Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kolory. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kolory. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 9 lutego 2023

Szał w zeszytach, koce i len

 


"Idą po moście, pień taszcząc wielki.

Mięśnie napięte mają i szelki

(z wysiłku mało nie zgubią spodni).

Idą przy świetle smolnych pochodni.

Nienawiść mają w oczach i zębach.

Gdybym tam był - to bym był ich się bał.

Kiedy we wrota łupną taranem,

pewno po Bestii będzie nad ranem..."

Jeremi Przybora małoletnim i stuletnim

Małoletnie wnuczki i ja może nie stuletnie ale na najlepszej drodze no i Przybora, kto by się oparł. Dodatkowo są duże obrazki, są małe obrazki i różne ozdoby ilustracyjne. Przybora opowiada trochę prozą, trochę wierszem (niektóre trudno wymówić - "to bym był ich się bał" ćwiczę od dawna i nie bardzo mi się udaje, ale jaka piękna fraza), trochę śmiesznie, trochę poważnie. I z wyczuciem. Nudziłam się jedynie przy Alicji, no ale ja w ogóle trochę się nudzę przy oryginale, Alicję lubię tylko w cytatach - takie skrótowe opowiadanie nie pomogło. W sumie jednak przyjemnie spędzone dwa dni. Bajek mamy cały przekrój - od Kopciuszka po Królewicza i żebraka, którego nabrałam chęci przeczytać ponownie po pięćdziesięciu trzech (sic!) latach.

Zanim jednak do tego dojdzie, nadal robię kocyki - teraz już dwa.


Podejrzewam bowiem, że po skończeniu różowego dla wnuczki nie miałabym odwagi tak od razu zacząć niebieski dla wnuczka (stereotypowo w kolorach, ale co tam). 

Kocyki robi się długo i na ogół zawsze jest jeszcze daleko do końca, więc dla oddechu złapałam lniane moteczki, które siedziały w pudłach od chyba ośmiu lat. Z tym czasem to ostatnio jakaś katastrofa jest - nie można normalnie odmierzać w tygodniach czy nawet w miesiącach, tylko od razu jest dziesięć albo wręcz pół wieku. A jakby to ładnie było - kupiłam włóczkę miesiąc temu i tydzień temu skończyłam sweter. No trudno, kupiłam włóczkę lnianą osiem lat temu, wzór (w ogóle nie do tej włóczki, tylko do nieokreślonej jakiejś) dwa lata temu i na stronie Ravelry okazało się, że jedno do drugiego pasuje. Lovenote z Bomull Lin Dropsa.

Robię na drutach grubych, więc w miarę szybko by szło, gdyby nie to, że włóczka ma strukturę jak sznurek konopny - bardzo nieprzyjemną. Po praniu trochę zmięknie, więc staram się nie zważać na dyskomfort dziergania. W bluzce używam żyłek bardzo w modzie ostatnio, można kupić zagraniczne (bardzo drogie), ja kupiłam u Lovieczki (bardzo niedrogie)


   Komfort przymierzania z tymi żyłkami jest bardzo wysoki, od razu powiem, że nie udało mi się przeciągnąć jej w dzianinie robionej cienkimi drutami (na przykład dwójkami), ale może nie znam się. W tej bluzce bardzo łatwo przeszło (żyłkę nadziewa się na czubek drutu i wciąga w gąszcz oczek).

Robię więc teraz prawe oczko za prawym, myśli puszczone mam luzem, przychodzą sobie i odchodzą swobodnie i jedna była o organizowaniu. Bo ja tak organizuję i organizuję (mój kolega w pracy twierdził, że to się nigdy nie skończy) i, zastanowiłam się, czy coś już zorganizowałam i czy to ma sens. Okazało się, że tak, zorganizowałam i że miało sens. 

Jedną z pierwszych zorganizowanych rzeczy były papiery bardzo ważne i mniej ważne, które na początku mojej dorosłości składałam na stertę a z czasem na kilka stert. Jakieś dwadzieścia pięć lat temu (a nie mówiłam, jakaś zgroza z tym czasem) wywiozłam wszystkie sterty na letnisko i pół wakacji poświęciłam na segregowanie. Nie było to przesadnie bolesne, siedziałam sobie pod sosną, ptaszki śpiewały, słońce świeciło, wiatr igrał z różnymi świadectwami pracy, podatkami i umowami. Posortowane papiery wsadziłam w segregatory, opisałam i tak trwają do dzisiaj. Oczywiście, co jakiś czas wymagają drobnej interwencji, część mogłam już wyrzucić, wymieniłam im też segregatory (naprawdę ten otworek w grzbiecie jest bardzo wygodny przy wyciąganiu). Czy to miało sens? Miało, bo nie dalej jak dziś rano Czajkomąż niepewnie zapytał, czy dałoby się znaleźć jego receptę na okulary sprzed pięciu lat. No oczywiście i nie jest to kwestia znalezienia, ale wyjęcia z kieszeni teczki o napisie "Medyczne". No, Czajkomąż był pod wrażeniem. 

Od kilku lat też mam samoutrzymujący się porządek w kuchennych szafkach, ale tu zasada była prosta - każdy sprzęt dostał swoje miejsce. Co zresztą dotyczy wszystkiego organizowanego.


Udało mi się też stopniowo, i też trwało to latami, zorganizować moje zeszyty. Ach, zeszyty... 


Mieszkają sobie w zimowej torebce (na to też wpadłam niedawno, wcześniej przechowywałam je w stosiku i wyciągałam, przy czym zasada jest taka, że ten którego się potrzebuje jest zawsze pod spodem)


Zeszyty. Moja ogromna słabość, nie wiem co w tym jest, ale zawsze wielbiłam sklepy papiernicze. Pociągały mnie bardziej nawet od sklepu z cukierkami, a na mojej ulicy, mimo szarego Peerelu był sklep bogato wyposażony w kolorowe bombonierki, pudełka z groszkami oraz zapakowanymi w gustowne prostopadłościany iryski. No i dropsy w rulonach, wiadomo. Landrynki w puszkach i celofanowych torebkach. Ale zeszyty, ołówki, długopisy, notesiki miały w sobie jakąś obietnicę. Chociaż od zawsze nie bardzo miałam co w nich zapisywać. Była moja pierwsza i jedyna powieść; miałam osiem lat a powieść zajęła niecałe dwie strony cienkiego zeszytu, nie była więc przesadnie rozbudowana. Króliczek poszedł do lasu, ale zaraz wrócił. Z przyjaciółką założyłyśmy też encyklopedię, która zakończyła się na kilku hasłach, ponieważ hasło "trawa' i opis "trawa jest zielona" tak nas rozśmieszyło, że dalsza praca była niemożliwa, i pomyśleć, że mogłyśmy zostać nowymi Diderotami. Prowadziłam też latami (ale niezbyt systematycznie) pamiętniki w standardowych, burych, stukartkowych zeszytach. Nie przetrwały do dzisiaj, nic w nich porywającego raczej nie było, może tylko koloryt tamtych lat, ale pewnie niezbyt wyraźny. 

Potem miałam już tylko zeszyt z przepisami kulinarnymi, chciałam zerwać z rodzinną tradycją przechowywania przepisów na milionach karteczek (słyszałam, że ludzie między innymi dzielą się na zeszytowych i kartkowych, nie ma w tym nic złego ani dobrego, ja jestem zdecydowanie zeszytowa). Mój obecny zeszyt (kiedyś o nim chyba wspominałam), to mój czwarty zeszyt i wygląda na to, że już z niego się nie przeprowadzę. Pierwszy (założyłam go 32 lata temu) był okropnie brzydki, chociaż gruby, drugi był kiepskiej jakości, chociaż ręcznie robiony, trzeci był za mało ozdobiony jak na moje potrzeby. Ja lubię jak jest ozdobione, co na to poradzę. Mam to po babci chyba, która też lubiła ozdoby, miała śliczne wycięte kwiatki przyklejone na starych kafelkach i zawsze miała broszkę. Teraz zeszyt kulinarny jest ozdobiony w sam raz i przyjemnie mi się go przegląda nawet kiedy nie szukam przepisów.

Pod wpływem "Biegnącej z wilkami" założyłam sobie dwa zeszyty - jeden do zapisywania przeczytanych książek; zapisywanie książek - koncepcja, która mnie kiedyś (czterdzieści lat temu) bardzo śmieszyła, bo jak można nie pamiętać tego, co się przeczytało? Okazało się że jak najbardziej można. Zaczęłam w zwykłym zeszyciku jak niegdysiejsze zeszyty do słówek (kto pamięta te małe zeszyty do słówek? Nigdy nie używałam ich do słówek, ale miałam zawsze bo były takie słodkie w formacie - z wyglądu brzydkie oczywiście), i po latach przeprowadziłam się do luksusowego notesu z Muchą (Alfonsem) na okładce i w którym zapisuję przeczytane książki nieprzerwanie od 2004 roku (nie do wiary!). Czy jest przydatny? Trochę tak, a trochę nie. Ale nie zajmuje to w ogóle czasu (pomijając to przepisanie), więc nie rezygnuję.  


 
  Drugi zeszyt po "Biegnącej..." to mój zeszyt z cytatami - nie są to złote myśli, ale po prostu fragmenty, który mnie zauroczyły). Też się przeprowadzałam ze zwykłego grubego zeszytu w okładce w kratkę do luksusowego notesu w arabskie mazaje. Zapełniam już drugi tom.
Założyłam też zeszyt robótkowy praktycznie zaraz jak wróciłam do drutów, czyli dziesięć lat temu? Tu też się przeprowadzałam kilka razy. Pierwszy był zwykłym zeszytem w lakierowanej okładce z ładnym widoczkiem (to już były te czasy z ładnymi okładkami), ale się zamykał w czasie pracy. Przeniosłam się wiec do kołonatatnika i przez długi czas miotałam się między koncepcjami czy to ma być czystopis, czy brudnopis, nie wnikając w szczegóły, po latach miałam klarowną koncepcję co jest dla mnie najwygodniejsze do robótek ręcznych, otóż muszę mieć i na czysto i na brudno, kupiłam więc luksusowy notes z okładką mieniącą się kwiatkami i listowiem. Wpisuję w niego wszystkie robótki i chociaż zdarza się, że nie wpisałam rozmiaru drutów, to jednak bardzo rzadko.

Bardzo często z niego korzystam i sprawdzam jakimi drutami robiłam, z jakiej włóczki i jaka próbka.  
W zeszłym tygodniu wpadłam na pomysł katalogowania kolorów włóczek. Wiem, wiem, brzmi nieco obłędnie (w sensie wyższego poziomu obłędu), ale naprawdę, to że  nie miałam zapisanych porządnie kolorów, kosztowało mnie sporo pieniędzy. Ale to długa historia, nie taka co prawda jak ta o zeszytach, nadaje się na kolejny odcinek. 


Do katalogowania wystarczy mała karteczka z dziurkowaniem - obok przywiązanej włóczki wpisujemy kolor i tyle. Nie wiem czemu obmyślenie tego sposobu zajęło mi tyle czasu. A próby podejmowałam różne - przywiązywałam na przykład kawałek włóczki do etykiety z kolorem, no ale o ile ten sposób jest w miarę wygodny w przypadku dwóch kolorów, o tyle w przypadku piętnastu jest idiotyczny. 

Mam też od lat notesik z adresami. Zmęczywszy się ciągłym przepisywaniem adresów i telefonów z kolejnych kalendarzyków, kupiłam luksusowy (no tak, utracjusz ze mnie zeszytowy) notes Moleskine. Jest czarny i poza gumką w ogóle nie jest ozdobny, ale bardzo mnie pociesza fakt, że notes takiej samej firmy miał van Gogh, w związku z tym nie wyprowadzam się z niego od lat. A skoro mowa o van Goghu, to (zachowując proporcje) kupiłam sobie niedawno szkicownik (bo miał śliczną okładkę)i codziennie (albo prawie) w nim szkicuję, kiedyś lubiłam rysować, mój tata ślicznie rysował, więc po trzydziestu latach przerwy wróciłam. W końcu skoro robię na drutach, czytam, prawie haftuję krzyżykami, kataloguję i organizuję, to chwila na szkicowanie też się znajdzie. 

I ostatni, co nie oznacza, że najgorszy to notes ogólny. Od lat mianowicie wiedziałam, że kalendarze to nie dla mnie, nie zapisywałam w nich 80% kartek, rok mijał, kalendarz do wyrzucenia. Z karteczkami nie umiem, więc byłam bardzo niepocieszona. Aż w końcu znalazłam rozwiązanie (znowu po latach, ale ja jestem nie bez powodu alezaraz@).


Kupiłam sobie w imieniu wnucząt i spersonalizowałam, czyli urządziłam się w nim wygodnie. Mam ozdoby, mam wklejony kalendarz, mam kieszonkę na karteczkę z zakupami (bo wiadomo, wygodniej na zakupy iść z karteczką niż z notesem, a przez pandemię nabrałam niechęci do korzystania z telefonu na zakupach), mam rachunki i rzeczy do załatwienia. Mam też muzykę, jaka mi się podobała, bo wiadomo, przeważnie to Dimash, ale nie zawsze. 




 
Bardzo dumna jestem z kieszonki zrobionej z pudełka po skarpetkach :D


Mogę tu wklejać kawałki papierów do prezentów, widokówki czy opakowania po cukierkach. Chociaż Czajkomąż mnie straszy, że opakowania po cukierkach mogłyby się nie zmieścić. No nie wiem, na razie odstawiłam się od cukru. 
- Że też ci się chce - powiedziała koleżanka na widok moich dokonań zeszytowych i zdobniczych. No tak, zawsze mi się chce kiedy w grę wchodzą rzeczy miłe i przyjemne dla oka. Czego sobie i Wam serdecznie życzę.
Dziękuję bardzo za odwiedziny i przemiłe komentarze, dobrego dnia!

Ps. Bajki zakładałam bardzo bajkową zakładką, która już kiedyś była, ale to nic nie szkodzi.



środa, 17 stycznia 2018

Maglowanie z podkurkami

"Im dzień dłuższy, tym podkurek potrzebniejszy", przypominał imć Onufry Zagłoba u Sienkiewicza.
Zapomniane słowa, Magdalena Budzińska


 Słowa, słowa, słowa. Towarzyszą nam od urodzenia i potem idą krok w krok przez wszystkie nasze lata. Przychodzą do nas z teraźniejszości i z przeszłości, z zagranicy i z dużego pokoju, przychodzą do nas z książki, z telewizji i z internetu. Opisują nam rzeczy, ludzi, zdarzenia, rośliny, zrastają się z nami i stają się nieodłączną częścią naszego świata.
W pewnym momencie okazuje się niespodziewanie, że nasz świat podstępnie mija, a razem z nim mijają też słowa. Mijają z różnych względów - jedne mijają razem z rzeczami, które opisują, inne mijają wskutek mody lub z bliżej nieznanych przyczyn i przygód. Magdalena Budzińska wpadła na pomysł zapisania ich w książce. W tym celu zwróciła się do różnych osób z prośbą, żeby o takich zapomnianych słowach coś napisali.
Powstał leksykonik, w którym słowa poukładane są alfabetycznie a opisane bardzo rozmaicie. Jedne krótko, inne długo (niektóre nawet rozwlekle). Niektóre mają akcent osobisty, wspomnieniowy, niektóre filozoficzny, etymologiczny (te najbardziej chyba ciekawe), gwarowy.
Szmizetka, harmider, ponowa, szadź, pozłotka, samopiąt, skucha.
Jak to, skucha zapomniana? Wspominam swoje podwórkowe gry rozmaite, bo wspominanie jest przy takiej książce nieuniknione. Dlatego też na końcu jest miejsce, gdzie można sobie na poliniowanej stronie wpisać ołówkiem lub długopisem własne słowo.

W dzień prania z kuchni buchały kłęby pary, bielizna pościelowa, koniecznie biała, wycięta w romby obszyte koronką (z tych obkoronkowanych rombów inlet wyglądał bardzo ozdobnie i kontrastowo) gotowała się w wielkim kotle z podwójnym dnem. Babcia od czasu do czasu mieszała w kotle ogromną, drewnianą kopyścią. Potem bielizna wyłowiona szczypcami lądowała we Frani, następnie w wannie, by wreszcie, wypłukana i wyżęta wyżymarką na korbkę, zawisnąć na balkonie. Tam powiewała na wietrze, aż wyschła. Składałyśmy ją z babcią energicznie rozciągając - najpierw kilka razy lewe rogi, potem prawe, a potem po przekątnej. Zawsze wtedy było śmiesznie i trzeba było uważać, żeby nie zostać przeciągniętym . A potem, sztuka po sztuce, układało się pościelowe i ręczniki w kostkę, zawijało w zasłonkę i spinało agrafkami. Ten zgrabny tobołek niosłyśmy do najbliższego magla.
- Wiesz co to magiel? - pytam kolegę z pracy, jak zawsze kiedy chcę sprawdzić naocznie, czy różnica pokoleń to plotka.
- Nie.
- Nie? - dziwię się, jak zawsze, kiedy okazuje się, że różnica pokoleń faktycznie istnieje. - A "maglować" wiesz co to?
- Maglować na egzaminie? Wiem.

Jak dziwnie. Magiel z maglownicą pewnie przeminą, zastąpione przez profesjonalne prasowalnice , a studenci i biedni uczniowie dalej będą maglowani w oderwaniu. Taka przygoda.
Tymczasem uprawiam dzielnie minimalizm, redukuję rzeczy zbędne, pakuję nudne książki w torby i stare telewizory w kartony. Oczyszczam szafki i głowę, potrzebna mi zatem robótka prosta i wdzięczna. Znowu więc robię szalik, tym razem wersja letnia. Za oknem niby śnieg, ale lato przecież chyba znowu będzie. Jak i kiedyś było:



W oknach jest coś przyjemnego - pewnie przez to, że są nadzieją na światło. I na świat.


Bardzo, bardzo dziękuję za odwiedziny i za komentarze. Dobrego dnia! :)

środa, 3 stycznia 2018

O szalikach i małych dziewczynkach

"- Nie wiadomo, czego się trzymać, żeby czuć się bezpiecznym...
- Ach, Strączku! - rzekła Dominika z oczyma pełnymi łez. - I coś ty wtedy zrobił?"
Kłopoty rodu Pożyczalskich, Mary Norton

Nie będę ukrywać, że zapadłam się w fotelu z kocem pod samą brodę i chciałam być znowu małą dziewczynką. Spod każdego koca trzeba kiedyś wyjść, nawet jeżeli ma w składzie bambus i bawełnę, w wyglądzie urzekające kolory i został pracowicie zrobiony własnoręcznie na drutach. Wyszłam zatem. Ubrałam pachnącą choinkę w mnóstwo strojnych zabawek, upiekłam piernik nieco twardy, ale w sumie nazwa zobowiązuje, nasmażyłam ryb i nakupiłam pierogów z grzybami jak prawdziwa dorosła. Jednak, żeby tak całkiem nie porzucać możliwości małych ucieczek pod koc, zamówiłam u Mikołaja nowe wydanie Małej Księżniczki (w starym tłumaczeniu i w starych ilustracjach), kolorową Cukiernię pod pierożkiem i "Kłopoty rodu Pożyczalskich" Mary Norton.


I to była bardzo dobra decyzja. Z Pożyczalskimi i z samą autorką zetknęłam się po raz pierwszy - w prawdziwym dzieciństwie jakoś mnie te lektury ominęły. Nie szkodzi jednak, bo i na starość można się nimi ucieszyć.
Książka poza urokliwą okładką jest bardzo starannie wydana i świetnie zilustrowana przez panią Emilię Dziubak.
Mamy tu wszystko, co małe dziewczynki (i te w czasie rzeczywistym i te w czasie minionym) uwielbiają. Stary dom, dziurę pod zegarem, malutki kredens z prawdziwego drzewa, filiżanki z czapeczek żołędzi i kołdrę z kawałka rękawiczki. Do tego mamy malutkiego Tatę, malutką Mamę i ich córkę Ariettę. Też, oczywiście, malutką.
Mamy różne przygody, niebezpieczeństwa, dobre i złe charaktery. Mamy optymistyczne spojrzenie na świat i jak najbardziej pesymistyczne. Jednym słowem - samo życie, bardzo udatnie podpatrzone.
Polubiłam się z bohaterami, zwłaszcza z przebojową Ariettą, ale też ze Strączkiem. Może najmniej z się polubiłam z Dominiką, mimo tego, że robi na drutach.

Z drutami bowiem też miałam malutki kłopot. Nakupiłam drogocennych kaszmirów i bisiorów (no, prawie bisiorów) i teraz nie mogę się zdecydować jaki wzór wybrać, żeby było pięknie i zachwycająco. Z tego niezdecydowania przez trzy dni nie robiłam nic. Aż w końcu mnie olśniło, że muszę nerwy uspokoić jakąś robótką dla początkujących, czyli wełnianym szalikiem. Wyciągnęłam więc dawny zakup, który miał być przerobiony chyba na chustę. Zakup troszeczkę gryzie, ale wynagradza to bajecznymi kolorami i zygzakowatym wzorem.
Pomysł dziergania szalika był świetny, dalej nie mam pomysłu na bisiory, ale za to stres trochę minął.
W dodatku od zamiejscowego Mikołaja dostałam istną Ariettę. Nie moczy co prawda stóp w kieliszku z absyntem, ale zadomowiła się na półce z książkami i przez całe dnie macha nogami w gustownych futrzanych botkach.



Dziękuję bardzo za odwiedziny i komentarze i pozdrawiam bardzo serdecznie na ten Nowy Rok! Dobrego dnia! :)