Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wspomnienia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wspomnienia. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 19 października 2023

Witryny, ażury i ser

 


Wyszłam do sklepu po ser i masło, a tu nagle w witrynie Marcel Proust i to nawet ustawiony nie po trzy, jak w Stronie Swanna, ale po siedem. Jak dobrze mieć księgarnię w drodze po ser, człowiek czuje się od razu lepiej i bardziej wzniośle, nawet jeśli nie wchodzi do środka. Może stanąć i się wzruszyć. Ładne wydanie, nie rozpadnięte i pewnie większa czcionka niż w moim, ale tłumaczenie to samo, Boya, więc nie weszłam. Będę czytać sobie mojego starego Swanna, który każdą kartkę ma osobno. Ale to nie teraz, bo teraz wzięłam z półki Siedliska. Siedliska kupiłam ponad szesnaście lat temu, kiedy żyła moja Babcia i na początku września zawsze dawała mi pieniądze na zeszyty, bo zeszyty teraz takie drogie. Zawsze robiłam sobie z części tych pieniędzy prezent i kupowałam coś poza zeszytami. 


Siedliska czekały na swoją kolej prawie dwadzieścia lat, są grube, czytałam ponad miesiąc, ale nie spieszyłam się. Księżna Matylda Sapieha (z d. Windisch-Graetz) żyła 95 lat, przeżyła zabory, dwie wojny światowe, spisała wspomnienia dla swoich wnucząt, przy takiej lekturze nie potrzeba się spieszyć.

Pomijając szeroką panoramę polityczną, obyczaje, wydarzenia, dla mnie szczególnie ciekawe było spojrzenie z drugiej strony, czyli po pierwsze spojrzenie Austriaczki, która wyszła za mąż za Polaka w trakcie trwania zaborów, po drugie spojrzenie księżnej, która miała pod swoim władaniem ziemie pewną liczbę chłopów. Niedawno przeczytałam "Pańszczyznę", więc byłam ciekawa, jak gnębienie i ucisk chłopów wygląda w relacji ziemiańskiej. Można powiedzieć, że wygląda interesująco.

Same wspomnienia również bardzo, bardzo interesujące, można się pogrążyć w tamte czasy, zamyślić nad losem, bo szczęścia, nieszczęścia wszyscy doświadczają niezależnie od pozycji i pochodzenia. Przemijanie tylu ludzi i miejsc no i ta straszna rzecz. Wojna. 

Do wspomnień dołączone zostało kilka listów księcia Pawła Sapiehy:

"Mama grała przed kilku dniami Prélude Chopina, ja u siebie siedziałem, czytałem (to rzadkość ogromna) i uderzyło mnie, że muzyka ta, tak powolna, stateczna, zupełnie robi wrażenie gawędy przy kominku: on z cybuchem długim, ona w czepeczku białym z falbanką udającą koronkę, w samym środku głowy już siwe włosy równiutko rozdzielone, gładziutko na dwie strony zaczesane, z robótką w ręku, a na trzeciego sąsiad z tabakierką w lewym ręku, wszyscy na fotelach - gaworzą. Zaczęto od pogody , jesiennej, raczej mglistej, dziś właśnie raczej niemiłej, a potem o zbiorach kartofelek była mowa, o gumiennym, co zbił trochę fornala Jaśka, no i o księdzu proboszczu chwilę, co się spóźnia na  taroka(...)

Takich gawęd i rozmów, przy kominku, w dzień jesienny pod wieczór, z panem sąsiadem, czekając na taroka z proboszczem, dziś już nie ma. Czy szkoda? I tak i nie!"

My i nasze Siedliska, Matylda z Windisch - Graetzów Sapieżyna

szkoda że nie więcej, bo pisał bardzo ciekawie i z werwą i kilkanaście wierszy Matyldy, które, przyznam się, ominęłam, bo nie dało si ich czytać, z czego sama autorka zresztą zdawała sobie sprawę. Natomiast świadectwo czasów dała znakomite.

Zaczęłam Siedliska pod koniec sierpnia, skończyłam w październiku i znowu tak bardzo długo nie było mnie na blogu. Od przejścia na emeryturę czas stał się bardzo podchwytliwym medium, próbuję odzyskać te liczne godziny, które płyną wolno od świtu do zmierzchu i które trzeba zabijać lekturą albo spacerem, bo w przeciwnym razem ciągną się bez końca. Nic z tego, mimo usilnych starań, mimo skrupulatnych planowań w licznych notesach, po ósmej rano zaraz jest ósma wieczór, a po niedzielnym wieczorze, natychmiast jest sobota rano. Może przestać o nim myśleć i wtedy znowu lato będzie trwało bez końca? No nie wiem. Na wszelki wypadek staram się nie myśleć i robić na drutach. 

Z tego niemyślenia wyszły mi urocze ażurowe skarpetki z białej Artisan Alize.



Wzór to jesienne jagody z książki Knitting Bible i muszę przyznać, że wyszły uroczo i mam ochotę zrobić sobie sweter z tym wzorem.

Mniej uroczo poszło mi ze swetrem zimowym. Okazało się bowiem, że przy robieniu na drutach lepiej raczej myśleć niż nie myśleć. Otóż wzięłam udział w  akcji Pogromca zapasów na Instagramie, która to akcja polegała na przerabianiu swoich zapasów i nie kupowaniu włóczki (chyba że braknie na sweter). Ponieważ mam trochę (eufemizm roku) zapasów, więc oczywiście wzięłam udział w akcji. Teraz już wiem, czego nie należy w takiej akcji robić. Nie należy robić na cienkich drutach ażurowych skarpetek, które pochłaniają minimalne ilości włóczki, nie należy robić dziecięcych czapeczek, które pochłaniają minimalne ilości włóczki. Nie należy też robić szarego swetra z grubej gryzącej wełny, kiedy ma się dwa motki pięknej szarej i pięć motków brzydkiej granatowej wełny. Zaczęłam szary sweter z myślą, że może polubię się z granatową. Nie polubiłam się, mało tego, doszłam do wniosku, że nie ma sensu robić sobie swetra w brzydkich kolorach tylko dlatego, że takie kolory akurat się ma. W związku z tym musiałam dokupić szarej. Dlaczego nie zaczęłam robić swetra z włóczek, które mam w ilościach odpowiednich sweter? Freud pewnie to wie. 

Pewnie ja też podświadomie o tym wiedziałam, no ale trudno, stało się, szara dokupiona, sweter zrobiony prawie do ściągacza w korpusie i (tu złota myśl dziewiarek) - jeżeli sweter wydaje ci się za ciasny po zrobieniu karczku, to nie zrobi się luźny po skończeniu korpusu. Mówiąc wprost - szary sweter do prucia. 


Z nerwów zaczęłam robić skarpetki i czapkę. Zauważyłam, że nie da się ich robić jednocześnie, szkoda, bo robi się nieco zimno na dworze, ale co poradzić. Pozostaje o tym nie myśleć, robić na drutach powoli i ładnie, czytać długo jak grube i szybko jak cienkie, czas wtedy zwolni a robótki wypięknieją, czego sobie i Wam serdecznie życzę.

Dziękuję bardzo za odwiedziny i przemiłe komentarze, dobrego dnia!

Siedliska zakładałam śliczną zakładką z Ogarniete.pl (tam też kupiłam liczne naklejki, ale o tym może w następnych odcinkach)



Chodziłam też na spacery w miejsca ładne i nieładne:










niedziela, 11 sierpnia 2019

Metki i młode lata


"Uwielbiałem też samotne spacery. Las zawsze dziwnie mnie fascynował - tajemniczy, zamknięty świat był sercem wszystkich , tak przeze mnie lubianych baśni. Siedząc w cieniu starego drzewa, odnosiłem wrażenie, że każde drzewo, każda gałąź ma mi coś do powiedzenia. Czułem, jak dookoła mnie toczy się bogate i potężne życie... To dziwne, ale dla kontrastu w zatłoczonej kawiarni na paryskich Polach Elizejskich czuję się zupelnie osamotniony..."
Moje młode lata, Artur Rubinstein

Wspomnienia Rubinsteina kupiłam sobie w drugiej połowie lat osiemdziesiątych i przeczytałam kilka razy. Po pierwsze dlatego, że urodził się w moim rodzinnym mieście, czyli w Łodzi, ma tu do dziś swoją filharmonię i swoją ławeczkę. Po drugie dlatego, że był świetnym gawędziarzem. Jakoś przed urlopem ogarnęła mnie ogromna ochota przeczytania tych wspomnień po raz kolejny. No i nie zawiodły mnie - skrzące dowcipem i werwą toczą się opowieści jedna za drugą, a z nimi rodzice, wujkowie, ciotki, potem znajomi, kobiety. A za oknem kolejne miasta - Łódź, Warszawa, Berlin, z czasem mijają w coraz większym pędzie - Genewa, Rzym, Londyn, Sydney (do Sydney leciał samolotem przed wojną jeszcze - z Amsterdamu podróż trwała dziewięć dni), Nowy York, Johanesburg, a w nich koncerty, diamenty, szmaragdy, kawior, szampan, jedwabne krawaty. I dużo, dużo anegdot, bo to wspomnienia światowca są, chociaż o muzyce też trochę jest.

Książki w latach osiemdziesiątych nie były wydawane zbyt wspaniale i ta po latach rozpadła się całkiem, no ale nie w okładce jej uroda. Jeżeli usiądziemy wygodnie w fotelu, z lampką winą i cygarem, to można się zasłuchać. Cygaro zresztą nie jest obowiązkowe - wystarczy, że Rubinstein je palił i opowiadał, opowiadał, opowiadał.
Opowieści zakładałam zrobioną z pocztówki zakładką z moim ulubionym morzem.



Z aktywności poza książkowych, kupiłam sobie własne, osobiste, czajkowe metki, które widać na pierwszym zdjęciu. Jak to tylko wydziergam coś nowego, to będę przyszywać, póki co przyszywam do starego i przyznam, że odzież z metką wygląda bardziej stylowo, niż odzież bez metki.
Poza tym też zaprzestałam dziergania szalika temperaturowego. bardzo mi go szkoda, zwłaszcza teraz fajnie byłoby te fale upałów utrwalać, no ale niestety, w zimowych kolorach miał coś nieprzyjemnego. Nie pasowały do siebie i jakoś smutno mi było na nie patrzeć (na zdjęciu zdecydowanie ładniejszy wychodził). A ponieważ moim nowym postanowieniem jest, żeby dziergac tylko rzeczy, które mi się bardzo podobają, nie tak sobie, zatem odłożyłam go na półeczkę i czeka na swoje lepsze wcielenie.

dziękuję Wam bardzo za odwiedziny i przemiłe komentarze. Dobrego dnia! :))

niedziela, 12 maja 2019

Daleko jeszcze?

"Nikt już nie będzie pamiętał. Nikt nie powie, że trzeba skleić tę filiżankę. Wymienić kabel (gdzie taki znaleźć?). Tarki, miksery i sitka zamienią się w śmieci. Zostaną w masie spadkowej.
Ale przedmioty szykowały się do walki. Zamierzały stawić opór. Moja matka szykowała się do walki.
- Co z tym wszystkim zrobisz?
Wiele osób stawia to pytanie. Nie znikniemy bez śladu. A nawet jak znikniemy, to zostaną nasze rzeczy, zakurzone barykady."
Rzeczy, których nie wyrzuciłem, Marcin Wicha


Książka o słowach i o rzeczach. O umieraniu i o życiu. Rzeczy, które zostały po zmarłej matce autora stają się pretekstem do naszkicowania jej portretu. Krótkimi, stanowczymi liniami. Metodą kolejnych przybliżeń, porównań, równoważnikami zdań. Napisana stylem jasnym, rzeczowym, bardzo charakterystycznym, który na dłuższą metę byłby męczący, ale w tym niedługim wspomnieniu bardzo dobrze się sprawdza. Bez sentymentalizmu. Z czułością.

"Rzeczy..." pożyczyła mi koleżanka i przeczytałam ją szybko. I szybko odnalazłam się w jej rzeczywistości. Książki, książki, książki, przepisy kucharskie, awantury na poczcie, warszawskie getto, komunizm, kapiące rury, Mirinda, bure zeszyty, seriale.
"Rzeczy..." są tego typu książką, że nawet jak ją się skończy, to cały czas nam się wydaje, że ją czytamy.
"Jest to także książka o mojej matce, i z tego powodu nie będzie zbyt wesoła."
Rzeczy, których nie wyrzuciłem, Marcin Wicha
Wesoła nie jest, ale nie jest przygnębiająca. Jest poruszająca.

Swoją drogą, nie widziałam chyba jeszcze okładki, na której nie zmieścił się tytuł. Ciekawe, jak skomentowałby to Marcin Wicha, który każdy szczegół potrafił zinterpretować, opatrzyć refleksją i nawet z tytułów na grzbietach książek wyciągał różne sensy i opowieści.
Zauważyłam to zresztą dopiero po wrzuceniu zdjęcia, więc chyba cały nie jest taki ważny - sami sobie dopowiemy to ucięte em, tak jak dopowiemy sobie wlasne historie, wspomnienia i własne tarki i sitka, które nie są jeszcze śmieciami.
Układamy je w barykady, organizujemy w systemy.

Mój niedawno wynaleziony system - wiązki drutów tego samego rozmiaru, spięte spinką do włosów i opatrzone numerem:




Zdecydowanie szybciej znajduję teraz odpowiedni drut,


a zaoszczędzony czas mogę przeznaczyć na dzierganie rękawa w czarnym sweterku. Jestem dopiero przy pierwszym, bo ma być długi i ma być lewymi oczkami, które, jak ogólnie wiadomo, dziergają się znacznie wolniej niż prawe. Poza tym pierwszy rękaw zawsze powstaje dłużej ze względu na częste przymierzanie. Niczym Shrek powtarzam co pięć rzędów - Daleko jeszcze? I cały czas jest dosyć daleko. Niezależnie jednak od tego, przymierzony sweterek wygląda na taki, który będzie lubił ze mną jeździć do pracy w chłodniejsze poranki wiosenne, letnie i jesienne.

Dziękuję bardzo za odwiedziny i przemiłe komentarze, dobrego dnia! :))

PS. Rzeczy zakładałam wielkimi falami, chociaż o wielkich falach w zasadzie zupelnie nie było.


niedziela, 5 maja 2019

Poezja buraka

"Jakże pięknie wygląda dobrze doprawiona gleba koloru czekolady, a nad tym błękit nieba i powietrze przezroczyste, pełne aromatu, a w górze szczebioczą nad głową skowronki. Człowiek całą swoją istotą wchłania ten przedziwny czar przyrody i pracy na roli. Na sercu tak lekko, tak wesoło. Zapomina się troski, nawet urząd skarbowy wydaje się czymś przyziemnie dalekim.
Hej, nie ma to jak burak!!!"
Na skraju Imperium, Mieczysław Jałowiecki

Widać coś niezwykle urokliwego tkwi w burakach kieleckich, bo tak samo jak Bogumił Niechcic nad Barbarę, tak i kniaź Jałowiecki roślinę tę przedkładał nad wszystko inne na świecie. Opis buraczków malutkich i większych, opis ich kielkowania i walki z pędrakami oraz glapami wyróżnia się w całych wspomnieniach żywością, natchnieniem, czułością, tempem i poetyką.
Nawet o swojej nowej żonie nie wspominał tyle, co o buraku cukrowym. 
Poza burakami, niewiele w drugiej i trzeciej części jest spraw pozytywnych. Zwłaszcza jeżeli chodzi o ludzi, to dalej bagno i żałość, i można się zadumać nad marnością rodu ludzkiego. Szkoda, szkoda, że w tym bagnie szarpali się ludzie takiego formatu, jak Jałowiecki (bo przecież na pewno nie on jeden). Można go nie lubić, może razić jego ostrość spojrzenia, surowość sądów, może razić jego pańskość i pochwała rodu, ale nie sposób nie cenić jego uczciwości, pracowitości, systematyczności i honoru - taki obraz się z tych wspomnień wyłania i ja temu obrazowi wierzę. Nawet jeżeli chcialoby się część tych przekonań zweryfikować.
Poza tym, to właśnie Jałowiecki kupił dla Polski Westerplatte. I stare spichlerze w Gdańsku. 

Mimo jednak rozgrywek politycznych, niefajnych i żałosnych, układów i układzików, posłów wytarzanych w mące, są też złote pola pszeniczne, sierpniowe wieczory, pachnąca kawa do świeżych rogalików, szum morza i zawsze rozczulające mnie Zoppoty. Zgrabnie to wszystko bardzo wspomniane. 
Czytam więc wolno, albo może nie tyle wolno, co czytam mało, bo lwią część dnia i nocy zajmuje mi mój niekonczący się czarny sweterek. Zawzięłam się i godzinami produkuję oczka prawe, lewe oraz ażurowe łańcuszki. No i sama się dziwię, bo tydzień temu miałam znikomą próbkę otoczoną agrafkami, a dziś właściwie prawie cały korpus, czego to jednak kobieta nie jest w stanie dokonać, żeby sweter na grzbiet zarzucić. 



Poza maratonem bawełnianym moja długa majówka polegała na wypiekaniu i zjadaniu ciast różnych:



 Oraz fotografowaniu się w moim świeżo ukończonym jedwabnym sweterku. Nie było łatwo, bo trochę było ciemno, troche nieostro i trochę niwygodnie. Ale ogólny zarys jest.







Ażurek na rękawku próbowałam złapać samodzielnie, dlatego widać go trochę połowicznie. 
Dane techniczne, bo dawno nie było: sweterek zrobiłam z dwóch motków Maharaja Silk Yarn, czyli 200 gram - został malutki kłębuszek, ale rękawy 3/4. Dziergałam drutami nr 3, ściągacz francuski w zakończeniu drutami nr 2,5

Dziękuję bardzo za odwiedziny i komentarze, dobrego dnia! :)

niedziela, 28 kwietnia 2019

Plugastwa wytrwałe

"To ukochanie śpiewu, ta muzykalność pochodzi zapewne z samej przyrody kresowej, z jej czarownych dźwięków, z szumu borów, plusku fal jeziornych, rechotu żab, krzyku derkaczy i innego ptactwa wodnego, pieśni skowronka w noc majową, bulgotania cietrzewi, jęku żurawi ciągnących gdzieś w przestworzach nieba, dalekiego ujadania psów, płynie z tej potężnej symfonii ziemi kresowej, od akordów leśnych aż do ledwo uchwytnych, a tak delikatnych półtonów, że zdawać by się mogło, że płyną one nie z ziemi, ale gdzieś z nieba, gdzie promień o promień się trąca. Przyroda Kresów nie jest martwa, jak nie jest martwe powietrze tego kraju, powietrze tak aromatyczne, krzepiące a upojne jak stary trunek, powietrze pełne aromatów lasu i zapachu świeżo skoszonej trawy. Nawet zimą mroźne powietrze ma w sobie coś, co przypomina delikatny zapach migdałów."
Na skraju Imperium i inne‌ wspomnienia, Mieczysław Jałowiecki


Kiedy czytam książkę, zazwyczaj buduje mi się gdzieś za kulisami relacja z autorem. Relacja nie przekłada się na moje zdanie o książce, na ogół lubię autorów lubianych przez siebie książek, ale nie zawsze - i to jest właśnie ten przypadek.
Wspomnienia czyta się świetnie. Jest przyroda, co uwielbiam, są śpiewy kresowe, beztroska dzieciństwa, szkoła, praca, pojawia się polityka, za którą nie przepadam, ale tu nawet mi nie przeszkadza, są straszne czasy, rewolucja, wojna, nic nie szkodzi, bo wspomnienia czyta się świetnie. Jednak autor, kniaź Pierejesławski, książę Jałowiecki, autor lubić się nie da. No i właściwie nic nie szkodzi, bo moje lubienie czy nielubienie istotne za bardzo nie jest.

Dookoła księcia samo plugastwo, czerń pijana i zezwierzęcona. Dostało się bolszewikom (to można zrozumieć), dostało się Niemcom i Żydom, a już Anglikom dostało się chyba najbardziej (ponoć nawet ich małpi przodek był zdecydowanie bardziej małpi niż nasz, co zbadał szczegółowo francuski antropolog). Dostało się też mojemu ulubionemu Melchiorowi Wańkowiczowi, że leń i obibok.
Nie lubię więc autora, ale czytam z zacięciem i daję się porwać tym śpiewem, tym kawiorem, tej kawie trzygwiazdkowej, tym czasom dawnym, tym losom zadziwiającym i trudnym. No i temu spojrzeniu Kresów na nas, bo to zwykle my patrzymy na Kresy.
Chłonę z zachwytem różne antyczne smaczki w restauracjach, sklepach z antykami i smaczki językowe (swoją drogą, dużo tu tekstów rosyjskich nie przetłumaczonych, co dla młodego czytelnika może stanowić kłopot).

"Kuchnia u George’a była zdrowa, smaczna, niewybredna, przeznaczona na wiejskie apetyty. Menu było wypisywane po francusku, jako że polski był zabroniony, a rosyjskiego nikt by do ręki nie wziął. Francuszczyzna była osobliwa, jak: „L’enfant de cochon rôti” (dziecko świni pieczone) czy „Boeuf brisé” (wół siekany). Mało kto zaglądał jednak do jadłospisu, zwracając się o radę bezpośrednio do kelnera, który tradycyjnie pytał: – A co pan ma w życzeniu? Czasami kelner wracał, by oznajmić, że danie jest wyczerpane, i zaproponować w zamian coś innego: – Kaczka wyszedłszy, może gęś w życzeniu?"
Na skraju Imperium i inne‌ wspomnienia, Mieczysław Jałowiecki

Wspomnień jest trzy części, na razie przeczytałam pierwszą, z kolejnych będę jeszcze zdawać relację. Kniaź w tej chwili czeka w Gdańsku na amerykańską mąkę, a tymczasem ja skończyłam jeden sweterek i zaczęłam drugi.
Skończony sweterek jest cały z jedwabiu, zaczęłam go latem ubiegłego roku, więc trochę trwało zanim dobrnęłam do finału. Włóczki mi nie starczyło na długi rękaw, mam więc rękaw 3/4, co nawet nie wygląda źle. Wiosna akurat przechodzi fazę mokrą, ciemną i zimną, więc zdjęć na mnie chwilowo nie ma.


Rozmiar ku mojemu zdziwieniu wyszedł idealnie, fason też, warto było dokupić cieńsze druty, spruć zawijający się w rulon dół i zrobić zdyscyplinowany ścieg francuski.
Po raz kolejny dochodzę do wniosku, że lepiej poświęcić więcej czasu i powalczyć, niż poddać się, a potem nie nosić, bo nieudane.
Z takim wnioskiem zaczęłam sweterek drugi, który na razie wygląda jak kupka nieszczęścia. wszędzie nitki, agrafki, ale coś czuję, że będą z niego ludzie.


Robię go z bawełny, którą kupiłam strasznie dawno temu i nie jest to ogólnie znana wersja dla męża (wiadomo przecież, że wydatki z przeszłości się nie liczą w budżecie domowym). Jest to moje piąte (sic!!) podejście do tej włóczki. W pierwszym miał być pulowerkiem przez głowę i nie dodziergałam nawet do pach. W drugim podejściu miał być zszywanym rozpinanym kardiganem. Po drobnych przygodach (i przyszyciu przodu w miejsce rękawa) powstał, został wyposażony w guziki i obfotografowany. Nawet poświęciłam się i zabrałam go dwa razy do pracy, ale z bólem przyznałam, że nie zasługuje. Bo szwy krzywe, fason krzywy - sprułam. W trzecim połączyłam go z wiskozą i jeszcze nie sprułam, ale też w nim nie chodzę. W czwartym udziergałam korpus i po trzech latach siedzenia w szufladzie, doszłam do wniosku, że muszę mieć wzór, żeby sweter miał fason i rozmiar. Wybrałam więc dla niego Softly Hani Maciejewskiej i jestem pełna nadziei, że szczęście sprzyja wytrwałym, jakby powiedział Eneasz, gdyby robił na drutach.
Trzymajcie kciuki, żebym nie zrobiła z niego ściereczek eko, bio i zero-waste, jak mi nie wyjdzie po raz piąty. ;)

Przybywa też temperaturowego szaliczka, znacznie się ocieplił, a teraz znowu się ochładza. Ale magnolie i tak kwitną, czego i Wam życzę.


Dziękuję za odwiedziny i przemiłe komentarze, dobrego dnia! :))

środa, 2 kwietnia 2014

Wiatraczek nad Prypecią


"Dla dziewczynek coś kolorowego" pisał w liście Antoni Czechow.
Jak wiedział. Dziewczynki lubią podziwiać groszowe pierścionki z czerwonymi, zielonymi, niebieskimi oczkami, kolorowe piłeczki na gumce, korale. Zawsze z odpustu przynosiłam celuloidowy wiatraczek.
Teraz już nie chodzę na odpusty, a wiatraczek mam na drutach. Po polsku co prawda nazywa się bardziej prozaicznie, bo sweter z koła.




Robię go z czterdziestki Arelan (40% wełny i 60% akrylu), którą kupiłam jakiś czas temu na kocyk. Myśl o kocyku jednak mi przeszła bezboleśnie. Włóczka miła w dotyku, równa nitka, ale kolory ma niestety dziwne - źle się komponują. Skoro jednak zaczęłam, to skończę mam nadzieję. Najwyżej sweter potraktuję jako wprawkę i będzie "do lasu".
W drodze na pociechę jest Justa z Warmii w kolorach brąz i rudy i te kolory zapowiadają się faktycznie ładnie.
Sweter z koła zaczynałam według przepisu pani Doroty najpierw na cienkich drutach skarpetkowych, potem przerabiałam grubszymi aż przesiadłam się na okrągłe szóstki.Nitkę wiążę magicznym supełkiem, jaka fantastyczna metoda. Jest jeszcze bardziej fantastyczna, której nauczyła mnie koleżanka, córka prawdziwej dziewiarki z miasta Łodzi, ale tę metodę jeszcze muszę przećwiczyć.

A skoro środowe czytanie z dzierganiem, to wiatraczek jest nad Prypecią:

 

Co za świat! Puszcza, rzeka, pałac z oficynami, panny apteczkowe, słodkie szafki w sypialni. Liczne salony, podchodzenie cietrzewi i polowanie na niedźwiedzia. Dopiero zaczęłam i bardzo dobrze się czyta te wspomnienia spisane szczerze i ze swadą.

Entrelac skończony, za nic nie chce się sfotografować w całości, kolory płowieją i blakną, ale na żywo jest lekki, ciepły i delikatnie cieniowany. Idealny na chłodne poranki.




Dziękuje za miłe komentarze i życzę słonecznej środy!

środa, 19 marca 2014

Lata z kwadratami

Czyli wspólne środowe dzierganie z czytaniem.
Na drutach dalej różowe wrzosy, kwadratów przybywa, Entrelac okazał się nie taki straszny jak się malował. Dodatkowo zakładam kwadraty markerami oraz śliczną agrafką chińską wydzielam oczko do wspólnego przerabiania. Bardzo się wtedy prosto robi, nie trzeba się namyślać.
W słuchawkach natomiast "Najpiękniejsze lata" Józefa Hena. Spodziewałam się sielskiego dzieciństwa, jakichś może ogrodów, pierwszych książek, ciastek w witrynie cukierni, a tu okazało się, że najpiękniejsze lata przypadły na wojnę, ucieczkę z Warszawy i tułaczkę w tamtych gorących bardzo czasach na Ukrainę.
Bardzo pięknie pisze Hen, szkoda mi trochę że sam czyta - głos ma niezbyt melodyjny, dykcję w ogóle fatalną, jednak czasami jakby zapominał, że czyta i ma się wtedy wrażenie, że słucha jego wspomnień snutych gdzieś na ganku jakiegoś biednego domku, do jedzenia tylko chleb i kartofle ze słoniną.



Siedzę więc na poduszce w drobne kwiatki, ciepła Esmeralda grzeje mi kolana, na drutach śmigają oczka a ja słucham jak Hen jeździł po marmoladę do Lwowa, jak w tamtych okropnych czasach kupował antologię poezji polskiej za prawie wszystkie pieniądze, jak złapało go NKWD i jak jadł w kółko jagły i z głowy pisał referat o czasach klasycznych, jak orał nocą na traktorze a za traktorem trop w trop szedł głodny wilk i czekał aż Hen spadnie.
Wspomnienia z werwą, bardzo barwne, żywe, sugestywne i z humorem. Mimo wszystko. Tamta nieludzka ziemia nie odbiega tak bardzo od naszej, mówi Hen. I wszędzie człowiek jakoś się musi odnaleźć.
Miłego dnia!