Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wzór tkany. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wzór tkany. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 12 marca 2023

Opakowanie czyli Journal

 


"Młoda dekoratorka i jej kierownik zjawiają się w swoich sklepach raz w miesiącu. Zdejmują z wystaw starą ekspozycję, następnie wykładają witrynę papierem w kolorowy deseń, a na uroczyste okazje - tapetą. On projektuje dekoracje, ona podaje szpilki do ich przymocowania. On rozkłada kartoniki z wypisanymi wcześniej własnoręcznie cenami towarów. Ona przynosi makarony, owsianki, proszki do prania, puszki i wszystko to, z czego można budować piramidy."

Opakowania czyli perfumowanie śledzia, Katarzyna Jasiołek

Te piramidy! Jaki to był szczyt dekoracyjnego wyrafinowania, zwłaszcza gdy były z bombonierek i czekolad. Podobnie jak niewzruszone butelki po mleku i śmietanie wypełnione solą. Dzieci grały w kapsle, a w puszkach po landrynkach przechowywało się guziki. W moim barku ( a właściwie barku rodziców) przez wiele lat na święta myłam zakurzone butelki po lepszych alkoholach i ponownie zalewałam świeżą wodą; szkoda było wyrzucić, wszystko co wtedy nie było szare i pakowe stanowiło śliczny element upiększający.

"To pewne, że żaden rodak nie pozbyłby się opisanych wyżej butelek po wypiciu zawartości - podobnie jak bohater Dziewczyn do wynajęcia (1972) Janusza Kondratiuka. W filmie pojawia się szczególna scena, w której bohaterki i ich absztyfikanci trafiają do mieszkania kelnera granego przez Zbigniewa Buczkowskiego. Po wychyleniu kieliszków okazuje się, że buteleczki wypełnia nie alkohol, lecz kolorowa woda, jednak bohaterka grana przez Ewę Szykulską broni tego pomysłu, mówiąc: Bardzo pomysłowe. Elegancko wygląda".

 Opakowania czyli perfumowanie śledzia, Katarzyna Jasiołek

Bardzo solidnie opracowana pozycja - mnóstwo, mnóstwo cudownych zdjęć z okropnymi opakowaniami przedmiotów, które oczywiście sama miałam, kupowałam i wyparłam z pamięci. Mnóstwo, mnóstwo cytatów z branżowych pism. Brak tektury, żyłek, folii aluminiowej, zła jakość barwników, niezamykające się słoiki, okropna blacha w konserwach i w tym świecie całkiem nieźli graficy, których projekty po wykonaniu nie przypominały samych siebie. 




Pełna emocji podróż w czasie. Nie wszystko jednak było złe wtedy, chociaż jeszcze o tym nie było wiadomo.

"Na łamach Opakowania z 1959 roku czytamy: Ziemniaki każda gospodyni kupuje co drugi, trzeci dzień, względnie raz w tygodniu większą ilość. Zakup ziemniaków związany jest ze specjalnym wybraniem się do odpowiedniego sklepu z koszem , siatką czy woreczkiem. Dokonanie zakupu bez uprzedniego zaopatrzenia się we własne opakowanie jest wręcz niemożliwe. Spojrzenie i odpowiedź sprzedawcy na prośbę o zważenie ziemniaków w torbę papierową jest tak wymowne, że największy optymista nie odważy się na powtórzenie tej prośby."

Opakowania czyli perfumowanie śledzia, Katarzyna Jasiołek

60 lat później z podobnym spojrzeniem można się spotkać na prośbę zapakowania ziemniaków do własnej siatki, a tylko najwięksi optymiści wierzą w pokonanie wszechobecnego plastiku. Zero waste miało się w PRLu (z musu ale zawsze) lepiej, za to kolory zdecydowanie miały się gorzej. W zeszycie można było najwyżej namalować kolorowy szlaczek, nic dziwnego w sumie, że trochę rekompensuję sobie te kolory teraz. Zeszyty. No, można powiedzieć, że wpadłam we własne sidła. Kiedy tak popatrzyłam na te swoje zeszyty, poczytałam o Waszych zeszytach i porozmawiałam z koleżanką o jej zeszytach, temat sam zaczął się drążyć i rozwijać. I niespodziewanie, ale jakże przyjemnie wypłynęłam z zeszytami na głębokie wody, co w dobie Internetu i Allegro jest banalnie proste. Po dwóch dniach mąk moralnych wyłączyłam temat zeszytów z Roku Bez Zakupów, nawet ma to swoje prawne uzasadnienie jako siła wyższa, na wszelki wypadek nie sprawdzałam zbyt dokładnie. Nie wdając się zatem w szczegóły (i wydatki też nie), założyłam sobie Reading Journal (czyli w języku szkolnym zeszyt lektur), chociaż na początku wydawało mi się, że to zupełnie nie dla mnie. 


Najpierw był chaos twórczy, piórnik, nowe kredki (bo musiałam mieć ponumerowane), nowy stoliczek (bo nie dało się na dłuższą metę na kolanach prowadzić Journala) no i naklejki, naklejki i ozdobne taśmy, bo muszą być, wiadomo. Stoliczek przydaje się nie tylko do Journala ale do kawy i lektur bieżących:


Po tygodniu (albo dwóch) ciężkiej pracy wyłonił się Journal


Najpierw strona tytułowa, a zaraz potem pojawił się problem co dalej, bo ja uwielbiam ozdoby w dużych ilościach, ale jednak lubię jak coś jest poza tym. I po kolejnych dwóch tygodniach masowego oglądania filmików o journalach, po niezliczonych naradach z koleżanką i nieprzespanych świtach mam w swoim Journalu jedno wyzwanie 52 książki w roku


Kiedyś mi się wydawało, że to wyzwanie jest banalnie proste, ale zaraz potem okazało się, że mam lata, w których przeczytałam tylko kilkanaście książek, więc nie wiem jakie mam szanse tego roku, na razie idę zgodnie z planem. Przeczytane książki zaznaczam kolorem według skali ocen i dzięki temu zobaczę sobie na koniec czy czytałam ładne książki czy nie. 

Do wyzwania założyłam dla czystej już przyjemności strony z półeczkami:


Drugim punktem w Journalu jest Książkowe Lotto i to już wymyśliłam sama w związku z moim stosikiem książek do przeczytania. Od wielu lat kupowałam więcej niż czytałam, zakupy rozparcelowywałam na półkach, nie spiętrzały się więc ani w stosiki ani w wyrzuty sumienia. Ukazały się dopiero czarno na białym w procesie katalogowania (podczas którego przy każdej pozycji zaznaczam czy jest przeczytana). Katalogowanie doprowadziłam mniej więcej do połowy i ujawniły się 174 książki nieprzeczytane. Ostatnio czytam praktycznie tylko swoje książki, ale polega to na tym, że wybieram te, na które mam chęć. Przeważnie mam chęć na coś lekkiego, chudego, albo po prostu na to co jest w zasięgu wzroku. I tak niektóre książki są od lat spychane na koniec kolejki. Lotto ma im dać szansę. 

Przefiltrowałam wszystkie swoje wielkie nieprzeczytane i wydrukowałam listę


Dwa dni myślałam co z nią zrobić i z pomocą koleżanki (która już też ma swój Reading Journal) ustaliłam dwa losowania - pierwsze losowanie na rok 2023. Przewidziałam dwie losowane książki miesięcznie, czyli 20 tytułów (bo już marzec jest). Wylosowane numery pomalowałam na żółto, wpisałam w tabelkę; drugie losowanie jest na każdy miesiąc, czyli co miesiąc będę losować dwa tytuły z żółtych. Niespodziewanie okazało się to być świetną zabawą. Jest ekscytacja, niepokój i radość, zupełnie jakby się dostało prezent. W marcowym Lotto wypadł Kundera i Prokopiusz, do losowania okazały się idealne moje numeryczne markery. Nie wiem, kiedy w naturalny sposób przeczytałabym Prokopiusza, a tu proszę - przeczytam w marcu. 


Kunderę już przeczytałam - nie bolało, a czekał na półce od 2007 roku (Sic!). 


Na początku wydał mi się zbyt intelektualny, niektóre fragmenty były dla mnie nużące, ale w większości czytałam zafascynowana trafnością i wnikliwością. I to pomimo, że najwięcej odwołań jest do Kafki. Aż nabrałam ochoty na przeczytanie Zamku, chociaż lata temu przerwałam lekturę po kilkunastu stronach, tak bardzo mnie przygnębiła. Jednym słowem świetne eseje o powieści, o tłumaczeniach, o muzyce, jest też cień totalitaryzmu i sobie pomyślałam, że Kundera jest świetnym pisarzem, który w tak niewielu słowach potrafił tak wiele powiedzieć. 

Po Lotto Książkowym  wymyśliłam też losowanie autora miesiąca, ale na razie nie opracowałam jeszcze metody postępowanie z pisarzem wylosowanym. 

Poza pracami kreatywnymi, poza czytaniem i niegotowaniem, robiłam oczywiście na drutach. Robiłam kocyki dla wnucząt, widać je trochę pod opakowaniami i robiłam zielony boxy z Safranu. Wszytskie trzy robótki długofalowe, żadna się więc nie kończy, co mnie już trochę frustruje, bo już jest marzec. No nic, może dobrnę z nimi do mety. Do dziergania puszczam sobie radiową Dwójkę albo angielskojęzyczne podcasty włóczkowe i po obejrzeniu milion razy jak dziewiarki stosują znaczniki do liczenia rzędów, postanowiłam spróbować. Bo do tej pory rzędy zapisywałam sobie w notesiku, albo zaznaczałam na liczniku. Ten system ma dwie wady - trzeba pamiętać i trzeba odłożyć druty, żeby wziąć ołówek czy licznik. Markery zapina się co któryś rząd i nie sposób pominąć rzędu, bo każdy rząd jest zrobiony niezależnie czy się o nim pamięta czy nie. Spróbowałam i bardzo jestem zadowolona jak uprościło mi się dzierganie. Musiałam tylko raz się skupić i wykoncypować, który rząd jest pierwszy i jak liczyć te oczka, które są na drutach. Sama się zdziwiłam, jak bardzo to jest proste i czemu miałam z tym problem przez tyle lat. No ale widać nawet do najprostszych rzeczy trzeba dojrzeć i jednym to przychodzi szybko a innym wręcz przeciwnie. 


Opakowania zaznaczałam przepisem z PRLu, a Kunderę Pragą oczywiście.



Niedługo wiosna, śniegi pewnie odpuszczą i zimno czego sobie i Wam serdecznie życzę. Dziękuję bardzo za odwiedziny i przemiłe komentarze, dobrego dnia!

sobota, 20 października 2018

Zima i inne pory

"ten kamień (tzn. kamień winny) palą w garncu do pieca wstawiwszy, iż będzie szczery wągiel, ono węgle stłukszy, w barchanowym worku do piwnice wieszają, z tego olej wykapie piękny. Ten olejek wiele szkaradności z lica ściera i krosty leczy."
Z Herbarza Marcina Siennika


Ale ja nie o tym chciałam. Nic nie czytam, olejów nie zbieram z barchanowych worków, szkaradzieństw na licach przesadnie nie zwalczam, siedzę i koc temperaturowy kończę.
Dodziergałam do sylwestra, bo nie godzi, żeby rok bez sylwestra się kończył. Złapałam za szydełko, żeby mu brzegów gustownych przydać, popłakałam się pięć razy. Brzegi produkowałam szydełkiem cienkim, grubym, nitką jasną, czerwoną, ciemną, pojedynczą, podwójną, półsłupkiem, łańcuszkiem, słupkiem - wszystko na nic, bardzo niegustowne się wydawało. Po trzech dniach wróciłam do pierwszej koncepcji - nitka jest jasna, szydełko cienkie, na koniec oczka rakowe. Nawet podoba mi się.
Potem tylko ukręciłam i przystrzygłam pompony. No i jest. Siedziałabym w nim non stop, ale w domu gorąco. Leży więc złożony w kostkę i weseli się pomponami.
Mam w planie zabrać go na spacer i sfotografować w naturze, na razie pokazuję w pieleszach domowych. O książkach i pigułkach będzie w następnych odcinkach. :)

Przystrzyganie pomponów:

Pompony przystrzyżone i przywiązane:


Wykańczam w skupieniu:

 

Ja pod kocem:

i za kocem:


Bubulina na horyzoncie:


Koc solo w ogóle:


i w szczególe:



 Dane techniczne:
Temperature blanket, czyli kocyk temperaturowy. Obejmuje rok 2017 od pierwszego stycznia do trzydziestego pierwszego grudnia. Wygląda na ciepły klimat i że zimno jest tylko na brzegach.
Robiłam drutami nr. 4 z czterdziestki firmy Arelan (40% wełny i 60% akrylu)
Ścieg tkany.
Koc mierzy 2m 4cm długości i 1m20cm szerokości.
Waży 1197g razem z czterema pomponami.
Robiłam go od czerwca. :D
 Dziękuję za odwiedziny i za przemiłe komentarze. Dobrego dnia! :))

niedziela, 14 października 2018

Ażury i pompony ozdobne

"Ania zobaczyła, że Kicia bawi się w panią robiącą na drutach, jak to sama nazywała. Miała kłębek mocno przybrudzonej różowej włóczki i kościane druty. jej krótkie nóżki, w białych skarpetkach i pantofelkach zapiętych na pasek, poruszały się w takt pracowitego postukiwania drutów; od czasu do czasu marszczyła okrągłą buzię, odymała wargi i liczyła oczka."
Cukiernia pod Pierożkiem z Wiśniami, Clare Compton


Cukiernię kupiłam skuszona serią Mistrzowie Ilustracji, ilustrowała ją Maria Orłowska-Gabryś. Już na okładce jest apetycznie - kuliste imbryki w wiśnie, cukiernice, łyżeczki, wałki, które nieodmienne zapowiadają coś słodkiego (odrywamy się tu od innych, małżenskich zastosowań), w środku podobnie grube, zamaszyste, fantazyjne kreski, które składają się na precyzyjne obrazy dziewczęcych warkoczy z ogromnymi kokardami, pękate kubki i dzbanki. Ilustracje tak charakterystyczne, że od razu przeniosły mnie w czas moich dawnych lektur.
Natomiast sama "Cukiernia..." jest dobra, ale nie pyszna (dobre, ale nie pyszne - tak opisała swoje wrażenia wnuczka profesora Raszewskiego, wypijając atrament).
Jest to sympatyczna historia dwóch sióstr, które niespodziewanie muszą spędzić pół roku u swojej nieznanej ciotecznej babki Zofii. Jadą tam pełne obaw i czytelnik w pełni te obawy podziela, zwłaszcza, że już wie z dośwaidczenia, jaki przebieg mają podobne historie.
Tymczasem jest zupełnie inaczej - dziewczynki trafiają do świata pełnego miętowych guziczków, drożdżowych babeczek, grzanek z masłem i herbaty, jak to w Londynie, bo właśnie w Londynie mieści się tytułowa cukiernia, której pierożek po przetłumaczeniu brzmi conajmniej dziwnie, no ale ja sie nie znam za bardzo, więc nie wiem, dlaczego placek z wiśniami stał się pierożkiem cukierniczym.

Poza wypiekami, mamy tu trochę książek, teatr, Szekspira, nawet dentystę (ale zupełnie bezbolesnego), wiatr porywisty nad morzem, zmoknięte parasole, no i druty, na których nie tylko udaje, że robi Kicia, ale naprawdę robi ciocia Klocia. Sympatyczna, lekka książeczka, w sam raz na jesienne wieczory, raczej dla małych dziewczynek, dorosłym nie polecam, chyba, że ktoś lubi ilustracje pani Marii i chce się poczuć na nowo małą dziewczynką.

Polecam za to robienie na drutach, niekoniecznie z przybrudzonej włóczki.



Włóczka ze swoimi frywolnymi włoskami, przewija się cicho przez palce i zawija magicznie w kolejne pętelki, niczym dnie i noce w kalendarzu. W moim temperaturowym kocyku już grudzień (bo to kocyk ubiegłoroczny jest), zrobiło się chłodno, więc zielono. Jeszcze tylko kilkadziesiąt rzędów i będę szydełkować brzegi i wytwarzać kolorowe pompony. Bo pompony dużo uroku dodają wszystkiemu, a kocykom zwłaszcza.
Dlatego mój drugi skończony projekt (profesor Bralczyk pewnie by się zgorszył, więc może powiem robótka), zatem moja druga, w ramach kończenia robótek, ukończona robótka jest malutką chustą, czapką z lokalizatorem (jak to trafnie określił kolega z pracy, kiedy w niedawny ziąb weszłam w niej do firmy) i a'la mitenkami (włąściwie to ocieplacze nadgarstków, uwielbiam je i można je zakładać na rękawiczki). Chustę ozdobiłam własnoręcznie trzema pomponami z bólem serca (bo pompony włóczkożerne są, a włóczka droga była, zakupiona w chwili niemieckiej słabości delegacyjnej). Czapka ma pompon kupny, ale jakże modny w kolorze.
Wszystko to wdziałam na siebie i na Bubulinę, które po długiej nieobecności z radością wepchnęła się wszystkimi swoimi okrągłościami w kadr i pozowała, jak zwykle wdzięcznie i gustownie.





Włóczka Yak Tweed firmy Lang, pół na pół wełna jaka i merynosa - bardzo mi się podoba, nie gryzie, ale ma ten charakterystyczny wełniany dotyk, ciepła i oddychająca. Jak nie cierpię czapek, tak w tej mogłabym chodzić bez przerwy (i pompon nie jest tu kluczowy).
Ma oczywiście wady, a konkretnie dwie - droga i mało wydajna. Ale już zbieram sobie w skarbonkę na sweter. Może na gwiazdkę? Kto wie.

W nagrodę za skończenie kompletu tweedowego, nabrałam dziś na druty czarne merino. Będzie sweter, taką mam nadzieję, bo konstrukcja wyrafinowana i trochę się boję - Softly Hani Maciejewskiej.
Ażurek zapowiada się bardzo ozdobnie, oczywiście na czarnym mało widać:



Cukiernię zakładałam małą zakładką magnetyczną w subtelne wzorki:


Za oknem niespodziewanie pogoda, słońce, wiatr, suche liście szeleszczą, jesień ze swojej najlepszej strony.
Dziękuję za odwiedziny i komentarze, dobrego dnia! :D

niedziela, 7 października 2018

Spacer na wietrze i inne przyjemności


 Szwedzi mówią o gökotta, czyli o wstawaniu rano, żeby usłyszeć pierwszy śpiew ptaków, Norwegowie o friluftsliv - życiu zgodnie z naturą. Bardzo podoba mi się też holenderskie słowo uitwaaien, które oznacza spacer na wietrze dla przyjemności."
Tim Lomas, brytyjski psycholog w wywiadzie dla Przekroju

 Co prawda wstawanie o czwartej rano budzi raczej zdecydowany sprzeciw i o tej porze większość z nas ma kłopot z docenianiem piękna ptasich treli, ale już spacer na wietrze, czy japońskie kąpanie się w lesie (shinrin-yoku) wywołuje znacznie większy entuzjazm. 
O nieprzetłumaczalnych słowach opowiada właśnie w tym wywiadzie Tim Lomas. Szuka ich w różnych językach, zbiera i zastanawia się, co one mówią o danej społeczności. Opowiada, jak słowa wynikają z kultury, religii czy klimatu i jak zmienia się ich znaczenie, kiedy zostają przeniesione do innego kraju.

Dla mnie niezwykle ciekawe jest patrzenie na poszczególne słowa w sposób tak niezwykle wnikliwy, nie ograniczający się do samego słownikowego znaczenia, ale osadzanie tego słowa w szerokim kontekście z różnymi tłami. Tak jakby opisywanie liścia nie ograniczać tylko do koloru, ilości nerwów i pola powierzchni, ale opisać gałąź na jakiej rośnie, drzewo, z jakiego ta gałąź wyrasta, mech na korze, leśne ścieżki i pomykającą sarenkę czy zająca. Rozkładamy się na kocu, z herbatą w termosie, z robótką w torbie płóciennej, patrzymy na słoneczne plamy i możemy sobie pomyśleć o takich słowach rodzimych, nieprzetłumaczalnych, a które oznaczają rzeczy i stany przyjemne (nieprzyjemne raczej przychodzą do głowy, kiedy stoimy w zakorkowanych spalinach albo stoimy na przystanku w zimny deszcz, a bus nie przyjeżdża).

Musimy takie słowa wymyślić, bo Tim Lomas z polskiego podaje tylko poprawiny, przyjemne skądinąd, ale nie wiem czy bardzo chwalebne.
Gdybym była narodem, albo całą kulturą, to wymyśliłabym sobie taką na przykład pogwiazdkę. Pogwiazdka oznaczałaby siedzenie w fotelu z otwartą książką, kiedy naczynia po wigilijnej kolacji są już pozmywane, serniki upieczone, bigosy i szynki świąteczne nagotowane, a prezenty poukładane w zgrabne stosiki. Albo taką zaszybę, która oznaczałaby siedzenie w fotelu z otwartą książką, kiedy kaloryfery cicho szumią, lampa się świeci łagodnym światłem, a za oknem pada zimny deszcz.
Albo (w nawiązaniu do szwedzkiej gökotta) taki dokocyk, który oznaczałby wstawanie rano, żeby dziergać kolejny rząd kocyka z ciepłej wełny o włoskach ozdobnych i kolorach żywych.
Albo alakotę, która oznacza leżenie w ciepłym miejscu i delektowanie się drzemką a'la kot.

Możemy też, skoro już siedzimy w lesie i nie mamy pilnych obowiązków, nie wymyślać nowych słów, ale dobudowywać sobie tła, okoliczności i skojarzenia do słów już wymyślonych. Bo na przykład miedza oznacza przecież nie tylko granicę między obszarami rolnymi, ale nieodłącznie z zakurzoną ścieżynką wśród zbóż, czy ściernisk, z nieodłączną gruszą na tle nieba, z Rzędzianem i jego procesem. 



Tymczasem dzięki moim codziennym dokocykom, moja robótka rośnie i przybywa. Jestem już na początku listopada, w dodatku dzięki swojej niespodziewanej pomysłowości, mam pochowane luźne nitki w gustowne pęczki. Przeraziła mnie wizja miliona nitek do ukrycia na koniec roboty, grzecznie więc chowałam je systematycznie i prawie ich nie widać: 
 

Artykułu w Przekroju niczym nie zakładałam, więc zamiast zdjęcia z zakładką może być zdjęcie, które ilustrowałoby słowo oznaczające spacer po górskiej ścieżce niedzielnym wieczorem  i niemyślenie z niechęcią o nadchodzącym poniedziałku:


Byłoby to całkiem prawdopodobne, gdybyśmy pracowali w takiej gospodzie:


Szczęściarze. W poniedziałki mają zamknięte.
Dziękuję bardzo za odwiedziny, uskrzydlające komentarze. Dobrego dnia! :D

niedziela, 12 sierpnia 2018

Pożytki, przesyty i pocieszenia

"Taka jest treść tej książki. Oczywiście, jej autor nierzadko mija się z prawdą historyczną, lecz nic nie stoi na przeszkodzie, żeby czytelnicy wybrali sobie to, co jest pożyteczne, a resztę pominęli z pobłażaniem."
Biblioteka, Focjusz

Wybierać i pomijać - właściwie jest to doskonały przepis na zawsze zadowolonego czytelnika niezależnie od okoliczności. Czytam niestrudzenie Focjusza, a Focjusz niestrudzenie opisuje swoje lektury i czasem musi być bardziej niestrudzony ode mnie, bo przeczytał prawie całe Zestawienie zwycięzców olimpijskich i kronik Flegonta. Przesyt odczuł dopiero przy sto siedemdziesiątej siódmej, w której między innymi "Hekatomnos z Miletu odniósł trzykrotne zwycięstwo w biegu na jedną długość stadionu, w biegu na dwie długości stadionu i w biegu w zbroi hoplity, Hipsykles z Sykionu zwyciężył w wyścigu długodystansowym, Rzymianin Gajusz - również w biegu długodystansowym".
W przerwach czytam lekturę znacznie mniej wymagającą, idealnie dopasowaną do wysokich temperatur, mniej może stosowną dla poważnego wieku, ale kto powiedział, że w poważnym wieku należy czytać tylko poważne książki? Nikt. A nawet jeśli ktoś powiedział, to albo nie słyszałam, albo nie pamiętam.


Króliczka Piotrusia zauważyłam pewnego razu w księgarskiej witrynie. Było to wkrótce po moim powrocie z urokliwych zagranicznych małych miasteczek i przygnębiała mnie myśl, że moje miasteczko nie ma kolorowych kamieniczek, migotliwych okien z zalotnymi doniczkami, ukwieconych skwerków i fontann w obfitości. Ma natomiast liczne patologie, obdrapane tynki i dziurawe jezdnie. Kiedy więc spojrzałam na tego słodkiego króliczka w niebieskim kubraczku i złotych literkach, od razu kupiłam go sobie na pocieszenie.
Króliczek wydany jest bardzo starannie, ma twardą okładkę z miękką poduszeczką, zdobny w liście grzbiet, zszywane kartki, kolorowe ilustracje na każdej stronie, liczne historyjki z różnymi bohaterami, a przed każda historyjką jest historia jej powstania. Historyjki są autorstwa Beatrix Potter, (która poza pisaniem historyjek o zwierzątkach, zajmowała się hodowlą owiec w Krainie Jezior), powstały na początku dwudziestego wieku a ich bohaterami są głównie myszki, króliki, ropuchy.
Proste przygody, prosty język, ujmujące, pastelowe ilustracje, aczkolwiek elementy grozy też się pojawiają. Pani Potter nie ukrywa faktu, że można być przerobionym na pasztet, trafić do kanapki, albo zostać zjedzonym bez dodatkowej obróbki. (Jakoś nie wiem czemu, ale wizja pasztetu jest dla mnie najbardziej drastyczna.) Groza jednak szybko mija, wszystko dobrze się kończy herbatą rumiankową albo chlebem z mlekiem i jeżynami i każdy ma gustowne ubranka, przytulne łóżko do spania oraz fotel do bujania.

Jeśli więc ktoś ma chęć poczytać coś sympatycznego małym dziatkom lub wnuczętom albo ma potrzebę poprawy nastroju, to historyjki jak najbardziej się do tego nadają.
Książkę zakładałam magnetyczną zakładką z Piotrusiem, którą kupiłam sobie dawno temu ze względu na uroczy obrazek i teraz się okazała jak znalazł:



 Żeby jednak nie ograniczać się do jednego pocieszenia, w ramach pocieszeń dodatkowych, dziergam koc. Taki koc niesie doprawdy wiele pocieszeń; pociesza kolorami, fakturą, niedzielami, które oddzielone godzinami dziergania, ale systematycznie się pojawiają, pomponami, które będą doszyte na brzegach. Jakby i było mało tych pocieszeń do zapisania kolorów użyłam kalendarzyka, z którego normalnie nie korzystam, bo nie mam co wpisywać, a tu siedzę sobie, patrzę jaki mam wybrać kolor i podziwiam rysunki mojego ulubionego grafika.





Jak więc widać, jestem pocieszona na tak wiele sposobów, że właściwie nie przeszkadza mi upał, ani deszcz, ani patologie, ani obdrapane kamienice. Siedzę sobie nad kocem i snuję różne filozoficzne myśli, ale zaraz potem je zapominam, więc nie wiem czy to się liczy, bo w sumie jakbym ich nie snuła. Chyba.
W każdym razie koc w słońcu wygląda mniej więcej tak:


na krześle tak:


Dziękuję Wam wszystkim za odwiedziny i przemiłe komentarze i chociaż niedziela już się kończy, co jest trochę smutne, to zaraz będzie środa, a środa w tym tygodniu jest bardzo miła, bo świąteczna i to jest prawdziwie pocieszające.
Dobrego dnia! :)

niedziela, 5 sierpnia 2018

Lato czyli koc

"Autor pisze, że w rzece Indus żyje gad z wyglądu podobny do gąsienicy, która normalnie przebywa w figowcu, tyle że jest długi na siedem łokci; może też być dłuższy lub krótszy. Co do grubości, to jak powiadają, dziesięcioletni chłopiec z trudem objąłby go rękami. Te gady mają dwa kły, jeden w górnej, drugi w dolnej szczęce, i pożerają wszystko, cokolwiek nimi schwytają. W ciągu dnia przebywają w mule rzecznym, w nocy wyłażą i ten z nich, który zastanie na brzegu wołu czy wielbłąda, chwyta go kłami, porwanego wciąga do rzeki i tam pożera go całego z wyjątkiem wnętrzności."
Biblioteka, Focjusz


Czytam Bibliotekę Focjusza, czyli "Katalog i wykaz przeczytanych przez nas książek, których treść chciał dzięki nam poznać w ogólnym zarysie nasz ukochany brat Tarazjusz. Liczba ich wynosi trzysta pomniejszone o dwadzieścia jeden"

Niestety dla mnie, Focjusz mało czytał książek o gadach, Scytach, smarowaniu się masłem, Psiogłowych, skomplikowanych nad wyraz romansach czy o dzikich osłach z jednym rogiem, za to głównie czytał książki teologiczne (te słuszne i te mniej słuszne), historyczne, listy i mowy polityczne. Czytanie więc o tym, co czytał Focjusz nie jest łatwe - dużo nazwisk (w ogóle mi nieznanych), dużo miejscowości, spisków, bitew i dużo skomplikowanych koligacji rodzinnych - ale w jakimś stopniu jednak przyjemne.
Zwłaszcza, kiedy bardzo precyzyjnie i z wdziękiem opisuje styl swoich autorów.

Czytam więc sobie pomału (w taki upał zresztą nawet nie wypada nic robić szybko) i pomału dziergam temperaturowy kocyk. Kocyk jest w 40% wełniany, co wspaniale wzmacnia odczuwanie panujących obecnie temperatur, w dodatku dotarłam do ciepłych, kwietniowych kolorów, więc mam lato w jego zintensyfikowanej esencji. Słońce, wełna, koc, czerwony, słońce, słońce, koc. Wełna.
Mózg pracuje jakby gorzej niż normalnie, myśli sobie płyną leniwie, patrzę jak ładnie kolory układają się w paseczki i wspominam swoją delegację, gdzie nie było gadów zupełnie, były za to ładne domki, katedry i fontanny nawet w drodze do pracy.













 Bibliotekę zakładam zakładką podróżną, czyli z gumką - bardzo praktyczna, w czasie podróży nie wypada z książki, a w dodatku ma liska i górę książek - co jest zawsze przyjemne niezależnie od okoliczności.