Uwielbiam gadanie o niczym. To jedyna rzecz, o której coś mogę powiedzieć.
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą lato. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą lato. Pokaż wszystkie posty

środa, 19 lipca 2017

Zlewki wakacyjne czyli leżing, smażing i plażing, a tak naprawdę to bredzing.




Post tymczasowy, wakacyjny, zaklejający wyrwę w pisaniu. 


Wakacje są fajne, szczególnie kiedy wieje chłodny wiatr. Ponieważ nigdzie się nie wybieram (pomijając fakt, że ciągle podróżuję i co dwa tygodnie wycieram ławki na lotniskach i fotele w lotniskowych barach), postanowiłam uczcić czas kanikuły odpowiednią książką wakacyjną. Zainspirował mnie do tego ostatni tekst Piotra, który jest Beznadziejnie Zacofany w Lekturze, przypominający książki Natalii Rolleczek. Ponieważ nie miałam pod ręką wszystkich nieprzeczytanych przeze mnie pozycji pani Rolleczek, postanowiłam przypomnieć sobie moje ulubione lektury z czasów podstawówki, te które zawsze mam u siebie na e-czytniku, tak na wszelki wypadek. 

Zaczęłam od Tajemnicy Zielonej Pieczęci. I to był strzał w dziesiątkę. O rany, przecież ja się kochałam w Wiktorze!! Widocznie zawsze miałam pociąg do artystów, i zawsze lubiłam szczupłych, wysokich, wygadanych brunetów. (Dlaczego do diaska wyszłam za dobrze zbudowanego blondyna?) W kolejce czeka jeszcze Za minutę pierwsza miłość, Ci z Dziesiątego Tysiąca, Klub Włóczykijów i wiele innych fajnych pozycji. To moje wakacje! Aktualnie czytam w takich pięknych okolicznościach przyrody:






Prawda, że przyjemne miejsce? W dole, jak widać, szemrze Tamiza i Londyn się ściele do stóp. Oczywiście, w trakcie odpływu nie warto czytać nad Tamizą, ponieważ powietrze staje się zbyt mahoniowe. Nie przeszkadza to jednak kilku zapalonym Chińczykom w codziennym połowie węgorzy. Wyciągają, przyrządzają i zjadają. Wstydziłam się zrobić zdjęcie dokumentujące ten fakt, musicie mi uwierzyć na słowo. 



Przerzuciłam się na sprawdzone książki, także z tego powodu, że rodzima literatura współczesna (czytaj: babskie książki) doprowadziły mnie ostatnio do szewskiej pasji. Po pierwsze, ponieważ trafiłam na lekturę, którą doskonale opisała Królowa Matka i Banda Czworga tutaj: dzieło, a która pozostawia po sobie niezapomniane wrażenia . Jeśli komuś nie chce się czytać, to może posłuchać : złe książki

Następnie na książkę, w której autorka stosuje następujące triki:
- Do jasnej cholery, przestań mi tu zgrywać księżniczkę! Nie mam i nie będę miał stałej pracy, bo nie mam ochoty tyrać przy maszynie osiem godzin za marne pieniądze. Jesteś taka sama jak twoja matka! Odczep się!!!Zrozumiałaś?!! Mam dość twojego jazgotu! Wynoś się!- bąknął Stasiek. 

Bąknął??Tych bąknięć jest w książce co niemiara i pasują jak pięść do nosa. Zresztą autorka uwielbia też burknięcia i napomknięcia, które ciężko dopasować do dialogów prowadzonych przez bohaterów. Czekałam kiedy autorka napisze:
- Kocham cię, a moja miłość jest bezkresna jak plaże morza Bałtyckiego - ryknęła z czułością Regina do ucha Stefana. I z tej ciekawości dokończyłam książkę, co uważam za pewien wyczyn.

No, i trzecia pozycja. Zaczęło się zabawnie, tym ciekawiej, że jedna z bohaterek była moją równolatką. Było miło, ale do momentu, w którym autorka (trzydziestolatka, sprawdziłam!) zaczęła tę biedną kobietę nazywać starszą panią. Zawyłam z rozpaczy, i zaczęłam tłuc głową o najbliższą ścianę, tym bardziej, że rozważania o starości i zoranej zmarszczkami twarzy, wiszącej szyi i i innych przyjemnych atrakcjach zaczęły przybierać na sile. Tak, tak...były uderzenia gorąca, chociaż pominięto nietrzymanie moczu. No, koniec. Czas się ubrać w dębową jesionkę i pożegnać ten świat. Postanowiłam dać sobie spokój z babską literaturą, i zabrałam się za książki dla nastolatków. Poczułam się znacznie lepiej. I młodziej. 

Chociaż, z drugiej strony, zastanawiam się, że może to już...należę przecież do starzejącego się pokolenia, które do pisania sms-ów używa jednego palca i mam świadomość, że istnieje coraz więcej rzeczy, których nie ogarniam. Przykładem niech będzie rozmowa, którą odbyłam ze swoją znajomą, chcąc się pochwalić osiągnięciami własnego dziecka:

- Wiesz, Szymek wygrał takie coś i będzie konstruował coś-tam...gdzieś-tam...
- Ale, które to to coś?
- Nooo, że jest laureatem czegoś tam i że będzie konstruował jakąś platformę...
- Wiertniczą?
- W kosmosie?
- A w kosmosie będzie konstruował?
- Nie...no, w Warszawie...
.....
- Halo? Synu? Tu matka! Czym ty się właściwie zajmujesz?

Jeśli już jesteśmy przy ciekawych dialogach, to rozbawił mnie ostatnio taki pomiędzy młodszą i starszą generacją,  zasłyszany w samolocie:


- Wiesz, mamo...Iza zerwała jednak z tym Tomkiem...już nie są razem.
- I dobrze zrobiła. Przecież to jakiś zboczeniec był...
- Jaki zboczeniec???!!! Przecież on kierownikiem magazynu jest!
- Nawet ksiądz może być zboczeńcem, a ten..mięsa nie jadał, wędliny też nie...wódki nie pijał...
- Bo wegetarianin!
- No, mówiłam, że jakiś wynaturzeniec! Jeszcze by się jakieś z tego nienormalne dzieci urodziły..



Wegetarianinem jest miło być, zwierzęta łaszą się do ciebie, wewnętrznie czujesz się czysty i pozytywnie nastawiony do świata. Trzeba jednak uważać, żeby nie popaść w przesadę. Mój angielski kolega, który jest zaprzysięgłym wege, zaprosił mnie na obiad. Oczywiście nie do siebie, bo staram się unikać jedzenia z puszek i worków. W trakcie posiłku, gdzieś między tofu z chińskiego fasolnika a kawą z jęczmienia, zakomunikował, że zmienia orientację konsumencką z wegetarianizmu na freeterianizm. Freetarianie są bardzo świadomi tego, że na świecie marnuje się mnóstwo jedzenia i odczuwają potrzebę zmiany tej sytuacji. Dlatego mój przyjaciel postanowił wizytować dostępne śmietniki aby szukać tam codziennej strawy. Pokazał mi nawet mapę Londynu z zaznaczonymi wysypiskami psujących się 'ale wciąż jadalnych" buraków i brukwi. No, teraz to już z pewnością na obiad się nie dam do niego zaprosić. Zresztą kawa też była okropna!


A kawa jest, jak wiadomo, najważniejszym posiłkiem dnia. Zdarzyło mi się kiedyś przeżyć w UK-ju całe dwa tygodnie bez kawy, ponieważ chciałam przekonać się czy jestem od niej uzależniona. Nie jestem, ale uwielbiam ten smak!
W każdym razie, postanowiłam, że napiję się kawy dopiero kiedy pociąg dosięgnie lotniska. 
Ponieważ pociągi w Anglii są bardzo chimeryczne, czas do kawy nieco się rozciągnął i w sumie zaczęło mi być wszystko jedno czego się napije. Byle było mokre i szybko! Podróżowałam z koleżanką, która była wysuszona na wiór podobnie jak ja. Wpadłyśmy do baru na stacji spragnione, a ja na dodatek głodna niemiłosiernie. Koleżanka mniej głodna, bo miała bułkę z mielonką którą targała zębami przez całą podróż. Natychmiast rzuciłam się do kolejki i wreszcie ...moja upragniona, czarna, bez cukru!

Niosę ten napój bogów, niosę, przedzieram się przez ludzki gąszcz niby pierwsi amerykańscy osadnicy przez dzikość, już prawie umieszczam piłkę w bramce..jestem dwa metry od stolika i nagle...znacie to uczucie?

Pamiętam z lat zasmarkanych, jak potrafiłam  zając się malowaniem krawężników błotem na tyle mocno, że zapominałam o sprawach tak trywialnych jak skorzystanie z ubikacji. W pewnym momencie przychodziło opamiętanie, i wyraźnie czułam, że pęcherz właśnie mi się przepełnił i muszę porzucić robotę na rzecz załatwienia spraw fizjologicznych, z którymi nie ma dyskusji. Biegnę pędem przez podwórze, wspinam się po krętych schodach, i wreszcie widzę drzwi i...łapiąc za klamkę,i...czuję jak ciepły strumień dosięga moich podkolanówek. 

Tym razem z kawą było podobnie. 

Wiedziałam, że nie doniosę, chciałam krzyczeć, ale jak zwykle w takim momencie, zamieniłam się w żonę Lota . W jednej sekundzie rzuciłam proszące spojrzenie na koleżankę, i zorientowałam się, że jest całkowicie wciśnięta w miękki fotel i ciągle zatkana swoją bułką z mielonką, więc nie ma co liczyć na jej szybką reakcję. Czułam, że tracę moją wyśnioną, wymarzoną czarną kawusię. Papierowy kubek poszybował w dół chlustając swoją cenną i parzącą zawartością dookoła. Kawa się rozlała. Muszę przyznać, że miałam gest, pokryłam nią fotel, podłogę, stolik...wielka, wezbrana , czarna fala dosięgła tych siedzących w pobliżu ssając im zapamiętale i z czułością czubki butów. A zamówiłam regular. Co by się stało gdybym pokusiła się o dużą czarną?

Anglicy zawsze mnie zadziwiają w takich okolicznościach. Zamiast normalnie stać i gapić się co będzie dalej, robiąc ewentualne selfie na tle  zalanej podłogi, zaraz rzucają się do człowieka z pytaniem - Czy wszystko w porządku i czy czasem nie potrzebuję pomocy. Tym razem nawet żałowałam, że nie potrzebowałam jakiejś pomocy, bo chętnie bym ją akurat przyjęła z kilku całkiem przystojnych rąk. Zza węgła wychyliła się zaciekawiona, skośnooka twarz sprzedawczyni kawy. Popatrzyłam na nią i w jednej sekundzie w mojej głowie zrodziło się przekonanie, że przygnie mój kark do ziemi i że usłyszę słowa chłoszczące niczym bicze po gołych łydkach:

- Na kolana,  teraz to zliżesz z tej podłogi białasku!Xiexie!

Well, well, well..a więc, kiedy słodkim głosem poprosiła o zmianę miejsca, żeby mogła podać mi świeżo przyrządzoną filiżankę parującego napoju tym razem doniesioną do stolika przez nią samą, prawie rzuciłam się do całowania jej rąk z wdzięczności za ludzkie traktowanie. Ciągle we mnie siedzą głęboko te lata 80 te, kiedy każdy ludzki odruch sprzedawcy powodował wzruszenie.

A kiedy ze łzami w oczach poprosiłam o ścierę, mopa i wiadro, otrzymałam ciepłe poklepanie po moim ego i zostałam poproszona do czystego stolika , z czystym fotelem, i podłogą. Powstałym jeziorem zajęła się profesjonalna ekipa ukryta za węgłem.
   Ale w toalecie to papieru nie było!

Dobra, następnym razem będzie o seksie tantrycznym. Staram się o złotą patelnię (czyli dobicie do pół miliona odsłon. A co? Trzeba mieć jakiś cel w życiu)
Pieprzu, w drodze do domu (czyli na wakacje) wracający z pracy (czyli z wakacji)

P.S. Moniś to jeszcze nie ten post, w którym biegam nago i nacieram członki wonnościami. 


czwartek, 10 września 2015

Dlaczego w Rzeszowie się podnosi, kiedy innym spada czyli wielu rzeczy czynić nie wolno, ale ostatecznie można.




To był dawno wyczekiwany wyjazd. Miał być wiatr we włosach, wolność i zabawa do białego rana. Ułożyłam nawet listę spotkań z ludźmi, którzy są mi drodzy a bezlitosny los umieścił ich na ścianie wschodniej. Miałam wymiziać małe bokserki w Hermanowej  
(a jest co miziać przepiękne boksiaste szczenięta) 
i najeść się żuru w Strzyżowie!
(a jest co jeść super jedzenie u super Marzyni)

Niestety, ze względu na niechęć do opuszczania klimatyzowanego wnętrza samochodu, te marzenia poszły do Muzeum Niezrealizowanych Marzeń, pewnie pokażą je w najbliższej reklamie. 


Moja przyjaciółka już od miesiąca mantrowała i wizualizowała piękną pogodę jaka koniecznie miała nam towarzyszyć w tej wędrówce na wschód. Widocznie za bardzo się wczuła,  bo pogoda była dużo ponad nasze oczekiwania. Zbytek łaski, proszę państwa, zbytek łaski. Już dzień przed wyjazdem chłodziłam się dwoma wiatrakami i pochłaniałam kilogramy sorbetu domowej roboty, trzymając stopy w misce z mrożoną wodą. Nie pomagało. Postanowiłam jednak być twarda i nie dać się zastraszyć temperaturom.






Tutaj powinnam napisać jak nienawidzę lata...ale pisałam o tym już tyle razy, że po prostu bezczelnie zacytuję siebie:



Niewiele jest rzeczy na świecie, o których mogę szczerze powiedzieć - nienawidzę! Oprócz takich typowych, świadczących o moim prawidłowym kręgosłupie moralnym jak - rasizm, pedofilia, chamstwo zaliczam do tych znienawidzonych: potrawy z gotowanej lub smażonej kapusty, wszelkie podroby rozlewające się po talerzu, i jedną panią bo sprawiła, że zaczęłam obmyślać plan morderstwa. To wszystko jednak pestka przy tym jak nienawidzę polskiego lata - na samą myśl, że nadchodzi -  pluję jadem w marmoladę. A gdy już tak dobrze przygrzeje i temperatura poszybuje powyżej 25 stopnia zaczynam zmieniać się z różowej świnki w pokrytego szczeciną wieprza, kurdeszującego od zmierzchu do świtu i od świtu do zmierzchu. 

Otwieram oczy o poranku i zamiast zwykłego "Witaj słonko kochane, czołem obłoczki bitej śmietany sunące po błękitnym niebie, salut wietrzyku delikatny" i takie tam dyrdymały, z mojej twarzy wydobywa się moje ulubione przekleństwo"O żeż kurdesz!"- "O żeż kurdesz warze poranny, o żeż kurdesz słońce palące, o żeż kurdesz samochodzie nagrzany, o żeż kurdesz nad kurdeszami!".  

I na dodatek te wszystkie pogodynki, szczerzące się do kamery, rozkładające trupio chude rączki, ubrane w coś wielkości osłonki na kiełbasę, stojące w klimatyzowanym wnętrzu i trajkoczące bezmyślnie - "Mam dla Państwa cudowną wiadomość, jutro na południu temperatura przekroczy 32 stopnie w cieniu. Mogą się Państwo cieszyć pięknym latem." O żeż kurdesz!

Lato się bardzo źle komponuje ze mną.  Chciałabym napisać, że lato i ja pięknie się różnimy...ale słowo pięknie, kompletnie mi tu nie pasuje. No, bo jak tu wyglądać jak dama, skoro chwilę po wyjściu z łazienki, człowiek jest skąpany ponownie we własnym pocie?


A makijaż? Czy istnieje róż do buraczanej twarzy? Czy istnieje puder po którym może ściekać ściana potu bez uczynienia mu szkód? Jakże subtelnie wymodelować moją okrągłą buziunie, kiedy za każdym razem wyłażą mazy i purchle? Maskara staje się masakrą w ciągu 15 minut. 
E, no nie. Maskary to jednak robią odporne na łzy i pot. 

Bruk parzył. Asfalt parzył. Ściany parzyły. Szyby w samochodzie miały temperaturę szyb w nagrzanym piekarniku. Z tej okazji postanowiłyśmy zredukować ilość zabieranej garderoby, do 5 par majtek na głowę. (chociaż to nie na głowie je nosiłyśmy). Ja zabrałam też przenośny wentylator, który uratował mi życie w rozgrzanym do czerwoności Rzeszowie i Sanoku



Rzeszów powitał nas słońcem, wyścigiem kolarskim i buntem GPS-a. Głupie urządzenie upierało się, że ulica jaką mu podałyśmy w tym mieście nie istnieje. Okazało się, że faktycznie, jeszcze niedawno były tam jeno łąki pachnące kwieciem umajonem, a teraz wznosi się tam kawał osiedla. Rzeszów rozwija się w takim tempie, że nawet nowoczesne technologie nie nadążają.

Do Rzeszowa pojechałam głównie po zemstę:




Niestety, już na powitanie zostałyśmy spacyfikowane super kotletami mielonymi, ziemniaczkiem i buraczkiem. Broń została nam wytrącona z ręki. Mieszkanie moje dziecko ma piękne. Słoneczne z obu stron, z dosłonecznioną oknem w suficie łazienką i cholernie słonecznym balkonem, na którym kazano nam palić . W środku cieplusieńko. Z tego właśnie powodu, nie mogłyśmy z Mizią obeżreć dzieci z zapasów. Żywiłyśmy się głównie kostkami lodu i wodą z kranu. Na robienie bałaganu miałyśmy za mało energii, bo temperatura wewnątrz powodowała, że myślałyśmy głównie o leżakowaniu. Z tego wszystkiego obejrzałyśmy dwa sezony czegoś co nazywało się "Chłopaki do wzięcia". 



Na zwiedzanie Rzeszowa wybraliśmy się po godzinie 22.00. Temperatura nadal przekraczała 30 stopni, Czułam, jak zaczynają gotować mi się palce stóp wydające ostatnie tchnienie w płóciennych espadrylach. Wszędzie kłębił się tłum ludzki, biegający z lewa na prawo i z prawa na lewo. Trzeba było torować sobie drogę spoconymi rękoma. Nie wiem co jest? Ludzie nie sypiają w tym Rzeszowie, czy co?

Myślę, że nie przez przypadek Rzeszów jest jednym z tych miast, któremu liczba ludności wzrasta. Jest uroczy. Gdybym w moim mieście wypuściła się do centrum po 22.00 to ryzyko byłoby porównywalne z przejściem nago nocą przez Harlem z lat 70-tych. Niezapomniane wrażenia gwarantowane. Ktoś, kto nie mieszka tu gdzie ja, nigdy nie zrozumie mojego zachwytu każdą inną częścią Polski. Bez wahania przyznam - mieszkam w najbrzydszej części naszego kraju. Sorry, lokalni patrioci. 

W UK mieszkam za to w miejscu, którego nikt, łącznie z taksówkarzami, znaleźć nie może. Dookoła jedynie las, drzewa, i więcej lasu. Za oknem puszczy mi puszczyk, a pająki mają wielkość rosyjskich tanków. Myślicie, że mam tam ciszę? Nic z tego. Przyroda bywa bardzo głośna 24 godziny na dobę. Na dodatek w pobliskich krzewiach co noc coś kwili. Stawiałam na kota, ale koleżanka powiedziała, że to listonosz, który nie może odnaleźć drogi do domu. Ponieważ najbliższe osiedla ludzkie znajdują się dalej niż byłabym w stanie dobiec w panice, tam też wychodzenie po 22 nie wchodzi w grę. No, i nie ma chodnika. Dom mieści się przy drodze ciągnącej się przez 10 kilometrów terenów wiejskich i nie posiada numeru,a jedynie słodką nazwę. Figlarze z tych Anglików, nawet GPS nie daje rady. 




 Do Sanoka dojechałyśmy bez przeszkód. Niestety, hotel okazał się nie mieć klimatyzacji. Na szczęście słońce ogrzewało nas jedynie do godziny 12.00. Chociaż hotel położony był na szczycie wysokiej góry, widok z balkonu miałyśmy mizerny. Zasłaniały go drzewa wielkości sekwoi. 





 W tym to właśnie hotelu miał znajdować się kiedyś najprawdziwszy zamtuz, z którego Szwejk wyciągał zalanego w trupa podporucznika Duba, "Raczy Pan się znajdować w burdelu, Panie Lejtnant. Ludzie bowiem różnymi chadzają drogami." Muszę przyznać, że miejsce świetnie się nadawało na pokoiki schadzek. Ilość korytarzy, półkorytarzy, ćwierćkorytarzy była przytłaczająca. Zanim nauczyłam się drogi do swojego pokoju, rysowałam znaki na ścianach. 

Mizia postanowiła dopasować się do budynku i już pierwszego popołudnia
zabrała papieroski, wino i majtki, po czym udała się na balkon w celu rekreacyjnym. (ja nie mogłam, bo kabel od wiatraczka tak daleko nie sięgał) Usłyszałam jej perlisty śmiech i słodkie 'dzień dobry". Znam ją od 30 lat, znam każdy ton jej głosu i to słodkie meczenie. Wyczułam, że jest w nastroju tokująco - kokieteryjnym, a to oznacza, że wyczuła krew. Zamoczyłam więc ręcznik, owinęłam się nim i podczołgałam się pod okno balkonowe, żeby zbadać sytuację. 

Okazało się, że na balkonach siedzą współspacze, a na tym najbliższy zaczytane w książkach małżeństwo. Jakąż ciężką próbę musiał przechodzić mąż udający zatopionego w lekturze, żeby nie zerkać na ponętną pupę Mizi odzianą jedynie w delikatne koronkowe majtasy, pląsającą w rytmie swobodnego jazzu. 
O biustonoszu nie wspominam jedynie dlatego, że biustonosza ona z zasady nie nosi. Po pół godzinie okno balkonowe sąsiadów zostało zamknięte na głucho z trzaskiem,  mimo panującego wciąż upału. Moim zdaniem, Mizia i tak miała szczęście, że ją rankiem na śniadaniu małżonka zaczytanego nie wytargała za lokate kudły. No, ale zamtuz to zamtuz, trochę seksu musi jednak być. 



Jak wspomniałam, widok z balkonu był mizerny. Najbliższy ładny widok mieścił się w pobliżu muzeum. I było to prawdziwe sanockie, ziemskie porno bez retuszu:





Do Sanoka wybrałyśmy się głównie ze względu na chęć obejrzenia na żywo twórczości Beksińskiego, oraz jednego z lepszych zbiorów ikon.
Niestety, brak klimatyzacji w części muzeum spowodował u nas niemal udar cieplny, a u mnie atak klaustrofobii na piętrze z ikonami - tam klimatyzacji nie było wcale, a okna były zamknięte na głucho. 
Zanim dotarłyśmy do piętra z obrazami Beksińskiego, byłyśmy już spocone, odwodnione i zniechęcone do życia. To miejsce musimy odwiedzić ponownie,




Po Sanoku poruszałyśmy się klimatyzowanym samochodem, a każde wystawienie na zewnątrz dłoni skutkowało pojawieniem się na niej obrzydliwych pęcherzy i smrodu piekielnej spalenizny.



Jeszcze tam wrócimy! Niech no tylko chwyci mróz!

sobota, 29 czerwca 2013

Nie wszystkie panny noszą wianek czyli wszystko co spoczywa pod śniegiem wylezie na wierzch.

Uprzedzam - w tekście występują cytaty zawierające opisy tego i owego!

Wiem, wiem...w Polsce panowały afrykańskie upały. I właśnie dlatego (czując jedność z narodem) postanowiłam schłodzić się skandynawskim kryminałem. Wyszperałam więc, niejaką Lenę Oskarsson i rozpoczęłam czytanie.

Kryminał okazał się przesycony polskim biustem. Polskie piersi obijają się człowiekowi po twarzy podczas czytania, leżą na oczach, kładą się na nosie. Tak własnie, na nosie! bo na dodatek są to spocone polskie piersi, ponieważ akcja toczy się w wyjątkowo upalne szwedzkie lato. Nici ze schłodzenia się nieco powiewem szwedzkiej zimy. Zresztą nie tylko piersi są tam spocone. Spocone są tam wszystkie ludzkie członki. Nie ma się więc co dziwić, że:

"Jego rozmyślania wypełniały rozmyślania o cipce (...). Czy jest wygolona, sucha czy może wilgotna od potu?"

W książce występuje korowód polskich osobników, płci obojga, których charakteryzuje to, że:
a/ kobiety są piękne i mają piękne piersi
b/ o mężczyznach nie można nic ciekawego powiedzieć, poza tym, że mają ziemiste cery i włosy nijakiego koloru. 

Wszyscy bez przerwy myślą o seksie. Jeśli już uda im się zmusić kogoś do tej przykrej czynności (niżej będzie wyjaśnienie dlaczego użyłam przymiotnika - przykry) to nie mogą skupić się jak każdy Polak na tych prostych ruchach, tylko leżąc pomiędzy udami partnerki rozmawiają, popijają, zastanawiają się nad swoim życiem, rozwiązują zagadki kryminalne, kłócą się i w ogóle są tak zaabsorbowani tymi dodatkowymi czynnościami, że nawet nie wiedza czy już skończyli czy jeszcze nie zaczęli.

A jakie są Szwedki?
a) Niebezpieczne. Na miejscu polskich mężczyzn trzymałabym się od nich z daleka bo może im się przydarzyć to co drugiemu głównemu bohaterowi:

" - Nawet nie walisz konia przy pornosach?
  - Zero konia
  - Szkoda - powiedziała bardzo smutno i wykorzystując okazję, że on też poczuł się niekomfortowo,
szybko oburącz złapała go za głowę i pociągnęła w dół, w kierunku swojego krocza. Cuchnęło. Na szczęście ściskała go tak mocno, że prawie nie mógł nabrać powietrza."

b) Nastawione na sukces:

" J.W. pełnił rolę jej anioła stróża, pilnował, żeby miała pracę i trzymała się na powierzchni. Chciał za to tylko jednej przysługi. Raz w miesiącu musiała przed nim uklęknąć, wybrać z rozporka jego żylastego penisa i włożyć sobie głęboko w gardło. To wszystko."

c) Suche wewnątrz:

" Jej pipka (...)  miało się wrażenie, że jest kieszonką z lateksu - ściśle go obejmuje, sprawia rozkosz i jednocześnie ból, bo nie ma w niej dostatecznej wilgoci."

d) Czy maja dobre strony? Tak! Bywają miłe:

"Podziękowała mu, biorąc obolałego od ruchów frykcyjnych ptaszka do ust." 

Jak jednak widać, seks nie jest tu żadną przyjemnością ale bolesnym, kaleczącym procesem. Już myślałam, że tylko ze szwedzkimi kobietami jest coś nie tak. Maja jakąś anatomiczną niedoskonałość, która powoduje, że tam na dole się pocą, cuchną, a na dodatek kaleczą męskie klejnoty. Może dlatego, mówi się tyle o chłodzie Skandynawskich dżentelmenów? W końcu co to za przyjemność chodzić z permanentnie obolałym ptaszkiem?

Okazuje się jednak, że dotyczy to także męskiej populacji Szwedów. Po pierwsze wszyscy Szwedzcy mężczyźni są obrzydliwi z wyglądu - sapią, pocą się i kępy włosów wyglądają im z uszu i nosów. To nie wszystko - maja kaczy chód, duży brzuch i problemy z erekcja i przedwczesnym wytryskiem. Najgorsze jednak są szwedzkie penisy policyjne. Oto co przeżyła nasza rodaczka - Zuza Wolny, piękna pielęgniarka z fałszywym dyplomem, pięknymi piersiami i lekkim podejściem do seksu:

" W końcu zrobili to w spiżarce, pomiędzy charczącą zamrażarką a zgrzewkami wody mineralnej. Szwedzki policyjny penis był cienki i ostry jak drut. Za każdym razem, kiedy się cofał, Zuza miała wrażenie, że zaczepia o pochwę i ją kaleczy. "

Niech się dzieje co chce. Ja do Szwecji nie jadę!
Wydawnictwo Czarna Owca zażartowało sobie z czytelników. Jeśli Lena Oskarsson jest Szwedką to chyba taką jak ja:))

Tu nastąpi dygresja:
Mieszkańców miasta, w którym się urodziłam nazywają Szwedami, ze względu na to, że podobno po 1655 sporo ich się osiedliło na tym terenie, wrosło w społeczeństwo i wzięło sobie Polki za żony. W sumie można powiedzieć, że jestem rodowitą Szwedką  z rodziców Szwedów. Żeby sprawdzić jak to dokładnie było, weszłam sobie na stronę o historii miasta i wciągnęłam się nieco w tekst. Bardzo ładnie napisane, jak to ludność miasteczka o różnych etnicznych korzeniach żyła ze sobą w pokoju i zgodzie przez setki lat. I nagle, ni z tego, ni z owego wyskakuje zdanie: Pierwszy Żyd w X. urodził się w roku 1835. I nic więcej, tylko tyle. Ani pół zdanka, że  wcześniej byli tam jacyś Żydzi.  Zaraz przyszło mi do głowy, jaki to musiał być szok dla rodziców. Patrzą w kołyskę - a tu ŻYD, jak żywy!  Pewnie monetą brzdąkał i ssał pejsa. 

A na rysunku....no, kto zgadnie jaka część ciała jest na rysunku?

sobota, 1 września 2012

Jak przestałam się martwic i pokochałam torbę czyli trzy w jednym - Dzień Blagiera, książki na wakacje i podróży ciąg dalszy.



Tak, pokochałam torbę. Właściwie dwie torby. Jedną uwieszam sobie na ramieniu, a drugą ciągnę za sobą. Razem ważą 21 kg jak obszył (z czego lektura wazy około 2,5). Przestałam sie przejmowac przesiadkami, biletami, zawirowaniami w podróży - staram się cieszyć chwilą, oglądam ludzi, miejsca, podglądam życie w mieszkaniach bez firanek, wytężam słuch w kolejkach, czytam ogłoszenia, buszuję w charity shops (oczywiście nie mogłam się opanować i już przywlekłam jedną książke do domu).

Jest ciekawie, oddycham Anglią. Saffron Walden bardzo mi się podoba, człowiek depcze tu średniowiecze i o średniowiecze się ociera. Łatwo sobie wyobrazić jak to wszystko wyglądało w czasach kiedy kat należał do najbardziej znanych celebrities w mieście, a wieszanie miało więcej widzów niż Mam Talent i Gwiazdy Tańczą na Lodzie razem wzięte, a rywalizowało jedynie z łamaniem kołem lub rozdzieraniem końmi. Pewnie zaliczałabym się do fanów wieszania, strasznie nie lubię jęków , a przy łamaniu kołem bez kilku godzin konania się nie obejdzie, rozrywanie końmi jest za to mało estetyczne.



Książki oczywiście ze sobą zabrałam. I niestety, musze przyznać, że wybór okazał się nieco chybiony.
Po pierwsze Nevermore:Kruk - narwałam się na tę książkę jak szczerbaty na suchary. Miał być gotycki romans oparty na dziełach Edgara Allana Poe, a wyszła kasza z ryżem. Nie wiem co poszło nie tak bo recenzje są bardzo entuzjastyczne. Dla mnie było nudno, bohaterka denerwująca, bohater trywialny (w czasach kiedy miałam naście lat podobnie wyglądających chłopaków było na pęczki), historia prowadzi donikąd. Następną część sobie daruję.

Po drugie otrzymałam, wraz z zapewnieniem, że od niej się nie oderwę - "Pretty Little Liars". Odrywałam się aż nazbyt często bo było nudno, a panienki na poziomie Paris Hilton i kiedy wreszcie akcja ruszyła z kopyta to okazało się, że jestem na ostatniej stronie i musze kupić następna część. Hm....nie wiem czy warto, a może jestem po prostu za stara na takie książki?

No, i wreszcie Yrsa. Oczywiście Yrsa mnie nie zawiodła, tym razem jednak...muszę przyznać, że nie był to dobry czas na czytanie "Pamiętam Cię". Własnie wróciłam z Brighton do domu treningowego, w którym spędziłam upojny czas na początku swojego pobytu w UK. Dom tętnił życiem, wielojęzyczył, był pełen strawy pochodzącej z różnych części świata, pachniał, szemrał,  po prostu żył. A tym razem...

Wysiadałam z pociągu o 21.30. Na szczęście stacja znajdowała się niedaleko od domu, jednak w miarę przybliżania się moja radość zdychała w zarodku i na jej miejscu rodził się niepokój, z każdym metrem coraz większy. Ciemne okna wyglądały posępnie, a ogród zdawał się być pełen szeptów, szelestów, cmoknięć, chrumknięć i  tym podobnych. Żeby dostać się do domu trzeba mieć klucz, a żeby zdobyć klucz trzeba znać szyfr do specjalnego schowka. Szyfr na szczęście znałam, niestety wystukać go w ciemnościach nie byłam w stanie, nerwowa atmosfera ogrodu za plecami nie była moim sprzymierzeńcem. Wyjęłam zapalniczkę i postanowiłam oświetlić sejf, smród palonego plastiku przywołał mnie do porządku. Jeśli spale to cholerstwo to spędze noc na ławce w ogrodzie lub na stacji. Nerwowo macałam przyciski i wreszcie się udało, dom stanął przede mna otworem.

Weszłam do środka, przeszłam się w góre i w dół, zajrzałam do szaf i schowków bo jeśli już jakiś wampirz dostał się wczesniej do środka to lepiej wiedzieć wcześniej niż dowiedzieć sie o tym w środku nocy. Dom był pusty i chłodny. Rozlokowałam się i zaczełam robić atmosferę - telewizor, tu światło, tam lampka, gwiżdzący czajnik. Tak się tym zmęczyłam, że musiałam wyjść na zewnątrz i zapalić. Zaciągnęłam się dymem po adidasy i zaczęłam się uspokajać, niestety nie na długo - ciemność dookoła zdawała się krzyczeć, ba! wrzeszczeć na mnie. W takich wypadkach moja wyobraźnia zaczyna żyć własnym życiem, z przodu przez trawę wyraźnie sunęła w moją stronę sina dłoń, zza krzaków na lewo coś mrygało bezczelnie, a z prawej słyszałam czyjś oddech. (dla przypomnienia - moje mistrzowskie osiagnięcia w sianiu paniki i ćwiczenia na koleżance Ance:
http://czarnypieprz.blogspot.co.uk/2010/10/nade-drzwiami-wilczy-pysek-dla.html ) - tak, z taka przeszłością w ogóle nie powinnam mieć wyobraźni dla własnego dobra. Zgasiłam papierosa drżącą ręką i natychmiast znalazłam się w środku, niestety okno sięgało od sufitu do podłogi, nie miało zasłon i wychodziło na ciemny, pełen dzikiego zwierza i grozy ogród. Przytuliłam twarz do szyby, ogród popatrzył na mnie i było mu łatwiej bo to u mnie świeciło się światło, i to on miał mnie na widelcu, wyraźnie śledził każdy mój ruch.

Postanowiłam zabarykadować się w pokoju. W tym celu dosunęłam do drzwi wolne łóżko, budząc przy tym smacznie śpiące za nim pająki. Natychmiast tez pożałowałam tego kroku bo ze strachu strasznie chciało mi się siusiu. Ledwo żywa z przerażenia, zmęczenia i wysiłku przebiegłam do łazienki, starając sie nie patrzec w stronę ciemnego ogrodu. Ale kątem oka wyraźnie widziałam, że zaczynają się tam niezłe harce i ilość morderców - zwyrodnialców wyraźnie się tam potroiła.

Leżąc bezpiecznie na łóżku postanowiłam odstresować się za pomocą Yrsy, zaczełam czytać książkę, która...Tu kawałek recenzji z Merlina, autorstwa "markietanki" : "

Dawno nie czytałam tak dobrego horroru. Przechodziły mnie ciarki po plecach i słuchałam odgłosów swojego domu, i oglądałam się za siebie - niezwykle wrażenie! Jeśli lubicie się bać - ta pozycja was zachwyci! "Pamiętam Cię" to dwie splatające się historie, które mają wspólny mianownik - zaginione dzieci. Przed wielu laty zaginął Bernodus, syn alkoholika, którego ojciec obwiniał o śmierć matki i młodszego brata. A całkiem niedawno zniknął bez śladu, Bennie, syn lekarza. Dzieci pojawiają się w snach i na jawie pacjentów lekarza psychiatry Freyra, ojca Benniego, a wszystko zaczyna się od włamania do przedszkola, gdzie na ścianach pojawiły się napisy. Takie same napisy widziano wiele lat temu podczas włamania do szkoły, do której chodził Bernodus. Kiedy zaczynają umierać jego koledzy szkolni, Freyr zaczyna badać i porównywać obie historie - wnioski go zaskakują. A kiedy zaczyna nawiedzać go syn - myśli, że sam stracił rozum.... W tym samym czasie na małą, islandzką wyspę przybywa trójka przyjaciół - małżeństwo Gadar i Katrin oraz ich znajoma wdowa, Lif. Kupili dom, który chcą wyremontować i zamienić na pensjonat. Pierwsze wrażenie nie jest jednak pozytywne - wyspa jest opuszczona i przygnębiająca, a dom zrujnowany, bez ogrzewania i elektryczności. Zabierają się za jego remont, kiedy zaczynają się dziać dziwne rzeczy - słychać głosy, widać ślady stóp, a nigdzie nie ma człowieka,, który je robi. W końcu dostrzegają dziecko, ale nie udaje się go schwytać. Jest przerażające.... Każda jego wizyta przynosi strach, a Katrin spada ze schodów, spadają na nią cegłówki - zaczyna obawiać się o swoje życie. Nagle przestają działać komórki i nie mogą skontaktować się z lądem. Grozą powiewa, kiedy znika nagle Gardar,a kobiety zostają same.... z chłopcem...... 

Czy to dziwne, że noc spędziłam przy zapalonym świetle, z oczami jak spodki, paląc elektronicznego papierosa i nasłuchując trzeszczenia schodów, szelestu liści, drapania, stukania, i rzężenia. O 5.00 wraz z pierwszym promieniem słońca padłam na łóżko i chrapałam jak zabita do południa. Do książki wróciłam dopiero kiedy już dobrze zadomowiłam sie w domu i kiedy odwaga mi wróciła na swoje miejsce.

                                                                   XXX

I z okazji DNIA BLOGERA/BLOGA/BLOGOSFERY czy jak tam zwał, chciałabym napisać o blogach, które poznałam w ciągu ostatniego roku i które zrobiły na mnie największe wrażenie. Polecam!Starzy blagierzy- wybaczta, my się  znamy jak łyse kobyły i ja was opisywać nie muszę bo nawet was już narysowałam!
W kolejności przypadkowej:

1. http://czterydych.blogspot.co.uk/
Z tą Zośką to mogłabym stworzyc całkiem miłą parę niemieszaną, jednopłciowa i wybuchowa. Bawi mnie to w jaki sposób opisuje angielska rzeczywistość, bawi mnie język jakiego używa i jej spostrzeżenia.

2. Wyjdzie na to, że jesteśmy Towarzystwem Wzajemnej Adoracji ale nic na to nie poradzę. Ten blog pozwolił mi przeżyć straszliwa noc w UK kiedy tabuny dziwadeł skrobały mi pazurami po szybach, martwe dzieci stukały do drzwi, a ogród patrzył. Wyczytałam go prawie do samego dna i znacznie poprawił mi humor. Jest niezwykle zabawny i w przeciwieństwie do mojego, każdy tekst na nim umieszczony jest wspaniale dopracowany:
http://szeptywmetrze.blox.pl/html#axzz25FYFfrrp

3. http://bebeluch.blogspot.co.uk/
Mozna czytać, a można skupić się na oglądaniu obrazków. Mnie zaczarowały.

4. Lubicie kryminały? Ja też! A tutaj można znaleźć sporo informacji na ten temat:
http://krimifantamania.blogspot.co.uk/

5. Wierchoł: http://zapisana-celuloza.blogspot.co.uk/
Po prostu lubię zajrzec i zobaczyc co u niej, ma poczucie humoru ale pisze krótko i rzadko.


Dziękuję za uwagę. Do wiadomości biedactwa, które dzwoniło do mnie, a zapomniało sprawdzić, że mnie nie ma w kraju - postaram sie skończyć Ediego do poniedziałku. Buźka!

poniedziałek, 27 sierpnia 2012

„Może nie jestem perfekcyjny, ale jestem szczęśliwy. Jestem dziełem Boga i Jego obrazem. Jestem błogosławiony."czyli moje There And Back Again. Part3



Moje wrażenia spisuję w wielkim skrócie, chociaż mam w głowie masę szczegółów, rozmów, wydarzeń, które miały tam przecież miejsce. Może uda się je kiedyś wykorzystać, choćby w małym stopniu.

Pojechałam na wakacje...tfu...pojechałam do pracy ale na wakacjach. Moim zadaniem było zapewnienie dodatkowej opieki dla trzech przedstawicielek płci pięknej dotkniętych zespołem Downa, które udawały się do uroczego, porośniętego gęstą knieja Elveden Forest. "Theree are three girls"...no, girls okazały się paniami w wieku 35/36/43. Już po przyjeździe do ich domu zarzuciły mnie mnóstwem informacji na swój temat, zostałam tez przytulona, zostały mi okazane najpiękniejsze obrazki i świeżo pomalowane paznokcie.
Poznałam też ich stałą opiekunkę pochodzącą z Zimbabwe (tak, ma się te rzesze znajomych w Zimbabwe, co?), która oczekiwała wysokiej, czarnej dziewczyny o imieniu Mavis i  to o całkiem innej godzinie. Cóz, w UK informacja wolno idzie!

Po odbębnieniu podróży taksówką, pociągiem z przesiadka i znowu taksówka dotarłyśmy na miejsce. Las, no... las, a w lesie różne takie.... zresztą kto ma ochotę zobaczyć ośrodek to może zerknąć ale uprzedzam, że ceny mocno zaporowe :  http://www.centerparcs.co.uk/villages/elveden/index.jsp za to zwierzyna dzika pcha się na kolana.
I zaczęło się wakacjowanie - odbębniłam tenis, badmintona, pływanie w subtropikalnym basenie, SPA, bilard, kregle, restauracje bardzo ą i ę, a także nocna dyskotekę, gdzie zapijałam sie mlecznym szejkiem.
Naprawdę....to była moja praca - towarzyszenie. Towarzyszyłam więc na okrągło, jadłam, piłam i bawiłam się, a oni mi za te wszystkie przyjemności zapłacili. I jak tu nie kochać UK?

No, tak,...miało byc o fish Spa - stchórzyłam! Naprawdę strach mnie obleciał  - kiedy oglądałam te małe rybska przy robocie to miałam nieodparte wrażenie, że zerkają na mnie mówiąc w rybim języku : tylko włóż tu swoją nóżkę drewniana królewno, będą tylko wióry lecieć. Może to kwestia czytanej literatury, oglądanych filmów ale wyobraziłam sobie Czarnego Pieprza siedzącego na brzegu basenu i machającego wesoło kikutami obżartymi przez te piranie w mikroskali, jucha gorąca bucha, krzyk w całym SPA, ludzie mdleją a ja siedzę i macham wesoło, pryskając na cztery świata strony i pstrząc wszystkich na czerwono.
To ja już wolę kręgle, chociaż wkładanie wypoconego przez innych obuwia tez nie przyszło mi lekko, zaraz pojawiła mi się w głowie wizja trędowatego, który przyszedł zagrać w kręgle z opiekunem  i miał taki sam rozmiar buta jak ja. Skarpetki na wszelki wypadek zalałam wrzątkiem, oczywiście uprzednio zdejmując je ze stóp. Jestem wariat ale bez przesady.


A jak się gra w tenisa z kimś kto ma zespół Downa? Powiem wam....długo, gra się bardzo długo. Najpierw uczyliśmy się trafiać w piłkę, niestety kiedy już prawie osiągnęliśmy mistrzostwo to okazało się, że czas nam się skończył, a dziewczyny ledwo miały siłę dojść do naszych apartamentów.

Same dziewczyny wspaniałe, każda z nich to temat na długi wpis. Jedna z nich potrafi nieźle czytać, pisać i liczyć, a usta jej się nie zamykają. Zresztą dobiła mnie jej energia na dyskotece, szalała, szalała, szalała (mężczyźni z uśmiechem dali się zapraszać do tańca) a ja zapijałam się milkszejkiem czekoladowym siedząc przy stoliku jako przyzwoitka,  na szczęście drugą z nich rozbolało biodro i musiałysmy porzucić dansowanie. No, nie, nie tańczyłam bo nie miałam kreacji:))))

Sytuacja osób z zespołem Downa jest w UK o niebo lepsza niż w Polsce. Dziewczyny mieszkają w domu, dofinansowanym przez państwo. Razem z nimi mieszka opiekun, który sprawuje piecze nad ich wydatkami, sprawami organizacyjnymi, aplikacją leków, wypełnianiem różnych dokumentów, zaprowadzaniem i przyprowadzaniem do Centrum Edukacyjnego (spędzają tam 5 godzin dziennie, w tym czasie opiekun ma czas wolny), a także tak przyziemnymi jak : pomoc w dobraniu biżuterii, uczesaniu, umyciu plecków:))
A potem pojechałam na kilka dni do Brighton, w którym jeździłam(jako pasażer) sportowym MG bez dachu (tak, taki samochód nad morzem to skarb),  a następnie wróciłam do domu. W środę wracam do UK, do dziewczyn bo ich opiekunka wybiera się do swojego kraju na ślub, na własny ślub!


Pieprzu - spakowany.


niedziela, 26 sierpnia 2012

"Bez znajomości języków obcych człowiek czuje się gorzej niż bez paszportu." czyli moje There And Back Again. Part2.


W końcu przybyłam i dostałam się do Domu Treningowego. Wewnątrz budynku rozbrzmiewało kilka znanych mi ze słyszenia języków, ale były i takie, których przyjemności poznać wczesniej jakoś nie miałam.
Ponieważ byłam jedyną Polką w całym tym międzynarodowym towarzystwie, komunikowanie się ze mną istniało jedynie na płaszczyżnie języka angielskiego i dlatego początkowo wszyscy ode mnie uciekali jak od morowej zarazy.  Nie ze mną jednak takie numery Bruner! Łapałam każdego delikwenta a to na schodach, a to w kuchni, a to w drodze do toalety i zadawałam pytania, gadałam, opowiadałam, no...jak to ja. Można powiedzieć, że doprowadziłam towarzystwo do rozpaczy i zamknięcia się we własnych pokojach na głucho.

Kropla drąży skałę - po 1,5 dnia towarzystwo skapitulowało pod naporem mojej czarującej osobowości, zaczęto się gromadzić w stołowym  a na stół wjechały międzynarodowe wiktuały. Okazało się, że rozmawiać to oni chcą, tyle, że nie potrafią bo się wzajemnie nie rozumieją. Zostałam więc tłumaczem, tłumaczyłam nigeryjski angielski na węgierski angielski, estoński angielski na słowacki angielski, łotewski angielski na belgijski  lub litewski angielski, urobiłam się po pachy ale czego się nie robi dla poprawienia atmosfery. Ciekawostką językową jest fakt, że w węgierskim nie istnieje litera ł,, a więc węgierski angielski wygląda tak:
"Aj vos voking ven AJ sov vajt vol" - no, to chyba jasne, że za pierwszym razem człowiek nie ma nawet pojęcia, że to angielski jeśli nagromadzenie "w" w zdaniu jest zbyt gęste.


Z drugiej strony, zaczęłam sie zastanawiać po co tez przechodziłam jakieś testy językowe, 45 minutowa rozmowę przez SKYPE i 30 minutową telefoniczna, skoro jak widzę tutejszy angielski jest na poziomie mojego niemieckiego. Coś tam wiem, coś tam powiem ale o życiu ze mną nie poszprechasz - no, ewentualnie moge dokonać zakupów spożywczych, zamówić coś w restauracji albo dowiedzieć się jak dojść do banku. W trakcie rozmowy wyszło na jaw, że przyjechały tu do całkiem innej pracy, natychmiast tez chciały ja zmienić na moją. A mnie się wreszcie poszczęściło i przyjechała Portugalka, Zimbabwiańczyk, Nigeryjka i Rosjanka, którzy mieli zajmować się tym samym co ja - wreszcie można było rozpuścić jęzory.

Z pobytu w domu treningowym wyniosłam mnóstwo informacji : jak się robi porządne węgierskie leczo, czym doprawia się salami, co można znaleźć w ogródku w Zimbabwe i jak się zabija owłosione pająki wielkości dwóch dłoni, które siedzą u Ciebie w rogu pokoju, dlaczego słoń to szkodnik,  jak się nie dać czarnej mambie, gdzie najlepiej lokować pieniądze kiedy się mieszka w Tallinie, jak wygląda tradycyjne nigeryjskie wesele, co jest najlepszym środkiem na biegunkę w Portugalii  i wiele, wiele innych...Poznałam mnóstwo historii, i utwierdziłam się w przekonaniu, że kobiety potrafią być silniejsze od mężczyzn, i że dobry, trwały związek to dar od losu, a nie reguła.



Wieczorem o tym jak pojechałam do swojej pierwszej pracy, jak grać w tenisa z kimś kto ma Zespół Downa i że fish - SPA nie dla mnie!





środa, 22 sierpnia 2012

"When people say England, they sometimes mean Great Britain, sometimes the United Kingdom, sometimes the British Isles - but never England" - moje There And Back Again.Part 1.



Oczywiście przywiozłam do Anglii gorąco. Z tego powodu już na lotnisku w Luton powitało mnie piekące słońce i skwar - żar - i piekło, makijaż diabli wzięli, a w ruch poszły chusteczki odświeżające a następnie własne przedramie, którym ocierałam skronie, czoło, nos, a nawet uszy. Niestety, z uszu tez mi kapało. Gdybym była bardziej giętka chętnie wytarłabym sobie to i owo z tyłu ale wiek ma swoje prawa, zresztą nie chciałam sie narażać na urazy kręgosłupa już na poczatku podróży.

W samolocie jak zwykle miałam szczęście i trafiło mi sie miejsce obok nerwowej babci z dwuletnim wnuczkiem. Babcia ewidentnie miała dość opieki nad latoroslą i dwukrotnie "wyszła z nerw" trzepiąc małemu spodnie. Mały odwdzięczył się cuchnącym prezentem, co nieco zważyło atmosferę kilku rzędów z przodu i z tyłu ale odwróciło naszą uwage od turbulencji.

Na lotnisku kupiłam szmatławca i zajrzałam do środka, przegryzając tematy kanapka z tuńczykiem i ogórkiem. Nooo! Jak w domu! Czytając kilka lat temu  Adriana Mola (do którego mam słabość bo jest moim równolatkiem i starzejemy sie w podobnym, tempie z tym, że ja nie mam problemów z prostatą) trafiłam na jego list do niejakiej Jordan. Z kontekstu wynikało, że to jakas bardzo znana figura w UK, niestety wtedy nie udało mi sie ustalic kto zacz. Mieszkając w UK już w pierwszym dniu dowiedziałam się kim jest Jordan, co jada, z kim sypia, czy sie poci, jakiego papieru toaletowego uzywa i o ile rozmiarów powiększyła/zmniejszyła sobie biust - podaje ułatwienie dla ciekawych -  
wystarczy wpisać w wyszukiwarke Katie Price.

Wyjeżdzając w 2007 zostawiłam Jordan w objęciach jej ówczesnego męża, z nowym dziecięciem o wdzięczym imieniu  Princess Tiaamii Crystal Esther u boku. Otwierając szmatławca tym razem (5 lat mineło) od pierwszego kopa dowiedziałam się wszelkich nowinek o Jordan, i jej nowych/starych mężach/dzieciach/operacjach. Musze przyznać, że troche mnie to urzekło. Poczułam się jakbym wcale stąd nie wyjeżdzała.


Niestety, nie mogłam zbyt długo rozkoszowac się kannapka za 2,79. Czekała mnie jeszcze podróż pociagiem/metrem/pociągiem, a w tej temperaturze i z bagażami to było prawdziwe wyzwanie.




Lubię pociągi w UK. "W 2008 roku Ministerstwo Transportu Wielkiej Brytanii przyznało, że dojeżdzający do pracy czasami podrózują w warunkach, które prawo UE uwaza za niedopuszczalne dla owiec, kóz, cielat i kurczaków" (źródło "Kod:Brytania") Obśmiałam się jak norka. Oj, nie zna zycia kto nie jechał polskim pociagiem nad morze i nie korzystał z toalet na dworcach ( dla chętnych moja relacja z wizytowania Dworca Centralnego w Warszawie - http://czarnypieprz.blogspot.com/2010/08/w-dworcowej-poczekalni-na-stacji-pkp.html ).

W końcu dojechałam wysmagana chłodem metra, oblana goracem pociągów i wdzięczna  męskim tłumom, które wyrywały mi walizy taszcząc je po schodach z usmiechem, wciagały mnie do pociagów, walczyły z moim bagazem przy przejściach przez bramki. No, masz to u nas, masz?


Reszta jutro albo dzisiaj!

Pozdrawiam. Pieprzu - jak zwykle w niedoczasie. Czytałam wszystko na blogach ale komentowanie miałam uniemozliwione.




wtorek, 24 lipca 2012

Come fly with me, let's fly, let's fly away....



Jeszcze nie zaczęłam się pakowac ale juz zgromadziłam, co miało zostać zgromadzone.Niestety, Edi musi poczekać bo tymczasem żegnam, porządkuję, spotykam się, dostaję, ofiaruję i zamartwiam się bez powodu.

W ramach relaksu wysłuchałam dzis wykładu na temat metod czyszczenia toalet w samolotach za pomocą lodu i środka typu Kret. Zreszta od powrotu dziecka - czyli od 3 dni, nie da się rozmawiac o niczym innym, jak o samolotach, napędach, stabilizatorach. silnikach Wankla, kompozytach i róznych innych sprawach, przy których usypiam na stojąco. Naprawde nie wiem, jak to sie stało, że artysta plastyk i anglistka wyprodukowali inżyniera lotnictwa i kosmonautyki. Może niepotrzebnie kupowalismy mu LEGO? Może za często oglądalismy Sondy "przed"?

W UK lało przez ostatnie tygodnie i była pogoda marzenie, wiedziałam, że to się zmieni wraz z moim przyjazdem - dzis w Londynie 29, a jutro 31. Nie lubię tego robić ale nie mam wyjścia i musze pomarudzić - wiedziałam, że tak będzie, wiedziałam!

I wiem co zrobię, jak tylko wysiądę z samolotu. Pobiegnę kupic wszystkie angielskie kolorowe szmatławce- zawsze to robię, taka wstydliwa przyjemnośc i zanużenie się w pop-kulturze. Stawiam na eklektyzm, Anglikom nie mieściło sie w głowie jak można oglądac Big Brothera jednym okiem, a drugim czytac sobie Beowulf'a:) Ja tam lubię mieć ręke na obu pulsach! I nie zapomnę o trójkątnej kanapce. Mam ze sobą dwie Yrsy, więc podróż samolotem i pociągiem powinna minąć w miłej atmosferze. Anglio, trzymaj się! Przybywam!

p.s. czy ktos wie, cos o internecie mobilnym, w który warto się tam zaopatrzyć? Może taki na doładowanie? Hmm?



niedziela, 24 czerwca 2012

Siedzi Turek po turecku, pije kawę po niemiecku czyli loto, tyro pan Hilary, do dekla mu piere bo kajś ten boroczek posiał swoi brele.



Niewiele jest rzeczy na świecie, o których mogę szczerze powiedzieć - nienawidzę! Oprócz takich typowych, świadczących o moim prawidłowym kręgosłupie moralnym jak - rasizm, pedofilia, chamstwo zaliczam do tych znienawidzonych: potrawy z gotowanej lub smażonej kapusty, wszelkie podroby rozlewające się po talerzu, i jedną panią bo sprawiła, że zaczęłam obmyślać plan morderstwa. To wszystko jednak pestka przy tym jak nienawidzę polskiego lata - na samą myśl, że nadchodzi pluję jadem w marmoladę. A gdy już tak dobrze przygrzeje i temperatura poszybuje powyżej 25 stopnia zaczynam zmieniać się z różowej świnki w pokrytego szczeciną wieprza, kurdeszującego od zmierzchu do świtu i od świtu do zmierzchu.

Otwieram oczy o poranku i zamiast zwykłego "Witaj słonko kochane, czołem obłoczki bitej śmietany sunące po błękitnym niebie, salut wietrzyku delikatny" i takie tam dyrdymały, z mojej twarzy wydobywa się moje ulubione przekleństwo"O żesz kurdesz!"- "O żesz kurdesz warze poranny, o żesz kurdesz słońce palące, o żesz kurdesz samochodzie nagrzany, o żesz kurdesz nad kurdeszami!". Pan Pieprz dobrze zna moje nastroje, zatem żeby uniknąć słuchanie kurdeszów od poranka do wieczora zaopatruje lodówkę w lody i wodę, żeby zamknąć mi paszczękę choćby na czas konsumpcji. Sam stosuje metodę "nastawiania się". Nastawia się więc, że jest chłodno i że on upału nie czuje. Żal mi go kiedy tak zwisa żałośnie u futryny moich drzwi powtarzając w kółko - " Gabi...jest dobrze, jest dobrze" - a pot spływa mu do ust, zamieniając jego słowa w bełkot topielca. Ostatnie dwa dni są dobre, niestety zajrzałam na Pogodynkę, żeby zobaczyć prognozę 16 dniową i poczułam, że zaraz posiwieję - 34 stopnie 2 lipca. Dlaczego? Za jakie grzechy? Po co? W zimie -30 i pozamarzane rury, zaspy śniegu wielkości Himalajów a latem Dolina Śmierci, ze mną jako głównym grzechotnikiem.

I na dodatek te wszystkie pogodynki, szczerzące się do kamery, rozkładające trupio chude rączki, ubrane w coś wielkości osłonki na kiełbasę, stojące w klimatyzowanym wnętrzu i trajkoczące bezmyślnie - "Mam dla Państwa cudowną wiadomość, jutro na południu temperatura przekroczy 32 stopnie w cieniu. Mogą się Państwo cieszyć pięknym latem." O żesz kurdesz!

Na całkiem dodatkowy dodatek jest Euro, i muszę brać ludzi z łapanki do wspólnego kibicowania. Euro miało dla mnie nic nie znaczyć z powodu braku Krzynówka. Bo ja Krzynówka, proszę SZP, mogłam oglądać i na sucho i na murawie. Delektowałam się nim, odpalałam YouTube, żeby chociaż chwilę popatrzeć jak pięknie się uśmiecha, jak mówi, jak macha głową, jak rusza nogą. No w ogóle byłam Za-Krzynówkowana na maksa. Czemu? No nie wiem. Chyba "Wolę brzydotę
Jest bliżej krwiobiegu
Słów gdy prześwietlać
Je i udręczać"
Patrzyłam sobie beznamiętnie na tych wszystkich pięknych i nijakich chłopaków, co mi tam jakies Ronalda, co mi tam biodra Lewandowskiego, czy tatuaże Wasilewskiego - żaden się nie kwalifikował. Aż wreszcie pojawił się on! Niemiec ale Turek.
http://www.flickr.com/photos/blogcatatanbola/5061253390/lightbox/
przypomina mi mojego dawnego idola i dzięki temu Euro nabrało kolorów:



A tak w ogóle to wyciągnęłam już walizkę, odszukałam adaptor, moją kartę NIN, odbyłam kilka rozmów kwalifikacyjnych przez Skype i telefon i pomału zaczynam pakowanie. Kraina Deszczowców mnie wzywa coraz mocniej. Tam leje, a temperatura nie przekracza 21 stopni, to jest życie! Boję się tylko, że wraz ze mną zawitają tam upały, bo ja Proszę Państwa urodziłam się 13-stego.

A brele chyba muszę sobie jakieś sprawić, bo złośliwe bestie produkujące kosmetyki zaczęły na butelkach umieszczać coraz mniejsze napisy. Są już takie malutkie, że aby przeczytać muszę butelkę odstawić na długość ręki. No coś podobnego!