Pokazywanie postów oznaczonych etykietą muzyka. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą muzyka. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 11 sierpnia 2019

Metki i młode lata


"Uwielbiałem też samotne spacery. Las zawsze dziwnie mnie fascynował - tajemniczy, zamknięty świat był sercem wszystkich , tak przeze mnie lubianych baśni. Siedząc w cieniu starego drzewa, odnosiłem wrażenie, że każde drzewo, każda gałąź ma mi coś do powiedzenia. Czułem, jak dookoła mnie toczy się bogate i potężne życie... To dziwne, ale dla kontrastu w zatłoczonej kawiarni na paryskich Polach Elizejskich czuję się zupelnie osamotniony..."
Moje młode lata, Artur Rubinstein

Wspomnienia Rubinsteina kupiłam sobie w drugiej połowie lat osiemdziesiątych i przeczytałam kilka razy. Po pierwsze dlatego, że urodził się w moim rodzinnym mieście, czyli w Łodzi, ma tu do dziś swoją filharmonię i swoją ławeczkę. Po drugie dlatego, że był świetnym gawędziarzem. Jakoś przed urlopem ogarnęła mnie ogromna ochota przeczytania tych wspomnień po raz kolejny. No i nie zawiodły mnie - skrzące dowcipem i werwą toczą się opowieści jedna za drugą, a z nimi rodzice, wujkowie, ciotki, potem znajomi, kobiety. A za oknem kolejne miasta - Łódź, Warszawa, Berlin, z czasem mijają w coraz większym pędzie - Genewa, Rzym, Londyn, Sydney (do Sydney leciał samolotem przed wojną jeszcze - z Amsterdamu podróż trwała dziewięć dni), Nowy York, Johanesburg, a w nich koncerty, diamenty, szmaragdy, kawior, szampan, jedwabne krawaty. I dużo, dużo anegdot, bo to wspomnienia światowca są, chociaż o muzyce też trochę jest.

Książki w latach osiemdziesiątych nie były wydawane zbyt wspaniale i ta po latach rozpadła się całkiem, no ale nie w okładce jej uroda. Jeżeli usiądziemy wygodnie w fotelu, z lampką winą i cygarem, to można się zasłuchać. Cygaro zresztą nie jest obowiązkowe - wystarczy, że Rubinstein je palił i opowiadał, opowiadał, opowiadał.
Opowieści zakładałam zrobioną z pocztówki zakładką z moim ulubionym morzem.



Z aktywności poza książkowych, kupiłam sobie własne, osobiste, czajkowe metki, które widać na pierwszym zdjęciu. Jak to tylko wydziergam coś nowego, to będę przyszywać, póki co przyszywam do starego i przyznam, że odzież z metką wygląda bardziej stylowo, niż odzież bez metki.
Poza tym też zaprzestałam dziergania szalika temperaturowego. bardzo mi go szkoda, zwłaszcza teraz fajnie byłoby te fale upałów utrwalać, no ale niestety, w zimowych kolorach miał coś nieprzyjemnego. Nie pasowały do siebie i jakoś smutno mi było na nie patrzeć (na zdjęciu zdecydowanie ładniejszy wychodził). A ponieważ moim nowym postanowieniem jest, żeby dziergac tylko rzeczy, które mi się bardzo podobają, nie tak sobie, zatem odłożyłam go na półeczkę i czeka na swoje lepsze wcielenie.

dziękuję Wam bardzo za odwiedziny i przemiłe komentarze. Dobrego dnia! :))

niedziela, 24 marca 2019

Muzyczny wirus z czajnikiem w tle

"Darwin z niekłamanym zdziwieniem pisał w O pochodzeniu człowieka: Skoro zaś ani zamiłowanie, ani zdolność do wytwarzania tonów muzycznych nie są właściwościami oddającymi najmniejszą nawet przysługę człowiekowi w jego codziennym trybie życia, musi się je zaliczyć do zdolności najbardziej tajemniczych, w które człowiek jest wyposażony."
Muzykofilia Opowieści o muzyce i mózgu, Oliver Sacks


Muzyka jest zjawiskiem fascynującym (pomimo swojej bezużytności), mózg również, więc połączenie tych dwóch tematów jest niezmiernie przyjemne. Autorem jest neurolog, więc wie o czym pisze. Zaczyna się interesująco - o nagłym uwielbieniu muzyki, muzycznych napadach, muzyce natrętnej, muzycznych halucynacjach.
Przykłady są oczywiście z życia wzięte, a objaśnienia neurologiczne zrozumiałe (na razie) dla prostego nieneurologa (czyli dla mnie).

Do czytania włączam sobie muzykę skrzypcową, no bo jak już dostać halucynacji, to najlepiej jakichś przepięknych. Słucham, w mózgu moje różne synapsy i neurony się delektują, a w wolnym międzyczasie chodzę sobie na spotkania książkowe w mieście Łodzi.
Spotkania w pierwszych dniach wiosny polegają głównie na bezie Pawlowej i spacerach, co szczegółowo udokumentowałam przezfotograficznie (spacer tylko, bo bezę zjadłam zbyt szybko, taka była dobra)

Cienie na drodze, w tym jeden z kucykiem a trzy bez:


Świeża wiosenna zieleń i świeża wiosenna woda:


Malowniczy bruk (jakoś mnie urzekł ogromnie, nie wiem czemu, może ma jakieś harmonie w sobie):


Czajka w szpilce (nie, nie, obok szpilki, bo w szpilce nie wolno było):


Zakaz z cebulą:

Niewinne rozrywki kulinarne (ale nikt nie zginął ani nie ucierpiał):


Czajka w czajniku (a właściwie obok, chociaż do czajnika niby zakazu nie było):


 W centrum wiosna, tymczasem w naszych górach, jak mi relacjonuje moj ulubiony podróżnik, wszystko naraz.




Rękodzielniczo szydełkuję chustę virus. Potwierdzam na własnej osobie sprawdzoną teorię, że virus uzależnia. W dodatku jest świetnym wzorem dla początkujących - powtarzalny i zawsze wiadomo, gdzie się jest, co w przypadku szydełkowania nie jest wcale takie oczywiste.
To moja druga praca na szydełku, więc nie mogę się nadziwić, że umiem takie różne wachlarzyki i w dodatku równo.


Muzykofilię zakładam muzyczną oczywiście zakładką:


Pozostając już w bardzo wiosennym nastroju, dziękuję za Wasze odwiedziny i komentarze. Dobrego dnia! :))

środa, 5 kwietnia 2017

Opory rogate

"Bądźcie zdrowi i nie zapomnijcie o mnie całkiem, kiedy już umrę; jesteście mi to winni, jam bowiem często o was myślał, by was uszczęśliwić, bądźcie więc szczęśliwi! - Ludwig van Beethoven"
Muzyka i cierpienie, Anton Neumayr


Uwaga, będzie długa dygresja osobista, bo moja droga do muzyki nie była łatwa, lekka ani oczywista. Długo nie uszczęśliwiała mnie ani muzyka van Beethovena, ani innych klasyków, brało się to najprawdopodobniej z powodu mojej muzycznej głuchoty, los jednak mnie w jakimś stopniu uleczył, nie uciekał się przy tym do wtykania w ucho watki natartej świeżym chrzanem (jak Beethoven na przykład). W pierwszej kolejności mój tata, mimo że na co dzień pełen poświęceń, odmówił stanowczo chodzenia do opery z moją mamą. Padło na mnie i jako nastoletnia grzeczna dziewczynka z bólem zgodziłam się na rolę damy towarzyszącej, wskutek czego często i srodze cierpiałam na różnych Dziadkach do orzechów i Madamach Butterfly. Mama robiła co mogła, żeby tylko mi się spodobało - pokazywała piękno dekoracji, zwracała uwagę na piękno fabuły, odwoływała się do mojego rozumu. No ale cóż, nie podobało mi się i dalej przeżywałam katusze w pięknie muzycznych okoliczności i dekoracji.

Wobec takiego oporu los wzmógł swoje starania i zbiegiem okoliczności, w nowej szkole zaprzyjaźniłam się z nową koleżanką z klasy. Przyjaźniłam się bardzo intensywnie od rana do wieczora, pech chciał, że koleżanka była również uczennicą szkoły muzycznej, musiała dużo ćwiczyć na pianinie. O skróceniu czasu naszych spotkań nie było mowy, więc przyjaźń została połączona z pianinem i nagle stałam się słuchaczką wielogodzinnych prób. Teraz dziękuję losowi, że nie grała na skrzypcach i że była prawdziwej dobroci, bo unikała gam i ćwiczyła naprawdę ładne (i łatwe) utwory. Z czasem zaczęłam je rozróżniać i prosić o "to z dzwoneczkami" - czyli któryś nokturn Chopina, aż w końcu z własnej nieprzymuszonej woli poprosiłam o pożyczenie płyty - wybrała mi koncert fortepianowy B-moll Czajkowskiego co jest naprawdę dobrym początkiem. Powoli, powoli, stałam się melomanem, aczkolwiek dalej głuchym - z pojęć muzycznych przyswoiłam sobie tylko głośno-cicho oraz wolno-szybko, cała banda ćwierćnut, tonacji, szesnastek i ósemek pozostaje czarną magią, co mi zupełnie nie przeszkadza radować się słuchaniem i uważać, że jeżeli cokolwiek oddaje w pełni piękno świata, jego tajemnice, uniesienia, radość, rozpacz i duchowość, to jest to właśnie muzyka (a zaraz potem literatura, gdzieś w dali matematyka z  fizyką). 

Tak przygotowana starannie w dalekiej przeszłości, kupiłam niedawno i prawie natychmiast przeczytałam "Muzykę i cierpienie" Antona Neumayra. Autor z wykształcenia jest lekarzem i pianistą, od lat zajmuje się popularyzowaniem biografii wielkich kompozytorów, zgłębia ich życie, twórczość i choroby. Książka omawia pięciu zmarłych przedwcześnie muzycznych tytanów - Mozarta, Beethovena, Brahmsa, Chopina i Czajkowskiego. W każdej części krótki, ale skondensowany, barwny i żywo opowiedziany życiorys, symptomy choroby i diagnoza. Napisane to stylem konkretnym, rzeczowym i przystępnym, tak więc nawet taki laik, jak ja jest w stanie zrozumieć, skąd się wzięła opuchlizna, a skąd osłabienie. (Swoją drogą, nasze ciało też mnie zadziwia swoją złożonością i mrocznością i czasem trochę żałuję, że nasze istnienie nie wyraziło się bardziej duchowo, a jednak mniej cieleśnie). W każdym razie, kluczowe jest tu to, że do tych nad wyraz szczegółowych oględzin przystępujemy w towarzystwie lekarza, wiec czujemy się mniej niestosownie niż byśmy byli zwykłymi gapiami żadnymi sensacji. Jeżeli nawet pewne zażenowanie w nas jest, to zdecydowanie silniej odczuwa się żal, że antybiotyków albo szczepionki przeciw gruźlicy nie wynaleziono te dwieście lat wcześniej.
Diagnoza jest szeroko omówiona, Neumayr przytacza szereg argumentów - czasem wydawało mi się, że ten sam fakt raz przytacza jako argument za a raz jako przeciw, no ale ja nie jestem lekarzem. I w sumie nie to było dla mnie najważniejsze. Najważniejsza była dla mnie możliwość przebywania przez jakiś czas z tymi, którzy całe życie, w zdrowiu i w chorobie gnani byli przymusem spisywania muzyki, która "tkwiła im w głowie i nie dawała spokoju". I dlatego cieszę się, że przeczytałam r\tę książkę. I że mogłam sobie w internecie puścić te utwory, które tam zostały wspomniane.  

Mnie spokoju nie daje koc (dzisiaj czytamy i dziergamy z Maknetą), więc został zesłany na karny taboret, tymczasem wyciągnęłam sweterek w ażury, który siedział zamknięty w robótkowej torbie. Zamknięty został nie bez powodu, otóż mianowicie, kiedy wyprodukowałam na koniec dołu ściągacz francuski, sweter ujawnił swoją rogatą naturę, zawinął się całym ściągaczem do góry i tak pozostał niewzruszony wobec licznych prób odwinięcia. Po dwóch tygodniach zebrałam się na odwagę, wyciągnęłam go z torby, postanowiłam, że nie mogę przegrać z prostym swetrem (nawet jeśli ma ażurek - bardzo ładny zresztą w przymiarkach). Postanowienia się trzymam, robię rękaw dla niepoznaki, a tak naprawdę obmyślam strategię walki z dołem.

Wiosna już na dobre w zieleni i nawet w pierwszych kwiatkach i forsycjach, Muzykę zakładałam więc bardzo wiosenną zakładką:


Dziękuję za odwiedziny i przemiłe komentarze. Dobrego dnia! :)

środa, 14 grudnia 2016

Wzorki w duetach

- Ludzie sami nie wiedzą, co świętują. - powiedział mój służbowy kolega po wysłuchaniu z radia kolejnej reklamy telefonu, telewizora, smarfonu, pepsi i perfum. - Myślą, że świętują prezenty.

Ech, pomyślałam sobie, ja wiem, że nie świętujemy prezentów ani choinki, ale co zrobić, kiedy lubię i jedno i drugie? Od dawnych czasów, kiedy jeszcze byłam małą dziewczynką, lubiłam się budzić rano w Boże Narodzenie. Choinka migocze kolorowymi lampkami, na ulicach jest cicho, czasem śnieżnie, pachnie piernikiem i pomarańczami, a na stoliku czekają prezenty, chociaż w Wigilię pojawiły się magicznie, to jednak nie znikły przez noc. Teraz, wczesnym świątecznym rankiem, kiedy zabiegana, pełna gości Wigilia minęła, można się nimi nacieszyć.
Najważniejsze były zawsze oczywiście książki, może z wyjątkiem mojej jedynej lalki z otwieranymi oczami, o wielu z nich zapomniałam, ale te, o których pamiętam zachowały ten szczególny urok zimowego, świątecznego czytania. Taki też jest "Duet" Elisabeth Kyle, czyli opowieść o Klarze i Robercie Schumannach, który dostałam na gwiazdkę od mojej ulubionej cioci.


Czytałam go wtedy zachwycając się odświętnością muzyki, koncertami, pięknymi sukniami, futrzanymi mufkami, karetami, czerwonymi jabłkami na targu.
Wróciłam do niej dzisiejszej środy z Maknetą i dalej w niej to wszystko jest. Klara ze swoją dobrocią, skromnością, umiłowaniem muzyki i wierna swojej jedynej miłości wbrew wszystkim przeszkodom.
Oczywiście, jest to książka dla młodych panienek, ale niezwykle wdzięczna i bez pretensji. Spokojnie, bardzo ładną polszczyzną prowadzi nas przez całe życie Klary, nie unikając trudnych tematów, a tych nie brakowało. Surowy, niesprawiedliwy ojciec, matka, która zostawiła ją, kiedy Klara była dzieckiem, no i choroba psychiczna Roberta. Jest też Paganini, przed którym Klara grała i dostała różową galaretkę, jest też Chopin. Jest też trochę króciutkich fragmentów z listów, co mnie bardzo ucieszyło.

"List był Tobą. Stałaś przede mną, rozmawiając i śmiejąc się, to żartobliwa, to poważna, to podnosząc, to opuszczając zasłonę jak dyplomata - krótko mówiąc list był Klarą, Doppelgängerin."
Tak pisał Robert Schumann do swojej przyszłej żony, kiedy się czyta takie listy, nabiera się ochoty na więcej.
Zupełnie inaczej jest z żakardami dwustronnymi w szaliku, kiedy szalik dobiega do ostatniego frędzla, człowiek marzy tylko o czymś, co nie ma wzorków. Tym bardziej, że do szalika dla młodszego syna dołożył swoją porcję wzorków obiecany pewnej pani komplecik:


Koniec żakardowej niewoli celebruję smarując kremem obolałe palce i okładając herbatą nadwyrężone oczy.
- Wiesz - mówi młodsze dziecko pakując szalik i duet z czapki i komina w wielką torbę - może byś mi jeszcze zrobiła taką naprawdę ciepłą czapkę w taki sam wzorek jak na szaliku. Ale to już w przyszłym roku - dodaje uspokajająco.

Jaka szkoda, myślę sobie po cichu, że przyszły rok jest już za niecałe trzy tygodnie.
Tymczasem "Duet" zakładałam zimową zakładką:

Na szalik zużyłam 200 g włóczki Fabel Dropsa, dziergałam drutami 3,25 (brawo ja - ma 130cm długości)
Na komplet 300g akrylu Supersoft Himalaya (bardzo przyjemna jak na akryl)

Dziękuję za odwiedziny i przemiłe komentarze, dobrego dnia! :)