ciężkich zgryzotach, kiedy wytwór własnych rąk odbiega od wyobrażeń. I tak jakbym o swoim dzierganiu czytała.
Pisał o mieszaniu się snu z jawą, o nieśmiertelności sztuki, o pięknie, o etymologii nazw miejscowości i że niejeden autor byłby zdziwiony co też w jego dziełach odczytują czytelnicy. I tak jakbym Prousta czytała, tylko zapis postępu prac nieco szybszy u Kraszewskiego: marzec - zacząłem pisać Złote jabłko, maj - skończyłem Złote jabłko, 1 listopada - zacząłem powieść, pisałem mało, wszystko mnie męczyło; 17 listopada - piszę Diabła, już w połowie trzeciego tomu. Jaki byłby zapis prac u Prousta, wiadomo: styczeń, marzec, maj, listopad, luty, październik - piszę "W poszukiwaniu".

Natomiast pończocha moja nieco wątpliwa, wyjęłam w sobotę liczne i pękate torby, które przed świętami upchnęłam kolanem do szafy w ramach tak zwanych "szybkich porządków". Wyjęte torby zajęły pół pokoju. We wszystkich były włóczki. Poczułam się znacznie gorzej od osiołka, który miał tylko owies i siano, a ja mam wełnę, bawełnę, bambus, mam włóczki czerwone, i czarne, gryzące i jedwabne, zimowe i letnie. I co tu wybrać? Co dziergać? Oczywiście wpadłam w szok i stupor.
- Mamo - powiedział syn, owijając się w szalik, jaki mu wydziergałam rok temu - mogłabyś mi dorobić do niego czapkę, bo żadna mi nie pasuje.
I stupor prawie natychmiast minął, mam cel i plan, i zaraz jutro nabieram go na druty. Będę dziergać czapkę i nie będę myśleć o tych nadmiarach. Albo właśnie będę o nich myśleć jak Kraszewski: "Co to było za szczęście godzinami układać, obliczać, cieszyć się tym, studiować! tylko ci, którzy sami chorowali na zbieranie czegokolwiek bądź - bodajby starych butów - pojmą rozkosze kolekcjonisty" i cieszyć się, że nie zbieram starych butów, ale rzeczy ładne, miłe i praktyczne.

Dziękuję za Wasze odwiedziny i przemiłe komentarze, pozdrawiam poprzez liczne ślimaczki(*), dobrego dnia! 

Ps. "Pamiętniki" zakładałam prześliczną zakładką, którą dostałam w prezencie:


Na zdjęciu też jest bonus w postaci bardzo śmiesznej historii o Kraszewskim, starym wózku i nieco stęchłym skarbie.

* "Gazety piszą o wynalazku p. Benoit, który za pomocą ślimaczków obiecuje ustanowić komunikację między ludźmi w najdalszych świata krańcach. Jest to fakt mistyczny, niestety! Ale gdyby nim nie był? Co wynalazków!"

PS. PS. Patrząc na długość tego posta, widzę, że kontakt z Kraszewskim nie pozostał bez wpływu, za co przepraszam serdecznie i pocieszam się tylko, że nie jest to dwieście tomów. :)

środa, 7 maja 2014

Czajką i Safranem

Dzisiaj środa, zatem Gloger płynie czajką, a Czajka dzieje Safranem.


Po kilkudziesięciu latach intensywnego czytania zyskałam niejakie rozeznanie w moich książkowych preferencjach. Okazało się mianowicie, że lubię stare, ładne, mądre, dowcipne, z obyczajami i koniecznie w okolicznościach liściastej przyrody nad rzeczką. Kiedy więc zobaczyłam w taniej księgarni "Dolinami rzek" Glogera, którego kojarzyłam jako autora Encyklopedii staropolskiej i miłośnika różnych ludów oraz obyczajów, pomyślałam, że to dla mnie. I czytanie jak najbardziej to przypuszczenie potwierdza. Gloger płynie z przyjacielem i orylem starą, cieknącą czajką, zbiera narzędzia łupane oraz starożytne skorupy, rysuje ruiny, zachwyca się przyrodą, litewskimi słowami, śpi po dusznych karczmach albo pod gwiazdami. W dodatku opisuje to wszystko z niewymuszonym dowcipem.
A na drutach letni Safran, który przy odrobinie szczęścia ma szansę przekształcić się drutami 2,5 w reglan, czyli mój pierwszy od góry sweterek:

Wspomagam się bardzo intensywnie kursem Intensywnie Kreatywnej oraz tabelką do dodawania oczek Intensywnie Kreatywnego Ślubnego. Reglan jest przepisowo osadzony na prowizorycznym łańcuszku (jak bardzo on jest przepisowy okaże się w czasie prucia) i przerabiany dżersejem, ale mam dla niego plan w postaci ażurowych muszelek lub listków.
Druty do zdjęcia zabezpieczone gustownymi zatyczkami, bo już kilka razy zauważyłam, że w ferworze pozowania robótki można ją wylać z kąpielą czyli zsunąć z drutów.

Safran z e-Dziewiarki i z mojej góry planów na lato. Góra wygląda tak:


Obmyślam w związku z tym różne sweterki bambusowe i lniane, a tymczasem czas leci i mija, niedawno minął razem z majówką. Bardzo pracowicie, albowiem postanowiłam wykorzystać ją na skończenie chusty. Pogoda była niezwykle sprzyjająca - szum deszczu za oknem i ogólnie ziąb.

Deszcz padał, ziąb ziębił, kłębek zanikał niepokojąco szybko, kwiatków przybywało, zaczął się border, z borderem dziesiątki nupków, mijały kolejne godziny z kolejnymi markerami aż wreszcie dnia drugiego zaczęłam zamykać trzysta pięćdziesiąt oczek szydełkiem. Bardzo przytomnie zabezpieczyłam wolny drugi drut i mozolnie w zapadającym zmroku zamykałam oczko za oczkiem. Jeszcze dwadzieścia, dziewiętnaście, piętnaście i w tedy nagle z rąk osłabłych dzierganiem wysunął się drut pierwszy i spadł bezgłośnie na dywan. Zamarłam. Drops Lace jest włóczką cudownie sprężystą, chusta jest robiona najrozmaitszymi ażurami, więc i uwolnione niespodziewanie oczka sprężyły się cudownie ożywione i wykręciły we wszystkie możliwe kierunki. Nie oddychając, z wizją prucia całej chusty, nabrałam oczka z lewej na jeden drut, oczka z prawej na drugi, oczka z środka na szydełko. A potem tylko poukładałam je mniej więcej kolejno i dobrnęłam do ostatniego oczka. Nic się nie spruło i cała chusta na pomarańczowym tle wygląda tak:



ona we fragmencie na czarnym tle i ja w połowie swojej okazałości wyglądamy tak:



A tutaj jeszcze niewyprasowana na tle starożytnego domu w "Dolinach rzek":


 Technicznie chusta waży prawie 100 gramów surowego Drops Lace, został maleńki kłębuszek, jest cudownie miękka i ślicznie połyskliwa oraz elegancka i żeby się w nią ubrać muszę chyba kupić bilet co najmniej do filharmonii.

I tradycyjnie jeszcze zakładka, tym razem  francuska zakładka prosto ze Szwecji: