Pokazywanie postów oznaczonych etykietą akryl. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą akryl. Pokaż wszystkie posty

sobota, 20 października 2018

Zima i inne pory

"ten kamień (tzn. kamień winny) palą w garncu do pieca wstawiwszy, iż będzie szczery wągiel, ono węgle stłukszy, w barchanowym worku do piwnice wieszają, z tego olej wykapie piękny. Ten olejek wiele szkaradności z lica ściera i krosty leczy."
Z Herbarza Marcina Siennika


Ale ja nie o tym chciałam. Nic nie czytam, olejów nie zbieram z barchanowych worków, szkaradzieństw na licach przesadnie nie zwalczam, siedzę i koc temperaturowy kończę.
Dodziergałam do sylwestra, bo nie godzi, żeby rok bez sylwestra się kończył. Złapałam za szydełko, żeby mu brzegów gustownych przydać, popłakałam się pięć razy. Brzegi produkowałam szydełkiem cienkim, grubym, nitką jasną, czerwoną, ciemną, pojedynczą, podwójną, półsłupkiem, łańcuszkiem, słupkiem - wszystko na nic, bardzo niegustowne się wydawało. Po trzech dniach wróciłam do pierwszej koncepcji - nitka jest jasna, szydełko cienkie, na koniec oczka rakowe. Nawet podoba mi się.
Potem tylko ukręciłam i przystrzygłam pompony. No i jest. Siedziałabym w nim non stop, ale w domu gorąco. Leży więc złożony w kostkę i weseli się pomponami.
Mam w planie zabrać go na spacer i sfotografować w naturze, na razie pokazuję w pieleszach domowych. O książkach i pigułkach będzie w następnych odcinkach. :)

Przystrzyganie pomponów:

Pompony przystrzyżone i przywiązane:


Wykańczam w skupieniu:

 

Ja pod kocem:

i za kocem:


Bubulina na horyzoncie:


Koc solo w ogóle:


i w szczególe:



 Dane techniczne:
Temperature blanket, czyli kocyk temperaturowy. Obejmuje rok 2017 od pierwszego stycznia do trzydziestego pierwszego grudnia. Wygląda na ciepły klimat i że zimno jest tylko na brzegach.
Robiłam drutami nr. 4 z czterdziestki firmy Arelan (40% wełny i 60% akrylu)
Ścieg tkany.
Koc mierzy 2m 4cm długości i 1m20cm szerokości.
Waży 1197g razem z czterema pomponami.
Robiłam go od czerwca. :D
 Dziękuję za odwiedziny i za przemiłe komentarze. Dobrego dnia! :))

niedziela, 12 sierpnia 2018

Pożytki, przesyty i pocieszenia

"Taka jest treść tej książki. Oczywiście, jej autor nierzadko mija się z prawdą historyczną, lecz nic nie stoi na przeszkodzie, żeby czytelnicy wybrali sobie to, co jest pożyteczne, a resztę pominęli z pobłażaniem."
Biblioteka, Focjusz

Wybierać i pomijać - właściwie jest to doskonały przepis na zawsze zadowolonego czytelnika niezależnie od okoliczności. Czytam niestrudzenie Focjusza, a Focjusz niestrudzenie opisuje swoje lektury i czasem musi być bardziej niestrudzony ode mnie, bo przeczytał prawie całe Zestawienie zwycięzców olimpijskich i kronik Flegonta. Przesyt odczuł dopiero przy sto siedemdziesiątej siódmej, w której między innymi "Hekatomnos z Miletu odniósł trzykrotne zwycięstwo w biegu na jedną długość stadionu, w biegu na dwie długości stadionu i w biegu w zbroi hoplity, Hipsykles z Sykionu zwyciężył w wyścigu długodystansowym, Rzymianin Gajusz - również w biegu długodystansowym".
W przerwach czytam lekturę znacznie mniej wymagającą, idealnie dopasowaną do wysokich temperatur, mniej może stosowną dla poważnego wieku, ale kto powiedział, że w poważnym wieku należy czytać tylko poważne książki? Nikt. A nawet jeśli ktoś powiedział, to albo nie słyszałam, albo nie pamiętam.


Króliczka Piotrusia zauważyłam pewnego razu w księgarskiej witrynie. Było to wkrótce po moim powrocie z urokliwych zagranicznych małych miasteczek i przygnębiała mnie myśl, że moje miasteczko nie ma kolorowych kamieniczek, migotliwych okien z zalotnymi doniczkami, ukwieconych skwerków i fontann w obfitości. Ma natomiast liczne patologie, obdrapane tynki i dziurawe jezdnie. Kiedy więc spojrzałam na tego słodkiego króliczka w niebieskim kubraczku i złotych literkach, od razu kupiłam go sobie na pocieszenie.
Króliczek wydany jest bardzo starannie, ma twardą okładkę z miękką poduszeczką, zdobny w liście grzbiet, zszywane kartki, kolorowe ilustracje na każdej stronie, liczne historyjki z różnymi bohaterami, a przed każda historyjką jest historia jej powstania. Historyjki są autorstwa Beatrix Potter, (która poza pisaniem historyjek o zwierzątkach, zajmowała się hodowlą owiec w Krainie Jezior), powstały na początku dwudziestego wieku a ich bohaterami są głównie myszki, króliki, ropuchy.
Proste przygody, prosty język, ujmujące, pastelowe ilustracje, aczkolwiek elementy grozy też się pojawiają. Pani Potter nie ukrywa faktu, że można być przerobionym na pasztet, trafić do kanapki, albo zostać zjedzonym bez dodatkowej obróbki. (Jakoś nie wiem czemu, ale wizja pasztetu jest dla mnie najbardziej drastyczna.) Groza jednak szybko mija, wszystko dobrze się kończy herbatą rumiankową albo chlebem z mlekiem i jeżynami i każdy ma gustowne ubranka, przytulne łóżko do spania oraz fotel do bujania.

Jeśli więc ktoś ma chęć poczytać coś sympatycznego małym dziatkom lub wnuczętom albo ma potrzebę poprawy nastroju, to historyjki jak najbardziej się do tego nadają.
Książkę zakładałam magnetyczną zakładką z Piotrusiem, którą kupiłam sobie dawno temu ze względu na uroczy obrazek i teraz się okazała jak znalazł:



 Żeby jednak nie ograniczać się do jednego pocieszenia, w ramach pocieszeń dodatkowych, dziergam koc. Taki koc niesie doprawdy wiele pocieszeń; pociesza kolorami, fakturą, niedzielami, które oddzielone godzinami dziergania, ale systematycznie się pojawiają, pomponami, które będą doszyte na brzegach. Jakby i było mało tych pocieszeń do zapisania kolorów użyłam kalendarzyka, z którego normalnie nie korzystam, bo nie mam co wpisywać, a tu siedzę sobie, patrzę jaki mam wybrać kolor i podziwiam rysunki mojego ulubionego grafika.





Jak więc widać, jestem pocieszona na tak wiele sposobów, że właściwie nie przeszkadza mi upał, ani deszcz, ani patologie, ani obdrapane kamienice. Siedzę sobie nad kocem i snuję różne filozoficzne myśli, ale zaraz potem je zapominam, więc nie wiem czy to się liczy, bo w sumie jakbym ich nie snuła. Chyba.
W każdym razie koc w słońcu wygląda mniej więcej tak:


na krześle tak:


Dziękuję Wam wszystkim za odwiedziny i przemiłe komentarze i chociaż niedziela już się kończy, co jest trochę smutne, to zaraz będzie środa, a środa w tym tygodniu jest bardzo miła, bo świąteczna i to jest prawdziwie pocieszające.
Dobrego dnia! :)

niedziela, 8 lipca 2018

Dnie pod palcami



"Prawdziwą namiętnością pozostaje podróż: nieustanna i labiryntowa jak opowiadanie. Codziennie kupcy sprzedają swoje towary, otwierają sklepy, kupują cieszące się uznaniem towary w odległych krajach, ruszają w drogę, przemierzają gościńce i okolice, jak gdyby powierzchnia ziemi była kawałkiem delikatnej materii, zwijającej się wokół kija. Dni następują po nocach, noce po dniach, a oni wędrują bez przerwy. Ileż widzą krajów, ile dróg przemierzają przy każdej pogodzie, ileż kroków stawiają, ileż towarów do kupienia, sprzedania, wymiany... Czeka na nich morze: spokój, kiedy fale toczą się łagodnie, jak przewracane strony książki, krzyk i wściekłość burzy; ocean rozszerza się na horyzoncie i nie widać odległego lądu.
Podróż nie ma końca, od morza do morza, od jednego kontynentu do drugiego, od wyspy do wyspy, od portu do portu."
Światło nocy Wielkie mity w historii ludzkości, Pietro Citati






Jak ja lubię być w podróży. Droga rozwija się przede mną, za oknami migają drzewa, to dalekie to bliskie, chmury wysoko albo nisko, słońce czy deszcz. Nie ma tego, skąd wyjechałam i nie ma jeszcze tego, do czego jadę, jestem jakby zawieszona w drodze, wśród tych drzew i pól i nie szkoda mi niczego zostawiać, nawet jeśli to urlop, bo nie boję jechać dalej, nawet jeśli to praca.
Tymczasem jest wolność i szorstkie liście drzew, które chciałoby się pogłaskać.

Doświadczenie jednak uczy, że każda podróż ma swój początek i koniec, a zanim był początek, siedziałam wśród beskidzkich gór zalesionych i czytałam o wielkich mitach ludzkości.
Z tego samego doświadczenia wynika, że książki są różne - ciekawe lub mniej, mądre, śmieszne, pełne przygód, pełne muzyki i piękna, są takie, które trzeba przeczytać, są i takie, które niekoniecznie. Czytam już od ponad pół wieku i wiem czego mniej więcej się spodziewać, jednak nie spodziewałam się czegoś takiego. Od pierwszej strony arabeski, kolory, błyski, wszystko mieni się i skrzy, wszystko kusi i wabi, olśniewa. Czytałam w lekkim oszołomieniu i wydawało mi się, jakbym w ogóle do tej pory nic nie czytała, a nawet jeśli cokolwiek czytałam, to nic nie przeżyłam, niczym się nie zachwyciłam i nie wysnułam żadnej refleksji.

Czytałam i wydawało mi się, że nie jest się czytelnikiem, jeżeli nie czyta się książek tak, jak czytał Pietro Citati. Oczywiście jest w tym nieco egzaltacji, nieco przesady, ale Citati jest w tej swojej egzaltacji tak prawdziwy i autentyczny, nie przekracza przy tym w żadnym razie dobrego smaku. Zresztą, czy skrzynia pełna diamentów, rubinów, szmaragdów, pereł, nefrytów, może być egzaltowana? Raczej nie, może nas onieśmielić, lekko oślepić, ale koniec końców przyjemna jest i powabna. Chciałoby się natychmiast rzucić się do źródeł z tymi skarbami i nie zawahałabym się nawet przed trzema tysiącami stron średniowiecznej powieści chińskiej, która w opisie mieniła się tylu kolorami, emocjami i urokami natury oraz chińskich ogrodów dworskich, że tylko jej trudna dostępność mnie powstrzymała przed kupnem.

Poza Chinami mamy tu Scytów, leżących teraz w swoich wysokich kurhanach pośród "dzikich tulipanów, żółtych i fioletowych irysów, maków, jaskrów, hiacyntów w barwie purpury", mamy Mykeny z ich królem, Odyseusza i Kirke, Ucztę Platona, św. Pawła i Augustyna, baśnie tysiąca i jednej nocy, Meksyk, Mozarta, nieskończoność według Leopardiego i Montaigne'a.


Citati poprzez swój opis językiem tak żywym i tak nowoczesnym wyciąga te wszystkie zamierzchłe mity spod kurzu i piasku, stawia je tu i teraz plastyczne i bardziej rzeczywiste niż nasza rzeczywistość. Stają się więc idee, religie, cywilizacje, przepiórki, rzeźby, kwiaty, liście i płatki śniegu.

"można było oglądać sklepiki zielarzy ze wszystkimi korzeniami i ziołami leczniczymi z Ameryki; zakłady balwierzy, małe zajazdy, gospody na świeżym powietrzu, gdzie kobiety podawały pasztety mięsne i ciastka z miodem, filiżanki czekolady pachnącej wanilią i sfermentowany sok z aloesu. Trochę dalej, na ulicy rzemieślników, wytwarzających przedmioty z piór, stolica ujawniała, że jest domeną zwiewności. Kupcy przywozili z Południa zielone pióra złocone guetzala, niebiesko-turkusowe xiuhtotola, czerwone i żółte pióra papug. We wnętrzu sklepu albo na zewnątrz, na oczach zdumionych Hiszpanów, rzemieślnicy robili motyla, zwierzę, kwiat, rośliny i skały albo wielką, paradną zbroję, taką, jaką Montezuma ofiarował Cortezowi. Chwytali pióra cienkimi szczypcami i przyczepiali je do płótna, pokrytego kleistą mazią, łączyli wszystkie części na miedzianej blasze i spłaszczali powierzchnię do tego stopnia, że zdawała się pokryta rysunkami pędzlem"

"Dawno temu przyjaciel powiedział mi, że zna tylko jeden sposób czytania Monteigne'a. Czytał go latem. Każdego popołudnia brał do ręki stare wydanie w trzech tomach(...); siadał pod sosną albo lipą, w pobliżu potoku. To było jego locus amoenus, gdzie również Starożytni czytali swoich poetów. Sądzę, że mój przyjaciel sie mylił. Wydaje mi się, że jedynym miejscem, w którym można czytać Montaigne'a, jest biblioteka: najlepiej jedna z tych wielkich szesnasto- albo siedemnastowiecznych bibliotek, zdobiących arystokratyczne pałace i klasztory w całej Europie. Półki pną się ku wysokiemu sufitowi, wokół wiją się galerie, umożliwiające do nich dostęp, a drewno, wypolerowane i wygładzone przez czas, zachowuje jasną lub ciemną barwę, solidność i sękowatość drzew - oliwki i orzecha, dębu i wiązu - tak że czytelnik, siedzący z książką w ręku, sądzi, że otacza go gęsty las, którego część stanowią książki."

Mnie się wydaje, że to w sumie wszystko jedno, gdzie się czyta Monteinge'a, o ile tylko będziemy czytać tak wnikliwie i z takim entuzjazmem - sami zostaniemy przeniesieni w las książek. I na plac targowy Tlatelolco.

Kiedy natomiast nie byłam na targu, ani w pracy (bo urlop mi się nieubłaganie skończył), dziergałam oczywiście Tantę z brązowego malabrigo.






Na zdjęciach Tanta bez rękawów, teraz rękawy już ma i czeka na sesję zdjęciową w całości. Jest cudownie niegryząca, i ma urokliwe ażury (czyli felery, jak mówi nieobeznany w dziewiarskich tematach Czajkomąż).
W domu natomiast zainspirowana chyba tymi kolorami w mitach (albo stertą nakupionych włóczek, na które pomysły przeminęły z wiatrem), podjęłam decyzję dziergania temperaturowego kocyka. Temperaturowy kocyk nie zmienia koloru w zależności od pogody, ale zmienia kolory w zależności od planu dziewiarki. Ponieważ jest połowa roku, a chciałam zacząć od razu, nie czekając na styczeń (bo dla mnie rok zaczyna się jednak od początku, nawet w kocyku), spisałam z archiwum internetowego temperatury z roku ubiegłego (chciałam spisać z roku swoich urodzin, ale tak odległych dat nie mieli nawet w internecie, w którym jest prawie wszystko). To jest o tyle wygodne, że wiedziałam już jaki był zakres i dopasowałam kolory do temperatur tak, żeby każdy miał szansę się wydziergać. Najpierw ponumerowałam włóczki:


Potem w Excelu poprzydzielałam im temperatury. Potem nabrałam 250 oczek na druty nr 4 i zaczęłam kocyk. Wzór wybrałam tkany, taki jak w moim poprzednim kocu.

No i jestem w styczniu:


O ile dzierganie samo w sobie jest przyjemne i razem z tkaniem ma wiele metaforycznych powiązań z czasem, to dzierganie temperatury dzień po dniu podnosi tę przyjemność do kwadratu (a nawet do sześcianu). Czuje się pod palcami te dni z ich mrozem, śniegiem, wiatrem, słońcem czy deszczem i chlapą. I wplatamy je mistycznie w koc.

Zakładkę wybrałam może mało mitologiczną, za to jak najbardziej zgodną z porą roku:

Dziękuję bardzo serdecznie za odwiedziny i przemiłe komentarze, dobrego dnia! :)

środa, 14 grudnia 2016

Wzorki w duetach

- Ludzie sami nie wiedzą, co świętują. - powiedział mój służbowy kolega po wysłuchaniu z radia kolejnej reklamy telefonu, telewizora, smarfonu, pepsi i perfum. - Myślą, że świętują prezenty.

Ech, pomyślałam sobie, ja wiem, że nie świętujemy prezentów ani choinki, ale co zrobić, kiedy lubię i jedno i drugie? Od dawnych czasów, kiedy jeszcze byłam małą dziewczynką, lubiłam się budzić rano w Boże Narodzenie. Choinka migocze kolorowymi lampkami, na ulicach jest cicho, czasem śnieżnie, pachnie piernikiem i pomarańczami, a na stoliku czekają prezenty, chociaż w Wigilię pojawiły się magicznie, to jednak nie znikły przez noc. Teraz, wczesnym świątecznym rankiem, kiedy zabiegana, pełna gości Wigilia minęła, można się nimi nacieszyć.
Najważniejsze były zawsze oczywiście książki, może z wyjątkiem mojej jedynej lalki z otwieranymi oczami, o wielu z nich zapomniałam, ale te, o których pamiętam zachowały ten szczególny urok zimowego, świątecznego czytania. Taki też jest "Duet" Elisabeth Kyle, czyli opowieść o Klarze i Robercie Schumannach, który dostałam na gwiazdkę od mojej ulubionej cioci.


Czytałam go wtedy zachwycając się odświętnością muzyki, koncertami, pięknymi sukniami, futrzanymi mufkami, karetami, czerwonymi jabłkami na targu.
Wróciłam do niej dzisiejszej środy z Maknetą i dalej w niej to wszystko jest. Klara ze swoją dobrocią, skromnością, umiłowaniem muzyki i wierna swojej jedynej miłości wbrew wszystkim przeszkodom.
Oczywiście, jest to książka dla młodych panienek, ale niezwykle wdzięczna i bez pretensji. Spokojnie, bardzo ładną polszczyzną prowadzi nas przez całe życie Klary, nie unikając trudnych tematów, a tych nie brakowało. Surowy, niesprawiedliwy ojciec, matka, która zostawiła ją, kiedy Klara była dzieckiem, no i choroba psychiczna Roberta. Jest też Paganini, przed którym Klara grała i dostała różową galaretkę, jest też Chopin. Jest też trochę króciutkich fragmentów z listów, co mnie bardzo ucieszyło.

"List był Tobą. Stałaś przede mną, rozmawiając i śmiejąc się, to żartobliwa, to poważna, to podnosząc, to opuszczając zasłonę jak dyplomata - krótko mówiąc list był Klarą, Doppelgängerin."
Tak pisał Robert Schumann do swojej przyszłej żony, kiedy się czyta takie listy, nabiera się ochoty na więcej.
Zupełnie inaczej jest z żakardami dwustronnymi w szaliku, kiedy szalik dobiega do ostatniego frędzla, człowiek marzy tylko o czymś, co nie ma wzorków. Tym bardziej, że do szalika dla młodszego syna dołożył swoją porcję wzorków obiecany pewnej pani komplecik:


Koniec żakardowej niewoli celebruję smarując kremem obolałe palce i okładając herbatą nadwyrężone oczy.
- Wiesz - mówi młodsze dziecko pakując szalik i duet z czapki i komina w wielką torbę - może byś mi jeszcze zrobiła taką naprawdę ciepłą czapkę w taki sam wzorek jak na szaliku. Ale to już w przyszłym roku - dodaje uspokajająco.

Jaka szkoda, myślę sobie po cichu, że przyszły rok jest już za niecałe trzy tygodnie.
Tymczasem "Duet" zakładałam zimową zakładką:

Na szalik zużyłam 200 g włóczki Fabel Dropsa, dziergałam drutami 3,25 (brawo ja - ma 130cm długości)
Na komplet 300g akrylu Supersoft Himalaya (bardzo przyjemna jak na akryl)

Dziękuję za odwiedziny i przemiłe komentarze, dobrego dnia! :)

środa, 27 maja 2015

Helanko po łososiu

Zuzanna, która szydełkowała i czytała jednocześnie
Rilla ze Złotego Brzegu, L.M. Montgomery

Klasycznie, bez audiobooka Zuzanna mogłaby spokojnie wziąć udział w dzierganiu i czytaniu u Maknety.


W Rilli sporo też o Kitchenerze, który w trosce o komforcie żołnierskich stóp wymyślił słynny szew  do skarpetek. I o skarpetkach też sporo jest, właśnie wybuchła wojna, wszystkie kobiety dziergają skarpetki (niektóre jedną dziennie, a niektóre półtorej skarpetki dziennie), drą szarpie i opiekują się wojennym dzieckiem. Ania w tym tomie ma sześcioro dzieci, ma w dalszym ciągu rude włosy i smukłą kibić.
Przepuściłam ostatnio przez słuchawki cały cykl, z którego dwa pierwsze tomy znam na pamięć niemal, a o następnych nieco zapomniałam. Nie są już oczywiście tak olśniewające jak Zielone Wzgórze, ale też przyjemnie się słucha. Po nieco gorszych Szumiących Topolach, które stanowiły zbiór niepowiązanych wzajemnie portretów i lepszej Doliny Tęczy o ciągłych tarapatach w jakie wpadały dzieci pewnego pastora, teraz całkiem dobra Rilla, nieco smutna, bo wojna.
Trochę liczyłam na dojrzałą Anię, a tu Ania całkiem ginie w cieniu kolorowej Zuzanny i w ogóle cały czas patrzymy tu na świat oczami albo dziecka albo młodej panienki. Póki co jednak mały Kitchener już siedzi i macha rączkami, Wtorek czeka na stacji, a Doktor Jekyll tłucze talerze głową w puszce po łososiu.

W sweter mam wbitych pięć drutów, czyli jak łatwo zgadnąć - rękaw. Pierwszy, ale nawet jeśli pierwszy rękaw swetra nie czyni, to jednak już nadzieja końca. Włóczka nie do końca fotogeniczna i nie do końca naturalna, w dotyku nieco jak helanko (chyba nie widziałam tego słowa w formie pisanej) i w wyglądzie trochę też. Ale w sumie sweterek jest przyjemny, ażurek przypomina arabskie minarety (nie ma to jak dobre samopoczucie) i już nie mogę się doczekać, kiedy go założę.
Dziękuję za odwiedziny i miłe komentarze, miłego dnia! :)

środa, 20 maja 2015

Codziennie z ażurem

W stronę soboty, czyli dziergamy i czytamy z Maknetą. Zakładam jak najbardziej adekwatnie i patrzę jak włókna zmyślnie się krzyżują w papirusowej zakładce prosto z Egiptu (a ściślej prosto z internetu).


 Od prawie roku dziergam na prawo i lewo. Dosłownie na prawo i dosłownie na lewo, z tym że na lewo jest bardziej boleśnie, a raczej mniej wygodnie. No i warkocze też dziergałam, ale i one w sumie sprowadzają się do prawych tylko nie po kolei. Nic zatem dziwnego, że kiedy dobiegałam mankietów bambusa i alpaki, zaczęłam marzyć o ażurach. O narzuconych, przełożonych i zawieszonych oczkach. Kiedy więc tylko Czajkomężowi wypadło w ubiegłą sobotę udać się do pracy, zaczęłam wybierać włóczkę. Ostatnio zawsze wybieram włóczkę, kiedy jestem sama w domu, unikam wtedy dziwnych okrzyków typu - I tu masz włóczkę?! I tu też masz włóczkę?!! Takie okrzyki niczego konstruktywnego nie wnoszą, bo przecież wiem, że tu mam włóczkę. I tu też. Wyładowałam zatem w samotności zapasy na wersalkę, poukładałam w pagórki, górki oraz Himalaje i wybrałam YarnArt Jeans na mój letnio-wiosenny ażurowy sweterek. Tylko raz patrząc na te sterty zwątpiłam czy jestem normalna, ale szybko odzyskałam wiarę w siebie. Trzeba mieć zapas na wypadek gdyby bawełna na świecie uschła, owce wyłysiały a alpaki wymarły. Jestem po prostu skrzętna, zapobiegliwa i przygotowana na różne załamania na rynku przędzy.

Włóczka nazywa się Jeans i akurat jest  koloru jeans, w składzie natomiast jest pół na pół z bawełny i akrylu. Pochodzi bowiem sprzed dwóch lat mniej więcej, kiedy to jeszcze kupowałam akryl. A potem rozmawiałam z koleżanką i ona rzuciła niedbale - Ja już nie kupuję akrylu.
Jak niewiele, doprawdy, potrzeba, żeby wpaść w nałóg szlachetności. Takie krótkie stwierdzenie miało niespodziewanie moc rozpędzonej lokomotywy i po bardzo krótkim okresie zmieszanym akrylowo wpadłam w całkowicie wełniane i bawełniane motki. W tamtym tygodniu nadszedł dodatkowo przymus naturalnych guzików, w amoku poleciałam na Allegro i właśnie dzisiaj przyszła paczuszka (pierwsza):
 

Wyglądają jak stos drewna w lesie. Czyli jak wakacje w słońcu i żywicy.
Poza guzikami i ażurami czytam "Życie codzienne w Egipcie greckich papirusów" pani profesor Anny Świderkówny. Nie wiem jak będzie, bo dopiero zaczynam, ale zapowiada się dobrze, od Strabona.
"Z drugiej jednak strony kanałem z Aleksandrii spływają nieustannie do Kanopos spragnione rozrywek tłumy. Dzień i noc suną łodzie pełne mężczyzn i kobiet, którzy graja na fletach i tańczą w sposób nieprzyzwoity, a nawet zgoła wyuzdany, tuż zaś przy kanale Kanopijczycy pootwierali gospody, gdzie można odpocząć i tak się właśnie zabawić."
Tak pisze zgorszony Strabon tuż przed naszą erą i nie wie, że dzisiaj też będziemy się gorszyć dzisiejszą młodzieżą w dyskotekach.
Dalej będą różne rachunki, zapiski, listy zakupów, listy do żony (jak się urodzi syn to zostaw, jak córka, to wyrzuć), umowy małżeńskie i inne, a do tego wszystkiego komentarz pani profesor.

Dziękuję za odwiedziny i miłe słowa, lecę oglądać co u Was, miłego dnia! :)

poniedziałek, 21 kwietnia 2014

Elegancja do lasu


Niespodziewanie eleganckie koło, a wydawał się takim swetrem tylko do lasu. Skończyłam i pochowałam wszystkie (prawie) nitki. I to prawda, że reklama kłamie. Przede mną jeszcze do opanowania wrabianie rękawów zwłaszcza w aspekcie okiełznania ażurów, które przy rękawach stały się dziurami. Sam fason bardzo mi się podoba. Wyszły niecałe cztery motki czterdziestki Arelan. Na pewno zrobię powtórkę i będę ćwiczyć na Juście, włóczce z Warmii.

Skończyłam też mitenki, zostały przekazane koleżance, spotkały się raczej z przychylnym przyjęciem i zostały obfotografowane w świeżym manicure i w srebrnej biżuterii.



środa, 9 kwietnia 2014

Marquez w koło

Sweter w koło i Miłość w czasach zarazy. Sweter ma już koło właściwe z miejscem na rękawy i ma plisę. Nawet, ku mojemu zaskoczeniu, fajnie leży. To znaczy na grzbiecie, chociaż na kocu też nie najgorzej. Plisa - ściągacz francuski z przekręcanych oczek prawych - jest mile lejąca i ładnie się wywija. A najfajniejsze w tym fasonie jest to, że po zdjęciu z drutów niczego nie trzeba przyszywać. Tylko dodziergać rękawy.
Natomiast Marquez. Marquez jest mistrzem detalu. Jest też mistrzem fizjologii. Miłość w czasach zarazy zaczyna się od końca, czyli od śmierci, która właściwie jest początkiem miłości, a właściwie jej końcem. Bo początek i koniec w życiu czy w miłości, zupełnie jak w kole, nie ma znaczenia. I ciągle jest kwiecień i Fermina haftuje na tamborku w cieniu migdałowca, a na tyłach pasmanterii Florentino pisze do niej list. Siedemdziesiąt stron zachwytów.
Marquez jest też mistrzem gawędy, wystarczy więc dać się ponieść jej nurtowi i dać się ponieść w jej meandry. I nic wtedy nie dziwi, ani magia w realiach ani realia w magii.
Marquez jest też mistrzem słowa. Słowa w Miłości są orzeźwiające jak powietrze po burzy, są przejmujące jak zapach gorzkich migdałów, są wygadane jak papuga Urbina. I nawet jeśli mówią o sikaniu na deskę klozetową, to i tak zachwycają. Tak, można tak powiedzieć, Marquez to mistrz. 


Zakładka zgodnie z czasem, wiosenna. :)




W tle dziergają się również szare myszki mitenki, których na razie jest pół.



A tu koło w okazałości swojej, czyli z góry.

Bardzo Wam dziękuję za miłe komentarze i odwiedziny. :)