Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kuchnia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kuchnia. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 26 października 2020

Uroki po kawie

 "Jednak pewnego jesiennego dnia, parę lat temu, znalazłam się na tym promie razem z mężem, trojgiem dzieci i czwartym w drodze. Towarzyszyło nam pięć naszych psów. Zrezygnowaliśmy z życia w pięknej dzielnicy w Paryżu, znaleźliśmy dom w  Médoc i – voilà – prawie byliśmy na miejscu.

Jak to się stało, że znalazła się na tym promie jedynaczka z Hongkongu, urodzona w rodzinie znanej z wielkiej miłości do kotów, której  francuska matka rzadko kiedy przekraczała progi kuchni? Dokładnie nie wiem, ale wydaje mi się, że taki wiejski styl życia był czymś, czego pragnęłam od zawsze – z dużą, gwarną rodziną, mnóstwem psów i wielką kuchnią, w której spełniają się wszystkie moje kulinarne fantazje."

Apetyt na Francję, Mimi Thorisson

Przez wiele, wiele lat miałam w domu tylko jedną książkę kucharską. Była to Kuchnia polska, kultowa, jak to niedawno przeczytałam, książka PRL. Głowna jej rola polegała na staniu w określonym miejscu półki, przez wiele więc lat byłam przekonana, że książek kucharskich się nie kupuje, skoro już jedną się ma. Cały świat przepisów funkcjonował w kolejnych zeszytach, w stertach wyblakłych postrzępionych karteczek i chybotliwych stosików kucharskich magazynów i pocztówek.

Droga przez ten świat była trudna i wyboista, wiodła przez smażone śledzie solone, zasmażki z mąki ziemniaczanej, niejadalne knedle, surowe czulenty, przypalone naleśniki oraz rosoły o smaku wody lekko posolonej. W dalszym ciągu jednak książek kucharskich nie kupowałam. Jak to się stało, że tę kupiłam, mało tego, kupiłam i przeczytałam?

Nie wiem, może urzekł mnie tytuł, a może okładka, może fascynacja, że ktoś może porzucić Paryż, a może przeczułam, że mąż autorki jest fotografem. Jak by nie było, zakup okazał się bardzo udany. Książka jest podzielona na pory roku i ma bardzo słodkie wyklejki:


Na każdej stronie jest przepis, każdy przepis poprzedzony sympatycznymi opowiastkami z życia autorki, obok przepisu jest zdjęcie. No i te zdjęcia! Można się poczuć, jakby się było na farmie wśród winorośli i w galerii sztuk wśród obrazów. Wszystko w tych zdjęciach jest piękne - od pana rzeźnika, poprzez pokruszoną bagietkę aż do brudnych filiżanek.  




Nie wiem jakim cudem brudne filiżanki po kawie mogą mieć tyle uroku. Może dlatego, że są francuskie - wdzięczne i najlepsze na świecie (i tyko Belg by się z tą opinią nie zgodził, od Belga słyszałam kiedyś straszne kalumnie rzucane na kuchnię francuską). Oglądałam różyczki na porcelanowych talerzach, stareńkie szufladki na marchew, ceglane mury, powykręcane pędy winorośli i wpadałam w podziw i estetyczne ekscytacje. 

Oczywiście sama autorka jest też pełna wdzięku i śliczna. Jest też bardzo przekonująca, co prawda nie zamienię Zgierza na farmę w Bordeaux, ale bezpośrednio pod wpływem tej książki nakupiłam różnych gatunków cebul i mam też pełną ich miskę, jak Mimi. Bo kuchnia francuska stoi cebulą, masłem i czosnkiem. No i winem też, co jest równie przyjemne jak czosnek, a może nawet bardziej.

A same przepisy? No cóż, zgodnie z moimi zasadami, stoją na półce. Mogę jednak stwierdzić, że nie są udziwnione, nie wymagają nieziemskich składników i nieziemskich technologii oraz pokładów czasu i gdyby chcieć je wykorzystać, to można.  

Tak sobie uświadomiłam, że ostatnio odkryłam w sobie potrzebę otaczania się rzeczami ładnymi, estetycznymi i niesiona tą falą, kupiłam sobie zeszyt w bogato zdobionych okładkach i nie mieszkając, przeprowadziłam się do niego ze swoimi dziewiarskimi zapiskami.







Art journal to za dużo powiedziane, ale poza praktycznymi zupełnie zapiskami dotyczącymi rozmiaru drutów, mogę w niego wklejać zdjęcia, kawałki włóczki, różne sentymentalne karteczki i inne tym podobne. Bardzo jestem z niego zadowolona.

A skoro przy dzierganiu jestem, to udało mi się wydziergać szarą czapeczkę w amarylisy.


 Wzór według Dropsa White Amarylis, włóczka też Dropsa - Alaska - 100% wełna, bardzo miękka, włochata i ciepła. Mnie gryzie, ale na głowie to może.

Książkę zakładałam stosowną okładką, nie tak śliczną jak sama książka, ale też z jedzeniem.


Samych pysznych klafutisów, słońca jak najwięcej przed zimą, dobrych lektur i dobrego wina wszystkim Wam życzę (i sobie oczywiście też).

Dziękuję za odwiedziny i przemiłe komentarze, dobrego dnia!

PS. Muszę przyznać, że mój poniedziałkowy, zapracowany Muminek też urokliwie wygląda po porannej kawie. 

:)

wtorek, 25 sierpnia 2020

Pasowanie z paseczkami

 "Kiedyś zrobiłam według przepisu z książki Philippe’a Delacourcelle’a cykorię gotowaną w soku z pomarańczy z klarowanym masłem i kolendrą – i smak tego dania, jego gorycz, maślaność, czystość idealnie pasowały do Das wohltemperierte Klavier w wykonaniu Glena Goulda.”

Zapach kwiatu pomarańczy, Agnieszka Drotkiewicz, Tessa Capponi-Borawska

 

Jedzenie pasuje do muzyki. Pasuje też do malarstwa, literatury, architektury – jednym słowem do wszystkiego. I tak o jedzeniu czyli o wszystkim rozmawiają sobie w tej książce obie panie. O swoich wspomnieniach, o zapachach, o potrawach, o lekturach, o filmach. Jest cytat o mirabelce:

"Próba mirabelki uderza swoją rozbrajającą oczywistością. Siłę czerpie z jednej uniwersalnej konstatacji: wgryzając się w owoc, człowiek w końcu rozumie. Co takiego? Wszystko. Rozumie powolne dojrzewanie gatunku ludzkiego, którego przeznaczeniem jest przeżyć, a który pewnego wieczoru odkrywa przyjemność; rozumie próżność wszelkich sztucznych potrzeb, odwracających uwagę od zalet rzeczy prostych i wzniosłych; rozumie nieprzydatność języka; rozumie niespieszną i straszną degradację światów, której nikt nie uniknie, i wbrew niej – cudowną rozkosz zmysłów, uczących ludzi uroku i przerażającego piękna Sztuki”.
Elegancja jeża, Muriel Barbery

Jest też cytat o Franciszce z Poszukiwania straconego czasu i o jej cudownie przejrzystej galarecie. Są opisane najciekawsze blogi kulinarne i pozycja kobiety w dzisiejszej kuchni profesjonalnej. Są też oczywiście wspominki, bo jedzenie również pasuje do wspominania – trochę o dzieciństwie, trochę o przemianach w PRL – co było (a raczej czego nie było) i co zaczęło się pojawiać i w jaki sposób. Sama przypomniałam sobie te małe radości z małych książeczek przyczepianych do kakao, albo do margaryny – co prawda trzymałam tę mini książeczkę z dwadzieścia lat, nic z niej nie ugotowałam, ale w sumie nie to jest najważniejsze. Kupiłam też ze trzy książki po tej lekturze, ale trudno – ryzyko wkalkulowane w los czytelnika zaangażowanego emocjonalnie i ciekawego świata.

Jako motto książki służy cytat z Michela Houellebecqa: Profesjonalny sukces jest przeceniany, moda jest ogromnie przeceniana. Podróż jest trochę przeceniana; jedzenie długo było bardzo niedoceniane, a obecnie staje się nieco „przeceniane”. Architektura, krajobrazy, otoczenie, w którym żyjemy – są w porządku. Prawidłowo oceniane.

Przeceniane czy nie, zawsze miło o nim posłuchać, zwłaszcza jeżeli rozmowa toczy się kulturalnie i w otoczeniu piękna rozmaitego gatunku.

Za to w moim otoczeniu poza architekturą bloku zza oknem i rozłożystą lipą pod oknem, najbardziej się wyróżnia sweter w szalone paseczki. Postanowiłam otóż wykończyć zapasy bawełny Paris, które zalegają od lat kilku w jednym z wielu pudeł z zalegającymi włóczkami. Dokupiłam parę motków, bo, jak wiadomo, zawsze do wyrabiania resztek trzeba motków dokupić, taki skutek uboczny wyrabiania. No i robię szalony swetro-kocyk w szalone paseczki. Nie wiem czy będzie można go podciągnąć do mody, ale żeby jej aż tak nie przeceniać, jak twierdzi Houellebecq, nie martwi mnie to za bardzo. Nie wiem za to, co zrobię z licznymi nitkami, które zwieszają się z plisy jako skutek częstej zmiany kolorów i to mnie martwi nieco, ale zobaczymy.

Jak widać na zdjęciu poniżej, przerwałam robienie korpusy i zaczęłam rękawy - obmyśliłam bowiem wyrobienie bawełny do końca, czyli jak skończę rękawy będę korpus dziergać do kolan albo do kostek. Oby jednak do kolan. :)

 

Markery mam morskie, bo morze do lata pasuje najbardziej. Nawet do sierpniowego.


Skarpetki schną jak na egipskich malowidłach  i jak skończę kocyk, zabiorę się za następne, bo od kiedy nauczyłam się robić piętę – polubiłam robienie skarpetek. 

Jestem też dumna ze swojego szwu – po prostu nic nie widać, co w przypadku szwów jest najczęściej zaletą.


Dziękuję bardzo za wizyty i przemiłe komentarze, dobrego dnia!

niedziela, 25 sierpnia 2019

Przepis przyjemny i śliczny

"Przepisywała, wycinała te przepisy, z czego tylko się dało, brała od różnych znajomych, od sąsiadek, a najwięcej panny Ponckie jej przynosiły. Zapisywała te przepisy już nie tylko w zeszytach, lecz i na pojedynczych kartkach, na skrawkach gazet, na kawałkach torebek po zakupach, na kartkach z kalendarza, a często i na nie dopisanych miejscach w listach ode mnie czy od Anny, na pocztówkach z życzeniami czy pozdrowieniami, opisując te życzenia, pozdrowienia po brzegach lub nawet wpisując między zdania czy wokół adresu. Potem już tylko na życzeniach, pozdrowieniach ode mnie i od Pawła i w naszych listach. Na kartce z widokiem Akropolu, którą przysłał jej Paweł z wycieczki do Grecji, między jego rozstrzelonymi słowami, „Kochana Babciu, przesyłam Ci najpiękniejsze pozdrowienia z kraju Apollina, całuję Twoje ręce, Paweł", wpisała: dwie szklanki mąki, cztery jajka, ćwierć masła, rodzynki, migdały, żółtka ubić osobno...

Nie tylko obie te walizki, które wówczas niosła, gdyśmy szli do gminy, gdzie ojciec miał objąć posadę, okazały się być pełne. Lecz gdziekolwiek zajrzałem, cokolwiek otworzyłem, wszędzie te przepisy zalegały. We wszystkich szufladach, w stole, w kredensie, na wszystkich półkach, pod łóżkami, w szafie między bielizną, ale i na szafie jakiś zakurzony, zleżały plik ich znalazłem, co świadczyło, że odkąd je tam położyła, nigdy do nich nie zajrzała. Taki sam plik był wetknięty za obraz z widokiem morza, który jej z Anną przywieźliśmy na urodziny w prezencie, jako że pragnęła mieć choćby nieduży widoczek z morzem, bo tak bardzo lubi morze, mówiła, gdzie tam bardziej niż góry, na morze patrzyłaby i patrzyła, a gór się boi, mimo że nie była nigdy ani tu, ani tu. Zwitek tych przepisów, opasany czerwoną tasiemką, zawiązaną na kokardkę, jakby je miała komuś ofiarować i zapomniała, tkwił w kryształowym wazonie, stojącym, nie wiadomo czemu, za wezgłowiem łóżka, przy nodze. I także w książeczce do nabożeństwa niektóre modlitwy założone były przepisami powycinanymi z gazet. A nawet przepis na ziemniaki „od Maxima" znalazłem w kieszeni jej palta."
Widnokrąg, Wiesław Myśliwski

Koniecznie muszę wrócić do "Widnokręgu", bo jest w tej książce oddech i przestrzeń, a nic z niej nie pamiętam. Pamiętam tylko te przepisy, bo sama gromadziłam latami. Gromadziłam na różne sposoby i przy użyciu różnych technologii. Zbierałam zatłuszczone z czasem karteczki, kupowałam okropne kalendarze gospodyni wiejskiej (albo miejskiej) z poradami i przepisami na każdy dzień. Kupowałam zgrzebne pocztówki z peerelowskim dizajnem, kupowałam śliczne Kuchnie Kuronia, jakieś egzotyczne Sole i pieprze, przepisy na grilla, na makarony i sałatki, zbierałam to wszystko w sterty według wielkości, pracowicie odkurzając je co święta.
I właśnie chyba po Widnokręgu opamiętałam się i z bólem zaczęłam eliminowanie. Po dwudziestu blisko latach (czy ktoś mówił, że minimalizowanie jest błyskawiczne? Zdecydowanie nie jest), zostałam z jednym zeszytem, kilkoma cienkimi poradnikami kulinarnymi (no i z Termomisiem, ale on ma swój własny świat i wifi) oraz Kuchnią polską.

Patrzę na "Lane, leniwe, śląskie" Hanny Szymanderskiej. Kupiłam w 2001 roku, w marcu, zapłaciłam za nią 4 złote 70 groszy. I nic z niej ugotowałam, szkoda, bo są tu i knedle zbójnickie, i knedle z kaszą manną i kluski z kaszki kukurydzianej, i nawet słowacka strapaczka jest. No, to musi być pyszne, więc trzymam. Poza tym dobrze jest mieć teorię kluski pod ręką.
Z czasem pogodziłam się z myślą, że nie ugotuję nigdy karczocha nadziewanego jarmużem i szparagami, ani nie upiekę niczego bardziej wyrafinowanego ponad sernik Makłowicza i szarlotkę mojej mamy. Zostałam więc z jednym zeszytem, do którego przeprowadziłam się kilka lat temu (wcześniejsze nie przeszły próby ze względu na okropne bure okładki, albo zalanie surowym ciastem czekoladowym) i myślałam, że to już koniec i jestem zorganizowana. Aż tu nagle nabrałam ogromnej chęci na nowomodny przepiśnik, z zakładkami, uroczymi zdjęciami, bo do zdjęć i uroczych obrazków mam słabość nieprzezwyciężoną. Już, już miałam kupić, no ale przecież jestem praktukującą minimalistką, wyciągnęłam więc zeszyt, który kupiłam jakiś czas temu. Miał zakładki, nie miał co prawda zdjęć ozdobnych, ale i tak zaczęłam wpisywać przepisy. Trochę wyglądały smutno, mimo mąki, masła, jajek i cukru.

I wtedy mi się przypomniało, że z ostatniego minimalizowania ostały się resztki kalendarzy (tak, tak, zbierałam też latami torebki prezentowe i kalendarze, zwłaszcza kulinarne i dopiero teraz zebrałam siły na wyrzucenie prawie wszystkich) i jak bardzo się przydały i odwdzięczyły. Powycinałam otóż co ładniejsze i ponaklejałam na okładkę


Zakładki opisałam stosownie:

Mniejsze obrazki i uratowane przed minimalizmem naklejki naklejam również w środku:





Oczywiście przeważnie obrazek nie nawiązuje do treści, ale to mi nie przeszkadza.
W moim osobistym, samodzielnie wykonanym z prawie śmieci, znalazły również miejsce poczciwe pocztowki i zatłuszczone karteczki:



Na koniec przepisowej przeprowadzki doszłam do kilku wniosków. Po pierwsze mój minimalizm zdecydowanie nie dąży do wyeliminowania wszystkiego, ale do odkopania rzeczy najlepszych, najprześliczniejszych i najpotrzebniejszych i znalezienia dla nich miejsca. Po drugie nigdy nie wiadomo, kiedy co nam się przyda, więc trzymam ten uroczy przepis na kamizelkę:



i trzymam przypinki, które niespodziewanie służą mi od jakiegoś czasu do mocowania fartucha:


Po trzecie, za dużo czasu jednak poświęcałam na obsługiwanie mojego zbioru przepisów i nie musiałam gromadzić ich w takiej obfitości. Po czwarte, warto sobie uprzyjemniać i upiększać nawet zeszyt z przepisami.
Mało dziergałam i mało czytałam, ale z minimalizowaniem jestem na dobrej drodze, większość śmieci wyniesiona, więc zostaje mi usiąść w fotelu i zająć się uprawianiem swoich hobby.
Czego i Wam życzę, dobrego dnia!

Dzękuję za odwiedziny i przemiłe komentarze. :))

PS. Z frontu eko i zero waste: okazało się, że Aleksandrów łódzki, w którym pracuję jest bardzo eko i robi siatki na zakupy. :D
Oraz sprzedaje środki czystości ze swoim opakowaniem. Koniecznie muszę iść. :)

niedziela, 20 stycznia 2019

Czajka bez paleo


"Zdarza się, choć bardzo rzadko, że dopisuje mi szczęście i mogę je [szaraki] zobaczyć, jak siedzą obok kupki kolorowych jaj w małej jamce w ziemi. To naprawdę osobliwy widok. W okresie godowym zające często można dostrzec koło jaj, a dołek, w którym je złożono, wygląda, jakby je wykopały zajęcze łapy. W całej średniowiecznej Europie istniały legendy o zającach składających kolorowe jaja, by uczcić nadejście wiosny. Te mity przetrwały do dziś i łatwo zrozumieć dlaczego. Zające wychodzą na pola wiosną, by figlować i spółkować. Równocześnie na tych samych polach pojawiają się zagłębienia, które wyglądają, jakby je wykopały zajęcze łapki. Ponieważ widać w nich jaja, a obok siedzą zające, wniosek nasuwa się sam."
Wściekły kucharz, Anthony Warner

Źródło: https://e-kartki.net.pl

"Ta historia jest tak przekonująca, że wpisała się na trwałe w naszą kulturę. Choć figlarne zające wyewoluowały w nieco złowrogą postać królika dorównującego wzrostem człowiekowi, jaja zaś zamieniły się w tanie, owinięte złotkiem czekoladki w kubkach z logo producenta, ludowa opowieść przetrwała. Opiera się ona jednak na nieporozumieniu, bo – jak mam nadzieję – wszyscy wiedzą, że zające nie składają jaj. Jaja, które widzę podczas porannego biegu, nie zostały zniesione przez rozdokazywane szaraki, tylko przez jeszcze trudniejsze do wypatrzenia czajki. Choć w zasadzie są to ptaki błotne, na wiosnę odwiedzają pola wzdłuż mojej trasy biegowej. W porze lęgu wybierają te same otwarte pastwiska, które zamieszkują zające. Czajki są jednak bardziej płochliwe niż ich sąsiedzi i znikają, zanim podstarzali biegacze ze swoimi psami zdążą się zbliżyć. To dlatego obok kupki jaj częściej można zobaczyć szaraka niż czajkę, która je złożyła."
Wściekły kucharz, Anthony Warner

Oczywiście sama książka nie jest o zającach ani, tym bardziej, o czajkach. Na tym wdzięcznym przykładzie Warner opisuje dowcipnie i żywo jeden z naszych mózgów, mózg odruchowy (zwany mózgiem Homera, niestety Simpsona) i wyjaśnia, dlaczego tak lubimy nim myśleć w przeciwieństwie do drugiego naszego mózgu refleksyjnego. Jak łatwo można wykoncypować, refleksja wymaga większego wysiłku (a czasem znajomości chemii i różnej innej wiedzy tajemnej), zajmuje więcej czasu, na ogół jest mglista i płocha (niczym czajka), a zatem trudniejsza we wnioskach.
Za to odruch jest szybki, bezbolesny, umieszcza nas od razu w jasnych zasadach i oświeca prawdą. Warto sobie jednak przypomnieć, że jak mawiali najstarsi górale, w tym ksiądz Tischner, są trzy prawdy: "świento prawda, tys prawda i gówno prawda"

W zasadzie książka nie jest o mózgach. Jest natomiast o prawdach, a najbardziej o tej trzeciej, którą można też nazwać bardziej elegancko nieprawdą. Mówiąc precyzyjnie, książka jest o tym, która z modnych obecnie diet opiera się na zasadach prawdziwych, a która na nieprawdziwych. Zasady prawdziwe, czyli w tym przypadku nie tyle święte, co naukowe i potwierdzone klinicznie. I w tym momencie każdy wyznawca odtruwania, głodówek, każdy wróg cukru, każdy wielbiciel oleju kokosowego, zielonych koktajli, produktów kwaśnych, zasadowych czy wręcz paleologicznych nie powinien czytać dalej, a już zwłaszcza nie powinien czytać "Wściekłego kucharza". Okazuje się bowiem, że żadna z omawianych tu diet nie została potwierdzona w sposób naukowy.
Co prawda, jako cicha wielbicielka diety paleo, wydawałoby się takiej logicznej w świetle powolnej ewolucji, przeżyłam lekturę mimo złośliwego wyśmiania owej diety przez naukowe czynniki (w dodatku dowiedziałam się o przypadkach spożywania całymi miesiącami mrożonych mamutów, co jakby mój entuzjazm lekko schłodziło), przeżyłam lekturę, ale może jestem po prostu mało wrażliwa.

Poza tym myślę sobie, że zawsze warto na obrazek zająca z kolorowymi jajkami spojrzeć ostrożniej i jeśli nawet czajki w ogóle nie widać, nie przyjmować wszystkiego na wiarę.
Po obdarciu nas z naszych pięknych złudzeń, że panujemy nad sytuacją jedząc zielony jarmuż posypany różową solą himalajską, Warner niewiele daje nam na dalszą drogę. Otóż bowiem właściwie jedyną pewną rzeczą w jedzeniu jest, żeby jeść niedużo i rozmaicie. I żeby nie odbierać sobie w całości cholesterolu, bo zawsze potem może się okazać, że jest on nie tylko zły, ale dobry też. Reszta jest niepewna.
O ile właściwie wszystko było dla mnie intuicyjnie i refleksyjnie przekonujące, o tyle z jednym się nie mogłam zupełnie zgodzić, a mianowicie z jego pochwałą żywności przetworzonej. Po prostu nikt mnie nie przekona, że paczkowane pierogi są lepsze niż domowe (oczywiście nie biorę tu pod uwagę moich pierwszych w życiu ulepionych własnoręcznie pierogów, te faktycznie były zdecydowanie gorsze). Co prawda nie chciałabym osiem godzin dzienne kręcić żarnami ziarna z doniczki, ani hodować na firmowym trawniku (prywatnego nie mam) krowy, żeby pozyskać domowe twarogi, ale gołym okiem widać, że jakość gotowej żywności jest bardzo różna, więc wynoszenie jej pod niebiosa w całości jest nieco pochopne.

Mogłoby też nie być tych kilku mocnych wyrazów, rozumiem że to wyraz irytacji autora na ogólny pęd ludzi do szkolenia się w Googlach i na popularnych blogach w tak ważnej kwestii jak zdrowie i pożywienie.
Z nabytym niewielkim kosztem świeżym spojrzeniem na świat, wzięłam się w garść i zaczęłam drugą skarpetkę, a nawet prawie ją skończyłam - brakuje pół ściągacza i pięty. Cieszę się, bo mrozy idą ponoć.
Skończyłam też układanie zakładek, Gdyby ktoś chciał wykorzystać stosowany przeze mnie patent, to poniżej zdjęcie nieomal instruktażowe:
1. Wycinamy nożykiem łuki, uważając pilnie, żeby pod spodem nie było naszego ręcznie haftowanego obrusa, ale podkładka:


 2. Wsuwamy zakładki w wycięcia:


3. Wsunięte wkładamy w koszulki segregatora i uzywamy do zakładania książek albo do poprawy nastroju w pochmurne dni:


Dziękuję bardzo za odwiedziny i przemiłe komentarze, dobrego dnia! I rozmaitego, bo rozmaite jest zawsze najlepsze. :D

niedziela, 28 października 2018

Praktyki nie bardzo filozoficzne

"Czy sądzisz, że jest rzeczą filozofa dbać o tak zwane przyjemności; takie jak pokarmy i napoje?"
Platon, Fedon za "Antropologia praktyk kulinarnych. Szkice"


Może i nie jest jego rzeczą dbać, zwłaszcza, kiedy lato, upały, słońce, wtedy wystarczy jakiś listek od roszpunki, czy innej rukoli, lemoniada z lodem pokruszonym i można całkiem nie dbać. Inaczej za to sprawa wygląda w przededniu listopada, kiedy szaruga dzwoni o szyby, wiatr gałęziami szarpie i zimnem zawiewa. W ponury dzień jesienny z Sokratesem mniej się zgadzam i myśl o jedzeniu coraz śmielej się snuje nad garnkami różnymi. Zupa z dyni, kolorowa i wesoła, pasta z sosem gęstym i doprawionym słusznie, szarlotka z jabłek jesiennych, wino z winogron wrześniowych - do takiego zestawu książka o jedzeniu pasuje nad wyraz.
Okazuje się zresztą, że jedzenie wymiar ma szeroki i przeróżny, kulturowy, kulturalny, społeczny i socjologiczny, sakralny i świecki, jednym słowem, wstydzić się nie ma co, bo nawet taki ziemniak może być "czynnikiem modernizacyjnym", a nie tylko częścią główną placka ziemniaczanego czy purre.

Na Szkice składają się różne artykuły z jedzeniem w roli głównej, czytałam je zupełnie nie po kolei, bo niektóre z nich były dla mnie mniej ciekawe albo pisane zbyt naukowo. Większość jednak - fascynująca. Przeogromne spectrum tematów i spojrzeń. Od pieczęci sumeryjskich, przez wczesne klasztory chrześcijańskie, przez rzucanie jajkami na Pradze, solenie dorszy, jedzenie klejnotów, realizm magiczny w płatkach róży, baby drożdżowe Słowackiego, Ucztę Platona i Ucztę Babette aż po śledzie, flaki i ziemniaki. Przy czym możliwość zastosowania ziemniaka osobiście mnie oszołomiła. Nie wiedziałam, że walczono o jego miejsce na naszych stołach i nawet Mickiewicz go reklamował w poemacie (nie skończonym, nad czym chyba nie należy ubolewać przesadnie).

Dowiedziałam się więc różnych rzeczy, nawet tego, że moją żałośnie małą kuchnię zawdzięczam towarzyszowi Leninowi, który w ramach uwalniania kobiet od rondli i pieluch, przewidział żywienie się w restauracjach i barach. Wizja przyjemna, szkoda, że się nie sprawdziła i poza wodą na herbatę, gotować w niej muszę owe zupy z dyni i szarlotki piec.
W przerwach między jedzeniem a czytaniem o jedzeniu, dziergam ażurowe warkoczyki mojego merinowego swetra w kolorze czarnym. Niby mają nadejść upały, ale nie na długo przecież. Sweter ma budowę nadzwyczaj skomplikowaną - dzierga się najpierw prawy kołnierz, potem lewy, potem trochę tyłu, nastepnie trochę różnych przodów. Niespodziewanie dla mnie, dałam sobie radę (pewnie dzięki opisowi Hani głównie, który jest bardzo, bardzo klarowny) i mam teraz sporą część swetra, w której wszystko jest na swoim miejscu - kołnierz, plisa i otwory na rękawy (dwa, co mnie bardzo zadowala).

Tymczasem pada deszcz.



Praktyki kulinarne zakładałam zakładką Muminkową, kupioną w Empiku w Jeleniej Górze (wiadomo przecież, że kiedy się jedzie na ekologiczny targ w górach, to pierwszy na trasie jest Empik).
Byłam przekonana, że ona do jedzenia nie bardzo pasuje, a tu proszę - jakby osobiście jakiś Sumer ją wyrzeźbił w czas bankietu:



Dziękuję bardzo za odwiedziny i przemiłe komentarze. Mam jeszcze trochę wina, czego i Wam życzę - dobrego dnia! :))

środa, 21 marca 2018

O ryboszach i melonach

"...pochodzące z IV i początków III wieku p.n.e. komedie, w których aż roi się od ryb i owoców morza, namiętnie wyliczanych przez bohaterów w długich monologach przedstawiających listy zakupów i dań w menu, przepisy na potrawy z ryb ze szczegółowo omówionymi składnikami i dokładnie opisaną metodą przygotowania. Publiczność siedząca na widowni teatru zdawała się czerpać przyjemność z samego słuchania o kulinarnych urokach ryb i owoców morza. Deklamowane nazwy wodnych stworzeń wpływały do uszu widzów niczym przepyszne litanie, oczyma wyobraźni widzieli opisywane dania, nos wyławiał zapach pichcenia i każdy mógłby przysiąc, że czuł smak tuńczyka czy krewetki właśnie w tym momencie, kiedy mówił o nim aktor. Smakowite sztuki pisano nie tylko w Atenach, gdyż wszystkie greckie uszy łaknęły słuchać o rybach."
Starożytna Grecja od kuchni, Magdalena Nowakowska

A któż by nie łaknął? Słucham więc i ja już trzeci tydzień. Nie tylko zresztą o rybach, dla których Grecy żywili obsesyjne wręcz uwielbienie (do tego stopnia, że smakosz po grecku jest ryboszem), ale o kogutach, tych perskich budzikach, krewetkach, asfodelach, pomidorach (ale to już w mniej starożytnej Grecji), ogórkach i melonach, które były jabłkiem i brzoskwinią i pigwą i śliwką z granatem, a właściwie miękkim jabłkiem. Dociekania, czym tak naprawdę było samo jabłko, którym Ewa skusiła Adama, albo Parys rzucił trzem boginiom, pozostają nomen omen bezowocne. Właściwie najbardziej do raju pasuje figa, natomiast granat do jabłka niezgody (biorąc pod uwagę jego drugie znaczenie militarne).
Dużo, dużo przepysznej etymologii, z której wynikają różne flory bakteryjne (jak w jogurcie),  początki ogrodnictwa i grządek w ogrodzie (jak z pora) albo niechęć do picia mleka.

Siedzę więc sobie pod niezwykle starą oliwką, owiewają mnie aromaty ziół, dobiegają mnie pobekiwania owiec i stukot kozich kopytek, a gdzieś tam w dole, nad samym morzem prawie, Cyklop wytwarza fetę w nadobnych koszykach. Bo o serach też tu jest i o winie będzie.
Wcale mi się nie spieszy do końca. W przeciwieństwie do chusty, którą wrzuciłam na druty spragniona koloru. Koloru nie ma przesadnie dużo, bo jest szary, a potem żółty i biały na końcu, ale już bym chciała je widzieć wszystkie poukładane w chuściane rządki i owijać się nimi w ciepłe wiosenne popołudnia i chłodne ranki.


Wolną chwilą sprawiłam sobie lustro i przetestowałam je pod kątem lustrzanego selfi. No cóż, mistrzem nie jestem, ale wstawiam zdjęcia zielonego sweterka. Dają pewien (nieostry) pogląd ogólny.
Bardzo dziękuję za odwiedziny i za komentarze (które mnie cieszą niezmiennie) i życzę dobrego dnia i samych pysznych lektur. Z rybami lub bez. :)

środa, 7 marca 2018

Kusa wizja bez rybaka

"Jeśli się skusimy, dostaniemy, niczym prytanowie, gotowy zestaw zawierający: obiecaną zupę fasolową, lekko podgrzewane ziarna grochu i ciecierzycy, surowy, tkwiący jeszcze w zielonym strączku bób, soloną sardynkę, pastę z ikry, płaski chleb posypany sezamem, trochę pomidorów i ogórków, kawałek chałwy na deser, a do popicia mocną raki, znośne czerwone wino i wodę aromatyzowaną esencją różaną. Stara szkoła będzie pękać w szwach, wypychając stoły na zewnątrz, wypełnią ją serdeczne powitania, uściski, śmiechy i głośne rozmowy, zabrzmi muzyka, a nogi ruszą do szaleńczego tańca. W chwilach przerwy z mikrofonu popłyną słowa ogłoszeń, podziękowań, podsumowań, statystyk. Zdjęcia zostaną zrobione, nowi małżonkowie przedstawieni, ledwo co urodzone dzieci pokazane, sprawy obgadane.
Ostatnie dokładki bobu i chałwy rozdane. Później wszyscy rozejdą się do domów, a za rok spotkają się znów, by jak dawni Grecy, biesiadując, świętować fakt, że tworzą wspólnotę. Bo jak powiedział Plutarch - nie siada się do stołu po to, by jeść, ale by jeść razem."
Starożytna Grecja od kuchni, Magdalena Nowakowska


Do starożytnej Grecji mam słabość od dłuższego czasu, o kuchni też uwielbiam czytać (gorzej z gotowaniem, ale jak widać jedno nie wyklucza drugiego), więc "Starożytna Grecja od kuchni" wydała się połączeniem nad wyraz przyjemnym. Skwapliwie pożyczyłam ją od koleżanki. Pożyczanie książek, jak ogólnie wiadomo, oszczędza nam wydatków oraz miejsca na półkach. Nie zawsze jednak, jak się dalej okaże.

Nie jestem nawet w połowie czytania, a już wiem, że się nie rozczaruję. Bardzo przystępnie i po kolei omawiane są różne kulinarne sprawy starożytne począwszy od obyczajów, poprzez piece, meble, garnki aż wreszcie same potrawy i produkty.
W książce zamieszczono liczne ilustracje przedstawiające garnki właśnie, a garnki, to trzeba przyznać, starożytni Grecy mieli przepięknej urody. Oczywiście nie te codziennego, prozaicznego użytku, ale te ozdobne figurami czerwonymi lub czarnymi. Prozaiczne garnki greckie były szorstkie, i po użyciu niszczone, gdyż albo nie dało się z nich wyjąć upieczonego sernika, albo nie dało się ich umyć wskutek porowatości. Pocieszające jest to, że po przemianie w skorupy dostawały nowe życie jako notesiki lub kartki do głosowania.

Autorka w opisach nie jest gołosłowna, ale przytacza na dowód liczne passusy, co jest równie przyjemne jak wspomniane obrazki. Lista wybranej literatury mieści się na dwóch tylko stronach, ale są na niej wszyscy, którzy powinni być, czyli i Homer, I Platon, Tukidydes, Hezjod, Meander oraz inni pomniejsi.
Czytam więc sobie o sofie, którą Grecy przytaszczyli z Persji, o komosach, których tradycja trwa niestety po dziś dzień, o uczonych dyskusjach, o ówczesnych celebrytach i sławach kucharskich, o zwiewnych tancerkach i niewinnym topieniu terakotowych stateczków pływających w miednicy.
Bardzo mi się dobrze czyta, a jeszcze tyle produktów przede mną, bo zaczyna się jadlospis, a w nim zboże, mięso, miody, owoce i wino oczywiście.

Obfitość wyborna:
"Za nią po kolei
muszelki z pszennej mąki i złote w oliwie
przyrumienione ciastka z ziarna jęczmiennego
i słodkie (...) okrągłe rozliczne ciasteczka,
tudzież liczne sezamki z miodem wymieszane,
sernik z mlekiem i miodem, w foremkach pieczywko.
Wszędzie pełno słodkości sezamoserowych
na gorącej oliwie pieczonych z posypką
z sezamu. Potem groszek z dodatkiem szafranu,
młody, świeżością jędrny, jajka i migdaly
ze skórką delikatną, i orzeszki słodkie -
dzieciarni przysmak wielki - i inne atrakcje,
jakie tylko na ucztę wystawną stosowne. (Atenajos, Uczta mędrców)

Kto by się chciał rozstać z takimi opisami? I z takimi kyliksami? I z takimi wdzięcznymi rybakami?



Nikt chyba, a na pewno nie ja, więc poleciałam do sklepu i teraz kuchnię grecką mam na własność. Jakoś na półce się upchnęła przemyślnie.


To co widać na pierwszym planie, to moja porażka w minimalizmie. Porażka liczy dziesięć malutkich moteczków, jest zrobiona z jedwabiu i merino i została przeze mnie nabyta w stacjonarnym Pająku ze względu na swoją urodę i niezwykłą miękkość i przytulaśność. Leży sobie w szafie i czeka na pomysł, a tymczasem dziergam nieustająco zielony sweterek, którego chwilowo nie zamieszczam, żeby nie miał tyle odcinków jak Jeziorany. Przysporzył mi chwil grozy, albowiem przybywa niewspółmiernie wolno do ubywania motków. Mówiąc wprost postawił mnie przed wizją bardzo kusego sweterka z krótkimi rękawkami. W pewnym momencie wydawało mi się, że jedynym ratunkiem będzie dorobienie mu żółtych pasków, bo żółte merino jeszcze mam, a zielonego nie (sklep też nie ma, nie to że nie sprawdzałam). Jak widać tęsknoty zielonego do żółtego są przemożne. Zmartwiłam się trochę, bo w planie miałam monochromatyczny długi sweter, a nie kusy i jaskrawy. Z nerwów porzuciłam dzierganie dołu i zabrałam się za rękaw. W miarę jak rękaw się zwężał, perspektywy się poprawiały i jeżeli będę dziergać szybko, to może zdążę skończyć, zanim zielona włóczka wyjdzie. Tak czy owak - garter włóczkożerny jest, nie da się ukryć.

Kuchnię zakładałam kaktusami. Wiem, wiem, Grecy nie znali kaktusów, ale tak mi się podobają ich pastelowe kolory, że nie mogłam się oprzeć. Poza tym, gdyby się tak nie skupiali na garncarstwie czy jedzeniu, to na pewno by do kaktusów dopłynęli.


Dziękuję Wam bardzo za odwiedziny i za przemiłe komentarze! Słodkich ciastek w sezamie i dobrego dnia w środę i nie tylko! :)

środa, 18 lutego 2015

Po swetrze do kłębka

W "Przyjaciołach", który jest jednym z moich ulubionych seriali, Monika znad resztek obiadu krzyczy do swoich dwóch przyjaciół: "Mam trzy skrzydełka i cztery nóżki". Na co jeden z przyjaciół, nieco sarkastyczny Chandler odpowiada: "To gdzie ty kupujesz ubrania?"
Ta scena stanęła mi żywo przed oczami, kiedy skończywszy karczek w szarym sweterku, zaczęłam zdejmować oczka na rękawy. Tył, jeden rękaw, przód, drugi rękaw, przód, trzeci rękaw. Policzyłam jeszcze raz, ale prawda była nieubłagana, drugi rękaw wypadał centralnie z przodu. Za to pierwszy i trzeci ulokowały się mniej więcej na właściwych miejscach, co było budujące. Jak wypadły dwa przody z tyłem i z której strony - tego już sobie nie próbowałam wyobrazić, westchnęłam głęboko i z żalem oddałam się pruciu:


Od dawna już miałam niejasne podejrzenia, że matematyka w oczkach za mną nie przepada, ale żeby nie zliczyć do dwóch? To mnie trochę przygnębiło, więc na pocieszenie poczytałam sobie jak z Bagdadu podróżowano do różnych części świata po cynamon, rabarbar, orzechy kokosowe, winogrona, miód, pigwy, jabłka, szafran, sól, przepiórki, granaty, figi i ocet winny. Poczytałam o strasznych sucharach na statkach, o szkorbucie, o beri beri i jak radośnie można pracować i wędrować cały dzień żując świeże liście koki.
Okazało się też, że Chińczycy nie pokutowali zimą jedząc wieprzowinę i pastę grochową, jak nasi biedni przodkowie, ale dawno dawno temu wymyślili sobie inspekty i mogli przez okrągły rok jeść świeże warzywa.
Czekoladowy sweter dorobił się kawałka rękawa (jednego z dwóch), a  "Historia kuchni" dobiegła końca.


Cała książka wywołała we mnie poczucie, że ludzie od zawsze mieli kłopoty z jedzeniem. A to trzeba było w trudzie usuwać łuski ze zboża, a to tłuc owo zboże kamieniami i moczyć w wodzie, a to mięso najlepiej było opiekać i gotować, mleko przerabiać na śmietanę a śmietanę na masło. W dodatku nigdy za dobrze nie było i nie jest wiadomo czy już robimy sobie krzywdę tym przerabianiem (jak było z łuskanym ryżem) i posypywaniem proszkiem na owady czy jeszcze nie. Ciągle też ludzkość wpadała w różne żywnościowe mody i teorie, może dlatego tak łatwo, że zdrowe odżywianie poprawia nam samopoczucie i daje przekonanie o większej kontroli nad naszym życiem. Reay Tannahill jednak odnosi się do tych "panik żywnościowych" nieco sceptycznie, będąc zdania, że tak do końca wszystkiego nie wiemy. I muszę przyznać, że popsuł mi się nieco humor, kiedy pijąc dziś po raz pierwszy kawę z miodem, przeczytałam, że według najnowszych badań cukier właściwie w ogóle nie jest szkodliwy.

Pozdrawiam najserdeczniej w kolejną środę - dziękuję za odwiedziny i komentarze, które poprawiają humor zdecydowanie bardziej niż zdrowe odżywianie :)

środa, 4 czerwca 2014

Dusza w puchatym


Czytam dalej o jedzeniu, teraz o ryżu i dziergam dalej Safranem, teraz w okolicy pach:

Pani Toussaint-Samat rozdział o ryżu zaczęła od dzikiego ryżu z Ameryki, który okazał się być owsem, wspomniała bez związku o niemieckim ryżu, który jest manną i wreszcie po dwóch stornach przeszła do właściwego ryżu chińskiego i teraz patrzę sobie jak chiński wieśniak w pocie czoła i w stopach w wodzie sadzi ryż na poletku ryżowym.
Safranu przybywa, mam już dużo pleców, trochę jest nudno, ale nagle z okazji Dnia Matki przyszła paczka z Wrocławia i w niej Dropsy. Wiem, miałam nie kupować, ale była wyprzedaż, był Dzień matki (tylko trochę przymusiłam dziecko mailem) i tym sposobem dziergam sweterek w kolorach jesieni czemu pogoda za oknem jakby przyklaskuje. Sweter jest również Dropsa - z połączenia Vivaldi i Delight. Wynik tego połączenia jest miękki, puchaty i ma śliczne kolory, brązowy Vivaldi wycisza kontrasty Delighta. Nie mogłam się doczekać, kiedy zacznie się zmieniać ze śliwkowego w turkus a potem zieleń, więc biegiem nauczyłam się dziurki na guzik (filmik obejrzałam raz) i rzędów skróconych (filmik obejrzałam pięć razy mniej więcej i przerobiłam trzy próbki). No i mam na drutach zalotne niebieskie oczka w puchatym brązie.

Poza ryżem czytam przez słuchanie "Muzykę duszy" Pratchetta. Pratchett to nie do końca moje klimaty. Lubię, ale nie na tyle żeby czytać. A kiedy już czytam, to mi się podoba, ale nie na tyle żeby czytać znowu. Tym razem celem głównym jest reanimacja mojego angielskiego. Lektor czyta cudnie. Ma piękny akcent, mówi różnymi głosami nawet gitarowymi. I może przez to czytanie nabieram ochoty na więcej i to najlepiej po kolei. Chciałabym zobaczyć jak to Śmierć została dziadkiem Susan, bo u Pratchetta Śmierć jest najlepsza, chociaż nie zaniedbuje swoich obowiązków. Na ogół. No i lubi koty.




Sobota była dniem porządków. Porządki dotyczyły różnych powierzchni płaskich, co jest okropne, ale również objęły pewne pudełko co już było fajne i miłe. W moim robótkowym pudełku, w którym kłębił się coraz większy kłąb drutów na żyłce i w którym druty skarpetkowe nigdy nie mogły odnaleźć połówki (piątówki raczej) w swoim rozmiarze. Wyciągnęłam więc maszynę do szycia z szafy, kawałek wełenki w kratkę z torby na zakupy i uszyłam raz dwa (na raz samo południe przyszło i poszło, na dwa ciemna noc zajrzała w międzyczasie księżycowym promykiem) etui na druty.



A potem przyszła paczka z Wrocławia i tym sposobem mam również etui na druty z żyłką:






oraz nowe druty z bambusa niezwykle miłe dla rąk i dla obiektywu - to one właśnie tak błyszczą.
Skromnie i z westchnieniem muszę przyznać, że w biegłości krawieckiej daleko mi do tego chińskiego cudeńka z gustownym guziczkiem, ale co tam, guziczki mam w planie przyszyć, a krateczka też jest wdzięczna w swoim rodzaju. 

Ponieważ urlop zbliża się wielkimi krokami, mój mąż jako dobry mąż od tygodni pierze, kupuje, gromadzi różne zapasy żywnościowe, ubraniowe i kosmetyczne na wyjazd i spiętrza je w gustowne stosy w widocznych miejscach, więc ja, jako dobra żona również postanowiłam przyłączyć się do przygotowań. Pobiegłam do sklepu i nabyłam kosmetyczkę, po czym zapakowałam w nią wszystkie swoje niezbędne akscesoria z nieporęcznego pudełka:




























Żeby nie było, że myślę tylko o robótkach zamówiłam sobie dwie książki i mają przyjechać do mnie jutro. Już właściwie nie mogę się doczekać.

Pozdrawiam i życzę miłego dnia. :)